[ Pobierz całość w formacie PDF ]
AGATHA CHRISTIE

  

  

AUTOBIOGRAFIA

PRZEŁOŻYŁY MAGDALENA KONIKOWSKA TERESA LECHOWSKA

TYTUŁ ORYGINAŁU: „AN AUTOBIOGRAPHY”

 

 

POWIEŚCI KRYMINALNE AGATHY CHRISTIE

Poniższy wykaz obejmuje powieści o tematyce kryminalnej w porządku chronologicznym według daty wydania angielskiego. Do charakterystycznych bohaterów utworów kryminalnych Agathy Christie należeli: inspektor Battle, Tuppence i Tommy Beresford, Jane Marple i Hercule Poirot. Po tytule oryginału w nawiasie kwadratowym podano nazwisko głównego bohatera, jeżeli jest to jedna z wymienionych wyżej postaci. Po dacie opublikowania utworu podano w nawiasie okrągłym tytuł polskiego przekładu. W przypadku tych samych utworów, wydanych w języku angielskim i polskim pod różnymi tytułami, podano wszystkie wersje.

“The Mysterious Affair at Styles” [Poirot], 1920; (“Tajemnicza historia w Styles”).

“The Secret Adversary” [Beresford], 1922; (“Tajemniczy przeciwnik”).

“Murder on the Links” [Poirot], 1923.

“The Mań in the Brown Suit”, 1924; (“Mężczyzna w brązowym garniturze”).

“The Secret of Chimneys” [Battle], 1925; (“Tajemnica rezydencji “Chimneys””).

“The Murder of Roger Ackroyd” [Poirot], 1926; (“Zabójstwo Rogera Ackroyda”).

“The Big Four” [Poirot], 1928; (“Wielka Czwórka”).

“The Mystery of the Blue Train” [Poirot], 1928; (“Zagadka błękitnego ekspresu”).

“The Seven Dials Mystery” [Battle], 1929; (“Tajemnica siedmiu zegarów”).

“The Murder at the Vicarage”, 1930; (“Morderstwo na plebanii”).

“The Floating Admirał”, 1931.

“The Sittaford Mystery”, 1931, także jako “The Murder at Hazelmoor”, 1931; (“Tajemnica wirującego stolika”, także jako “Tajemnica Sittaford”).

“Peril at End House” [Poirot], 1932, (“Samotny Dom”).

“Lord Edgware Dies” [Poirot], 1933, także jako “Thirteen at Dinner”, 1933; (“Śmierć lorda Edgware’a”).

“Why Didn’t They Ask Evans?”, 1934, także jako “The Boomerang Clue”, 1935 (“Dlaczego nie Evans?”).

“Murder on the Orient Express” [Poirot], 1934, także jako “Murder on the Calais Coach”, 1934; (“Morderstwo w Orient Ekspresie”).

“Murder in the Three Acts”, 1934, także jako “Three-Act Tragedy”, 1935; (“Tragedia w trzech aktach”).

“Death in the Clouds” [Poirot], 1935, także jako “Death in the Air”, 1935; (“Śmierć w chmurach”).

“The A.B.C. Murders” [Poirot], 1936, także jako “The Alphabet Murders”, 1966; (“A...B...C...”).

„Cards on the Table” [Battle, Poirot], 1936; („Karty na stół”).

„Murder in Mesopotamia” [Poirot], 1936; („Morderstwo w Mezopotamii”).

„Death on the Nile” [Poirot], 1937; („Śmierć na Nilu”).

„Dumb Witness” [Poirot], 1937, także jako „Poirot Loses a Client”, 1937; („Niemy świadek”).

„Appointment with Death” [Poirot], 1938; („Rendez-vous ze śmiercią”).

„Hercule Poirot’s Christmas” [Poirot], 1938, także jako „Murder for Christmas”, 1939, także jako „A Holiday for Murder”, 1947; („Boże Narodzenie Herkulesa Poirot”).

„Murder is Easy” [Battle], 1939, także jako „Easy to Kill”, 1939; („Morderstwo to nic trudnego”).

„Ten Little Niggers”, 1939, także jako „And Then There Werę None”, 1940, także jako „Ten Little Indians”, 1965; („Dziesięciu Murzynków”).

„One, Two, buckle My Shoe” [Poirot], 1940, także jako „The Patriotic Murders”, 1941, także jako „An Overdose of Death”, 1953; („Pierwsze, drugie... zapnij mi obuwie”).

„Sad Cypress” [Poirot], 1940; („Zerwane zaręczyny”).

„Evil Under the Sun” [Poirot], 1941; („Hotel na wybrzeżu”, także jako „Zło czai się wszędzie”, także jako „Zło, które żyje pod słońcem”).

„N or M?” [Beresford], 1941; („Piąta kolumna działa...”, także jako „N czy M”).

„The Body in the Library” [Marple], 1942; („Noc w bibliotece”).

„The Moving Finger” [Marple], 1942; („Zatrute pióro”).

„Five Little Pigs” [Poirot], 1942, także jako „Murder in Retrospect”, 1942; („Pięć małych świnek”).

„Death Comes as the End”, 1944; („Zakończeniem jest śmierć”).

„Towards Zero” [Battle], 1944 („Godzina zero”).

„Sparkling Cyanide”, 1945, także jako „Remembered Death”, 1945.

„The Hollow” [Poirot], 1946, także jako „Murder after Hours”, 1954 („Niedziela na wsi”).

„Taken at the Flood” [Poirot], 1948, także jako „There Is a Tide...”, 1948; („Pora przypływu”).

„Crooked House”, 1949; („Dom przestępców”).

„A Murder is Announced” [Marple], 1950 („Morderstwo odbędzie się...”).

„The Came to Baghdad”, 1951; („Spotkanie w Bagdadzie”).

„They Do It With Mirrors” [Marple], 1952, także jako „Murder with Mirrors”, 1952.

„Mrs McGinty?s Dead” [Poirot], 1952 („Pani McGinty nie żyje”).

„After the Funeral” [Poirot], 1953, także jako „Funerals Are Fatal”, 1953, także jako „Murder at the Gallop”, 1963; („Po pogrzebie”).

„A Pocket Full of Rye” [Marple], 1953; („Kieszeń pełna żyta”). „Destination Unknown”, 1954, także jako „So Many Steps to Death”, 1955; („Podróż w nieznane”).

„Hickory, Dickory, Dock” [Poirot], 1955, także jako „Hickory, Dickory, Death”, 1955 („Entliczek pentliczek”).

„Dean Man’s Folly” [Poirot], 1956 („Zbrodnia na festynie”).

„4.50 from Paddington” [Marple], także jako „What Mrs. McGillicuddy Saw!”, 1957, także jako „Murder She Said”, 1961; („4.50 z Paddington”).

„Ordeal by Innocence”, 1958.

„Cat Among the Pigeons” [Poirot], 1959 („Kot wśród gołębi”).

„The Pale Horse”, 1961 („Blady koń”).

„The Mirror Crack’d from Side to Side” [Marple], 1962, także jako „The Mirror Crack’d”, 1963; („Zwierciadło pęka w odłamków stos”).

„The Clocks” [Poirot], 1963; („Przyjdź i zgiń”).

„A Caribbean Mystery” [Marple], 1964; („Karaibska tajemnica”).

„At Bertram’s Hotel” [Marple], 1965; („Hotel „Bertram””).

„Third Girl” [Poirot], 1966; („Trzecia lokatorka”)

„Endless Night”, 1967

„By the Pricking of My Thumbs” [Beresford] 1968

„Hallowe’en Party” 1969; („Wigilia wszystkich Świętych”)

„Passenger to Frankfurt”, 1970; („Pasażer do Frankfurtu”)

„Nemesis [Marple], 1971; („Przeznaczenie”)

Can Remember” [Poirot], 1972; („Słonie mają dobrą pamięć”)

„Postern of Fate” [Beresford], 1973.

„Murder on Board”, 1974.

„Curtain: Poirot’s Last Case” [Poirot], 1975; („Kurtyna”)

„Sleeping Murder” [Marple], 1976 („Uśpione morderstwo”).

 

OD WYDAWCY

Agatha Christie zaczęła pisać tę książkę w kwietniu 1950 roku, a ukończyła ją w jakieś piętnaście lat później, gdy miała lat siedemdziesiąt pięć. Każda pisana przez tak długi okres książka musi zawierać powtórki i niekonsekwencje, które trzeba usunąć. Nie zostało jednak pominięte nic istotnego i w dużej mierze jest to autobiografia w takiej formie, w jakiej sama pisarka pragnęłaby ją wydać.

Skończyła ją pisać, gdy miała siedemdziesiąt pięć lat, gdyż, jak to ujęła: „To właściwy, jak sądzę, moment, żeby przestać. Dlatego, że jeśli chodzi o życie, to jest to już wszystko, co da się o nim powiedzieć”. Ostatnie dziesięć lat życia przyniosło jej godne odnotowania sukcesy: film „Morderstwo w Orient Ekspresie”, dalsze fenomenalne powodzenie „Pułapki na myszy”, rosnąca z roku na rok na całym świecie sprzedaż jej książek, w Stanach Zjednoczonych pierwsze miejsca na listach bestsellerów, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, odznaczenie w roku 1971 Orderem Imperium Brytyjskiego. Były to jednak tylko dodatkowe laury za osiągnięcia, które w swojej opinii miała już za sobą. W roku 1965 mogła w zgodzie z prawdą napisać: „Jestem zadowolona. Robiłam to, co chciałam robić”.

Jakkolwiek jest to autobiografia i zaczyna się, jak na każdą autobiografię przystało, od początku, i zmierza do momentu, w którym autorka pisać skończyła, Agatha Christie nie dała się skrępować zbyt rygorystycznymi wymogami chronologii. Urok tej książki polega między innymi na tym, że pisarka porusza się ze swobodą, tak jak ma ochotę - tu przerywa relację i zastanawia się nad niepojętymi zwyczajami pokojówek lub rekompensatami podeszłego wieku, tam znowu skacze do przodu, bo własne cechy z dzieciństwa żywo przypominają jej wnuka. Nie czuje się też zobowiązana wszystko umieszczać w autobiografii. O kilku epizodach, które pewnym osobom mogą wydawać się ważne - na przykład o słynnym zniknięciu - nie wspomina, jakkolwiek w tym szczególnym przypadku aluzje w innych miejscach do wcześniejszego ataku amnezji dostarczają klucza do prawdziwego przebiegu wydarzeń. Co do reszty, „pamiętam, jak przypuszczam, to, co chciałam zapamiętać”, choć więc opisuje z ujmującą godnością rozstanie z pierwszym mężem, zwykle chciała pamiętać radosne lub zabawne strony swojego życia. Niewielu ludzi potrafi czerpać z niego intensywniejszą czy też bardziej różnorodną radość, a ta książka jest przede wszystkim hymnem o radości życia.

Gdyby Agatha Christie dożyła wydania tej książki drukiem, bez wątpienia chciałaby wyrazić podziękowanie wielu osobom, które pomogły wnieść tę radość w jej życie; przede wszystkim oczywiście mężowi, Maxowi, i swojej rodzinie. Z naszej strony, jako jej wydawców, właściwe zapewne byłoby podziękowanie autorce. Przez pięćdziesiąt lat tyranizowała nas, ganiła i zachwycała. Domagała się najwyższego poziomu we wszystkich dziedzinach pracy wydawniczej, co było stałym dla nas wyzwaniem. Jej pogodne usposobienie i werwa wnosiły ciepło w nasze życie. To, że pisanie sprawiało pisarce wielką przyjemność, wyraźnie można wyczytać ze stronic tej książki, nie widać natomiast tego, jak dalece potrafiła przekazać tę przyjemność wszystkim mającym kontakt z jej twórczością, tak że publikowanie książek Agathy Christie stawało się zajęciem rozkosznym. Agatha Christie pozostanie, to rzecz pewna, osobistością jedyną w swoim rodzaju jako człowiek i pisarka.

PRZEDSŁOWIENimrud w Iraku, 2 kwietnia 1950

Nimrud to współczesna nazwa starożytnego miasta Kalah, wojskowej stolicy Asyryjczyków. Nasz Dom Ekspedycji zbudowany jest z glinianych cegieł. Stoi po wschodniej stronie kopca i mieści kuchnię, jadalnię połączoną ze świetlicą, małe biuro, pracownię, duży magazyn oraz malutką ciemnię. My wszyscy śpimy w namiotach. W tym roku dodano do Domu Ekspedycji jeszcze jeden pokój, o powierzchni mniej więcej trzech metrów kwadratowych. Jest tam cementowa podłoga, na niej leżą rogoże i kilka wesołych szorstkich dywaników. Na ścianie wisi obraz młodego irakijskiego malarza - barwna masa kolorowych kostek przedstawia dwa osiołki przechodzące przez suk. Okno wychodzi na wschód i widać przez nie ośnieżone wierzchołki gór w Kurdystanie. Na drzwiach od strony zewnętrznej przyczepiono kwadratową tabliczkę z wypisanym pismem klinowym BEIT AGATHA (Dom Agathy).

Jest to zatem mój „dom”. Chodzi o to, żebym miała w nim całkowitą swobodę i mogła poświęcić się pisaniu. Kiedy prace wykopaliskowe nabiorą tempa, nie będzie zapewne na to czasu. Znaleziska muszą być oczyszczone i naprawione. Zacznie się też fotografowanie, zaopatrywanie w metryczki, katalogowanie oraz pakowanie. Niemniej przez pierwszy tydzień, a może i dziesięć dni, będzie sporo wolnych chwil.

Co prawda, nie brak też rzeczy utrudniających koncentrację. Po dachu skaczą arabscy robotnicy i wesoło pokrzykują do siebie, przesuwając niestabilne drabiny. Szczekają psy, gulgocą indyki. Koń policjanta pobrzękuje łańcuchem, a drzwi i okno już to nie chcą się domknąć, już to na zmianę się otwierają. Siedzę przy całkiem solidnym drewnianym stole, obok siebie mam kolorowe blaszane pudło, takie z jakim zazwyczaj podróżują Arabowie. Zamierzam przechowywać w nim swój maszynopis.

Powinnam pracować nad powieścią kryminalną, ale w zgodzie z naturalnym u pisarza pragnieniem pisania zachciało mi się zupełnie nieoczekiwanie napisać autobiografię. Pragnienie to, jak mi mówiono, ogarnia prędzej czy później każdego. I nagle też ogarnęło mnie.

Po namyśle dochodzę do wniosku, że autobiografia to za duże słowo. Sugeruje bowiem metodyczne studium całego życia danej osoby. Obejmuje nazwiska, daty i miejsca podawane w ściśle chronologicznym porządku. Ja zaś chcę zanurzyć jakby rękę w rogu obfitości i wyciągnąć garść mieszanych wspomnień.

Życie, jak sądzę, składa się z trzech części: z absorbującej i zazwyczaj sprawiającej przyjemność teraźniejszości, która gna z zabójczą szybkością; z przyszłości, zamglonej i niepewnej, którą można sobie planować na wiele różnych sposobów, a im dziksze są te plany i bardziej nieprawdopodobne, tym lepiej, bo jeśli nic z owych zamierzeń nie wyjdzie, to przynajmniej ma się uciechę z samego układania planów; i z trzeciej części, przeszłości, wspomnień i rzeczywistości tworzących podłoże obecnego życia, które nagle przywołuje jakiś zapach, kształt wzgórza, stara piosenka - jakaś błahostka zmuszająca cię nieoczekiwanie do powiedzenia: - Przypominam sobie... - ze szczególną i dość niewytłumaczalną przyjemnością.

Wspominanie to jedna z rekompensat, jakie przynosi wiek, i to rekompensat z pewnością bardzo miłych.

Na nieszczęście często się pragnie nie tylko wspominać, lecz także mówić o tym, co się pamięta. A to, jak trzeba sobie stale powtarzać, innych nudzi. Dlaczegóż mieliby interesować się tym, co ostatecznie jest twoim, nie ich życiem? Czasami w osobach młodszych budzisz niejaką historyczną ciekawość.

- Przypuszczam - mówi wykształcona dziewczyna z pewnym zainteresowaniem - że pani pamięta całą wojnę krymską?

Dość dotknięta odpowiadam, że nie jestem aż tak wiekowa. Odrzucam również ewentualność udziału w powstaniu sipajów w Indiach. Przyznaję się natomiast do wspomnień z wojny burskiej - brał w niej udział mój brat.

W najwcześniejszym wspomnieniu, jakie pojawia się w mojej pamięci, wyraźnie widzę siebie idącą wraz z matką w dzień targowy ulicami Dinard. Jakiś chłopak z wielkim koszem zderza się ze mną, rani mnie w rękę i prawie powala na ziemię. Ręka bardzo boli. Zaczynam płakać. Mam pewno z siedem lat.

Moja matka, która lubi zachowywać się po stoicku w miejscach publicznych, napomina mnie.

- Pomyśl - mówi - o naszych dzielnych żołnierzach w Afryce Południowej.

Wrzeszczę w odpowiedzi: - Nie chcę być dzielnym żołnierzem. Chcę być tchórzem!

Co decyduje o wyborze wspomnień? Życie przypomina siedzenie w kinie. Pstryk! I oto ja: dziecko pałaszujące ptysie na swoich urodzinach. Pstryk! Minęły dwa lata i siedzę na kolanach u babci, elegancko zesznurowana, jak kurczak przysłany dopiero co od Whiteleya, i niemal pękam z radości na myśl o tym żarcie.

To jedynie chwilki - a między nimi długie puste przestrzenie miesięcy czy nawet lat. Gdzie się wtedy było? Przywodzi to na myśl jedno z pytań Peer Gynta: - Gdzie byłem, ja, prawdziwy, cały?

Nigdy nie poznamy całego człowieka, jakkolwiek niekiedy w okamgnieniu poznajemy prawdziwego człowieka. Osobiście jestem przekonana, że czyjeś wspomnienia przedstawiają te chwile, które choć wydawać się mogą mało ważne, niemniej prezentują wewnętrzne „ja” i tego kogoś jako osobę najbardziej rzeczywistą.

Jestem dziś tą samą osobą co owa poważna dziewczynka z jasno-płowymi anglezami. Cielesna skrytka, w której zamieszkuje dusza, rośnie, rozwija instynkty i upodobania, uczucia i zdolności intelektualne, lecz ja, prawdziwa Agatha, pozostaję taka sama. Nie znam całej Agathy. Całą Agathę, jak wierzę, zna tylko Bóg.

Tak więc my wszystkie - mała Agatha Miller i duża Agatha Miller, i Agatha Christie, i Agatha Mallowan - podążamy naszą drogą. Dokąd? Tego człowiek nie wie - i to oczywiście sprawia, że życie jest fascynujące. Zawsze uważałam i nadal tak uważam, że życie jest fascynujące.

Wie się o nim tak mało - zna się jedynie własną niewielką rólkę - jest się więc jakby aktorem, który ma wygłosić kilka zdań w pierwszym akcie. Napisano mu na maszynie tekst jego kwestii i tylko tyle wie. Nie czytał sztuki. Dlaczegóż miałby ją czytać? Ma jedynie powiedzieć: - Telefon nie działa, proszę pani - a następnie usunąć się w cień.

Kiedy jednak w dniu przedstawienia kurtyna pójdzie w górę, zobaczy całą sztukę i wraz z innymi, stojąc w rzędzie, kłaniać się będzie widzom.

Za jedną z najbardziej intrygujących rzeczy w życiu uważam to, że bierzemy udział w czymś, czego zupełnie nie rozumiemy.

Uwielbiam żyć. Bywam czasem okropnie zrozpaczona, bardzo nieszczęśliwa, udręczona smutkiem, ale przy tym wszystkim wiem z całą pewnością, że cudownie jest żyć.

A zatem zamierzam delektować się wspomnieniami - bez pośpiechu - pisząc sobie po parę stroniczek od czasu do czasu. Zadanie to pewno zabierze mi wiele lat. Lecz dlaczego właściwie nazywam to zadaniem? To raczej przywilej. Ujrzałam kiedyś stary chiński obraz, który bardzo mi się spodobał. Widać na nim było starca siedzącego pod drzewem i bawiącego się przekładaniem sznurka z palców na palce. Obraz nosił tytuł „Stary człowiek delektuje się próżnowaniem”. Nigdy go nie zapomniałam.

Tak więc ustaliwszy, że będę smakować wspomnienia, powinnam chyba już zacząć. I choć nie oczekuję, żeby udało mi się zachować ciągłość chronologiczną, mogę przynajmniej spróbować zacząć od samego początku.

CZĘŚĆ PIERWSZAASHFIELDO! ma ch?re maison; mon nid, mon gîte

Le passe l’habite... O ma ch?re maison

I

Jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogą ci się przydarzyć w życiu, jest szczęśliwe dzieciństwo. Moje było bardzo szczęśliwe. Miałam ukochany dom i ogród, mądrą i cierpliwą nianię, ojca i matkę łączyła wzajemna miłość, dzięki czemu cieszyli się szczęściem małżeńskim i rodzicielskim.

Patrząc wstecz uświadamiam sobie, że nasz dom był domem prawdziwie szczęśliwym. W dużej mierze dzięki mojemu ojcu, człowiekowi niezwykle zgodnemu. Dzisiaj ta zaleta nie bywa zbytnio podkreślana. Ludzie interesują się raczej, czy ktoś jest zdolny, pracowity, czy przyczynia się do pomyślności ogółu, czy „liczy się” w całości układu. Charles Dickens w „Dawidzie Copperfieldzie” ujął prześlicznie tę kwestię:

- Czy brat twój to przyjemny człowiek, Peggotty? - ostrożnie spytałem.

- Ach! Jaki przyjemny! - zawołała Peggotty”.

Zadaj sobie to pytanie, myśląc o większości swoich przyjaciół i znajomych, a zapewne zdziwisz się, jak rzadko odpowiesz tak jak Peggotty.

Według współczesnych standardów mój ojciec prawdopodobnie nie cieszyłby się aprobatą. Był człowiekiem leniwym. W tamtych czasach się nie pracowało, jeśli dysponowało się dochodami, które zapewniały niezależność. Nie oczekiwano tego.

Podejrzewam zresztą, że ojca nie uważano by za szczególnie dobrego pracownika.

Codziennie rano opuszczał nasz dom w Torquay i udawał się do swojego klubu. Przyjeżdżał dorożką na lunch i po południu wracał znowu do klubu, gdzie grał do wieczora w wista, pojawiając się w domu w porze przebierania się do kolacji. W sezonie spędzał dni w Klubie Krykietowym, którego był prezesem. Czasami urządzał także amatorskie przedstawienia. Miał mnóstwo przyjaciół i uwielbiał ich gościć. Co tydzień wydawano u nas w domu wielkie przyjęcie, a na proszone kolacje rodzice chodzili zazwyczaj dwa lub trzy razy w tygodniu.

Dopiero później uświadomiłam sobie, jak bardzo ojca kochano. Po jego śmierci przychodziły listy z całego świata. A i wśród miejscowych kupców, dorożkarzy, dawnych pracowników cieszył się wielką’ sympatią - wciąż podchodzi do mnie jakiś stary człowiek i mówi: - Ach, świetnie pamiętam pana Millera. Nigdy go nie zapomnę. Niewielu jest dzisiaj takich jak on!

Ojciec nie wyróżniał się jakimiś wybitnymi zaletami czy szczególną inteligencją. Myślę, że był to człowiek szczerego i dobrego serca, i naprawdę troszczył się o bliźnich. Obdarzony wielkim poczuciem humoru, z łatwością potrafił innych rozśmieszyć. Nie miał w sobie ani krzty małostkowości czy zawiści i odznaczał się wprost fantastyczną wielkodusznością. Charakteryzowała go również wrodzona radość życia i pogoda ducha.

Matka natomiast była zupełnie inna - zagadkowa i frapująca - o osobowości silniejszej niż ojca i poglądach nader oryginalnych bojaźliwa i niepewna siebie, a w gruncie rzeczy, jak mi się wydaje, z natury melancholiczka.

Cieszyła się wielkim przywiązaniem służących i dzieci, a każdego jej słowa słuchano zawsze z uwagą. Mogłaby być wprost znakomitą wychowawczynią. Cokolwiek ci mówiła, to stawało się natychmiast ciekawe i doniosłe. Jednostajność ją nudziła, toteż przerzucała się z tematu na temat, w związku z czym czasem rozmowa stawała się chaotyczna. Jak mawiał mój ojciec, matka grzeszyła brakiem poczucia humoru. Protestowała urażonym tonem, broniąc się przed tego rodzaju zarzutem: - To dlatego że mnie nie śmieszą niektóre twoje dykteryjki, Fred... - Wówczas ojciec wybuchał śmiechem.

Była o prawie dziesięć lat młodsza od swojego męża i kochała go zapamiętale od dziesiątego roku życia. Przez cały czas, gdy on jako wesoły młodzieniec krążył między Nowym Jorkiem a południową Francją, moja matka, nieśmiałe, ciche dziewczę, siedziała w domu, rozmyślała o nim, od czasu do czasu pisała wiersz w swoim „sztambuchu” i wyszywała dla niego sakiewkę. Nawiasem mówiąc, ojciec miał tę sakiewkę przez całe życie.

Typowy romans w stylu wiktoriańskim, wzbogacony jednak głębokim uczuciem.

Interesuję się swoimi rodzicami nie tylko dlatego, że byli to moi rodzice, lecz także dlatego że osiągnęli tę jakże rzadką osobliwość - szczęśliwe małżeństwo. Do tej pory widziałam tylko cztery całkowicie udane mariaże. Czy jest jakaś recepta na sukces na tym polu? Nie sądzę. W jednym z owych czterech przypadków siedemnastoletnia panna poślubiła mężczyznę starszego o piętnaście lat. On się opierał twierdząc, że ktoś w tak młodym wieku nie może wiedzieć, czego chce. Na co dziewczę odparło, że wie doskonale i że decyzję wyjścia za niego podjęło już przed trzema laty! Ich pożycie małżeńskie skomplikował dodatkowo fakt zamieszkania z nimi matki jednej, a następnie i drugiej strony, a już to wystarczy, żeby rozłożyć większość związków. Ta żona jest uosobieniem niezwykłego spokoju. Przypomina mi trochę moją matkę, choć nie ma jej błyskotliwości ani zainteresowań intelektualnych. Mają troje dzieci, które dawno już wyfrunęły z domu. Ich związek trwa ponad trzydzieści lat i nadal są sobie szczerze oddani. W drugim z tych przypadków młodzian ożenił się z wdową starszą od niego o piętnaście lat. Długo go odrzucała, ale w końcu się zgodziła, i potem żyli szczęśliwie aż do jej śmierci trzydzieści pięć lat później.

Moja matka, Clara Boehmer, zaznała niedoli jako dziecko. Jej ojciec, oficer Pułku Strzelców Argyllskich, zrzucony przez konia doznał śmiertelnych obrażeń; moja babka, kobieta młoda i ładna, pozostała sama, mając lat dwadzieścia siedem, czworo dzieci i jedynie wdowią rentę. Wtedy to starsza siostra, którą niedawno poślubił pewien zamożny Amerykanin żeniąc się po raz wtóry, napisała do niej proponując, że jedno dziecko zaadoptuje i wychowa jako swoje.

To była propozycja nie do odrzucenia dla zatroskanej młodej wdowy, która usiłowała z szycia utrzymywać i kształcić czwórkę dzieci. Spośród swojej gromadki - trzech chłopców i dziewczynki - wybrała dziewczynkę. Być może sądziła, że chłopcy dadzą sobie radę w życiu, podczas gdy dziewczynka wymaga lepszych warunków albo, o czym moja matka zawsze była przekonana, kochała bardziej synów. Mała Clara opuściła Jersey i pojechała do północnej Anglii do obcego domu. Odczuwana uraza, jakże bolesna świadomość, że jest nie chcianym dzieckiem, odbiły się moim zdaniem na jej stosunku do życia. Nastawiły ją nieufnie do samej siebie i podejrzliwie wobec miłości innych. Ciotka była dobrą kobietą, łagodną i wielkoduszną, nie umiała jednak wczuć się w to, co przeżywa dziecko. Mojej matce zapewniono wszelkie tak zwane plusy, jakie może dać zamożny dom i staranne wykształcenie, utraciła natomiast coś, czego niczym nie da się zastąpić - beztroskie życie razem z braćmi we własnym domu. Dość często w rubrykach listów nadsyłanych do redakcji gazet widywałam zapytania zatroskanych rodziców, czy po winni oddać swoje dziecko innym ludziom ze względu na „przywileje, jakie zyska, takie jak pierwszorzędne wykształcenie, którego ja córce nie mogę zapewnić”. Zawsze miałam ochotę wykrzyknąć: Nie oddawajcie córki. Co znaczy najlepsze na świecie wykształcenie wobec własnego domu i rodziny, miłości i poczucia bezpieczeństwa płynącego z przynależenia do niej?

Moja matka czuła się w nowym domu okropnie nieszczęśliwa. Po nocach płakała, wychudła i zmizerniała, a w końcu tak się pochorowała, że ciotka wezwała lekarza. Był to doświadczony starszy pan i pogadawszy z dziewczynką oznajmił ciotce: - Mała tęskni za domem. - Ciotka się zdumiała i nie chciała wierzyć. - Ależ nie - powiedziała. - To niemożliwe. Clara jest dobrym, spokojnym dzieckiem, nie sprawia nigdy żadnych kłopotów i czuje się całkiem szczęśliwa. - Stary doktor wrócił do dziewczynki i jeszcze raz z nią rozmawiał. Ma braci, prawda? Ilu? Jak im na imię? A wtedy mała wybuchnęła płaczem i cała prawda wyszła na jaw.

Ujawnienie prawdy zmniejszyło napięcie, niemniej poczucie, że Jest się nie chcianym dzieckiem”, pozostało na zawsze. Myślę, że miała o to pretensję do swojej matki do końca życia. Przywiązała się natomiast bardzo do swojego amerykańskiego wuja. W owym czasie był już człowiekiem chorym, ale lubił małą, cichą Clarę, a ona przychodziła i czytała mu swą ukochaną książkę „Król Złotej Rzeki”. Prawdziwą radość w jej życie wnosiły jednak wizyty pasierba ciotki - Freda Millera - „kuzyna Freda”. Miał wówczas mniej więcej dwadzieścia lat i zawsze nader miło odnosił się do swojej małej „kuzynki”. Pewnego razu - miała wtedy koło jedenastu lat - powiedział do macochy:

- Jakie piękne oczy ma Clara!

Clara, która uważała się za okropnie nieładną, poszła na górę i obejrzała się w dużym lustrze toalety ciotki. Może jej oczy rzeczywiście są niebrzydkie... Niezmiernie się uradowała. Od tego momentu jej serce należało już nieodwołalnie do Freda.

W Ameryce jeden ze starych przyjaciół rodziny przepowiedział wesołemu młodzieńcowi: - Freddie, pewnego dnia ożenisz się z tą swoją angielską kuzyneczką.

- Z Clara? Przecież to dziecko - odparł zaskoczony Fred.

Niemniej żywił specjalne względy dla uwielbiającej go dziewczynki. Zachował dziecinne listy i wiersze, które do niego pisała, i po wielu flirtach z pięknymi i dowcipnymi nowojorskimi pannami (wśród nich z Jenny Jerome, późniejszej lady i żony Randolpha Churchilla) przyjechał do Anglii i poprosił cichą kuzyneczkę, żeby została jego żoną.

Typowe dla mojej matki było to, że stanowczo odmówiła.

- Dlaczego? - spytałam ją kiedyś.

- Bo byłam krępa - odparła.

Oryginalny powód, lecz dla niej całkiem wystarczający.

Mój ojciec nie dał się zniechęcić. Przyszedł ponownie i tym razem matka przemogła swoje obiekcje i dość niepewnie zgodziła się go poślubić, nie bez obaw, że się „nią rozczaruje”.

Pobrali się zatem. Ślubna fotografia, którą mam, ukazuje ładną dziewczynę o poważnej twarzy, ciemnych włosach i dużych orzechowych oczach.

Jeszcze zanim urodziła się moja siostra, rodzice pojechali do Torquay, wówczas modnego zimowego uzdrowiska, cieszącego się taką renomą jak później Riwiera, i wynajęli sobie mieszkanie z meblami. Ojca oczarowała ta miejscowość, bo uwielbiał morze. Mieszkało tam paru jego przyjaciół, a inni, Amerykanie, zjeżdżali się zimą. Tam też urodziła się moja siostra Madge i wkrótce potem rodzice wyruszyli do Ameryki, gdzie w owym czasie zamierzali na stałe się osiedlić. Żyli jeszcze dziadkowie mego ojca, u których w spokojnym wiejskim domu w Nowej Anglii wychowywał się po śmierci swojej matki na Florydzie. Był bardzo do nich przywiązany, a oni marzyli o poznaniu jego żony i maleńkiej córeczki. Podczas pobytu w Ameryce urodził się mój brat. W jakiś czas potem ojciec zdecydował się na powrót do Anglii. Ledwo jednak przyjechał, komplikacje w interesach odwołały go ponownie do Nowego Jorku. Zaproponował wobec tego matce, żeby wynajęła umeblowany dom w Torquay i w nim zamieszkała, zanim on będzie mógł wrócić.

Matka wyruszyła zatem na obchód domów do wynajęcia w Torquay. Po powrocie oznajmiła z triumfem: - Fred, kupiłam dom!

Mój ojciec o mało nie upadł z wrażenia, bo nadal zamierzał mieszkać w Ameryce.

- Ale dlaczego to zrobiłaś? - spytał.

- Bo mi się ten dom podobał - wyjaśniła.

Obejrzała koło trzydziestu pięciu domów i przypadł jej do gustu tylko jeden, a ten był wyłącznie na sprzedaż - właściciele nie chcieli go wynająć. Wobec tego matka, której wuj pozostawił dwa tysiące funtów, zwróciła się do ciotki, swojej mandatariuszki, i bezzwłocznie ten dom kupiły.

- Przecież my tu zostaniemy najwyżej rok - jęknął ojciec.

- Można go będzie odsprzedać - odparła matka, którą zawsze uważaliśmy za jasnowidzącą. Pewno niejasno przewidywała, że jej rodzina pozostanie w tym domu przez wiele lat.

- Pokochałam ten dom, jak tylko do niego weszłam - upierała; się. - Tchnie cudowną atmosferą spokoju.

Dom należał do niejakich Brownów, którzy byli kwakrami, i gdy matka z pewnym wahaniem wyraziła współczucie pani Brown, że: musi opuścić miejsce, gdzie przeżyli tyle lat, staruszka odparła łagodnym tonem:

- Raduję się na myśl, że zamieszkasz tu ty, moja droga, ze swoimi dziatkami.

Brzmiało to jak błogosławieństwo, według matki.

Święcie wierzę, że ten dom cieszył się błogosławieństwem. Była to całkiem zwyczajna willa, nie w modnej części Torquay - Warberry czy Lincombe - lecz po drugiej stronie miasta, w starszej części Tor Mohun. Stała przy drodze, która w owych czasach prowadziła prawie od razu na wieś, w opłotki i pola hrabstwa Devonshire. Dom nosił nazwę Ashfield i niemal przez całe moje życie - z przerwami - był moim domem.

Ojciec nie osiadł ostatecznie w Ameryce. Polubił tak bardzo Torquay, że postanowił się stamtąd nie ruszać. Przywiązał się do swojego klubu i swojego wista, i swoich przyjaciół. Matka, choć nie cierpiała mieszkania w pobliżu morza, nie lubiła...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl