[ Pobierz całość w formacie PDF ]
C. J. CHERRYH
Gasnące Słońce: Kesrith
Tłumaczył Michał Jakuszewski
The Faded Sun: Kesrith
Data wydania oryginalnego – 1978
Data wydania polskiego – 1994
Dla DONA WOLLHEIMA
z wyrazami szczególnego uznania
Rozdział 1
Dziecię wiatru, dziecię słońca, któż to Kath?
Dzieci rodzą, śmiech przynoszą, oto Kath
Była to gra, shon’a, polegająca na rzucaniu do siebie przedmiotami. Grano w nią w
stylu Kel, w mrocznej, okrągłej komnacie tej kasty, w środkowej wieży Domu.
Mężczyźni w
czarnych szatach i jedna tak samo odziana kobieta siedzieli w dziesięcioosobowym kręgu.
Wojownicy nie grali tak, jak dzieci – parą kamieni – lecz przy użyciu wirujących sztyletów
as’ei, które mogły zranić bądź zabić. W takt padających nazw kast strzelano palcami, as’ei
frunęły ponad kręgami siedzących graczy i zręcznie dłonie chwytały rękojeści w połowie
obrotu, by zdążyć odrzucić noże w chwili, gdy padnie następne, wyznaczające rytm hasło.
Dziecię ognia, dziecię gwiazdy, któż to Kel?
Miecze noszą, pieśni snują, oto Kel.
Grali bez słów, kierując się jedynie rytmem swych dłoni i broni, ciała i stali.
Był on
stary jak czas i znajomy jak dzieciństwo. Gra posiadała znaczenie głębsze niż same ruchy czy
prosty tekst. Nazywano jÄ… GrÄ… Ludu.
Dziecię świtu, dziecię ziemi, któż to Sen?
Runy tworzÄ…, domem rzÄ…dzÄ…, oto Sen.
Kel’en, który się wzdrygał, którego zawodził wzrok, lub który nie potrafił skupić
uwagi, nie miał wartości dla Domu. Chłopcy, dziewczęta i kobiety z Kath grali przy użyciu
kamieni, by opanować tę sztukę. Ci, którzy zostali kel’ein, grali od tej chwili ostrą stalą.
Członkowie Kel, podobnie jak matki i dzieci z łagodnej kasty Kath, śmiali się podczas gry.
Wiedli życie krótkie i jasne, niczym ćmy. Wiedząc o tym, radowali się nim.
Dziecię wtedy, dziecię teraz, któż to my?
Snów szukamy, życie niesiemy, zwą nas...
Odgłos otwieranych drzwi poniósł się echem po pustych przestrzeniach i głębiach wieży. Sen
Sathell wtargnął pomiędzy nich nagle, bez ostrzeżenia czy wyrazów uprzejmości.
Rytm uległ przerwaniu. Noże spoczęły w dłoniach Niuna, najmłodszego kel’ena.
Całe
Kel pochyliło głowy na znak szacunku dla Sathella s’Delas, przywódcy Sen – uczonych. Jego
złota szata wniosła światło do mrocznej komnaty wojowniczej kasty Kel. Był bardzo stary -
najstarszy mężczyzna w całym domu.
- Kel’anthu – odezwał się cichym głosem, zwracając się do Eddana, swego odpowiednika w Kel – i
wy, kel’ein. Nadeszły wieści. Pogłoski, że wojna się skończyła.
Regule poprosili ludzi o pokój.
Zapadła absolutna cisza.
Nagły ruch. As’ei zafurkotały i zatopiły ostrza w malowanym tynku przeciwległej ściany.
Najmłodszy kel’en podniósł się i zasłonił twarz, po czym oddalił się dumnym krokiem,
pozostawiając za sobą wstrząśniętych zebranych.
Sen’anth i kel’anth popatrzyli na siebie nawzajem – starzy mężczyźni, kuzyni, bezradni w swej
niedoli.
Jeden z dusei – brązowa bryła o pochyłych barkach, większa od mężczyzny – poruszył
się w najgłębszym mroku, podniósł i wyszedł powoli w światło, w posępny, roztargniony
sposób charakterystyczny dla swego gatunku. Przepchnął się lekceważąco między obydwoma
członkami starszyzny i szturchnął swą masywną głową kel’antha, który był jego panem,
szukajÄ…c pocieszenia.
Kel’anth Eddan poklepał zwierzę gładkimi ze starości palcami i podniósł wzrok na starego
uczonego, który – poza podziałami kasty i obowiązków – był jego przyrodnim bratem.
- Czy ta wiadomość jest na pewno prawdziwa? - zapytał z wyczuwalnym wciąż w głosie śladem
nadziei.
- Tak jest. Jej źródłem są oficjalne środki przekazu reguli, a nie krążące po mieście
pogłoski. Wydaje się całkowicie pewna.
Sathell owinął się szatą, wepchnął sobie materię pomiędzy kolana i usiadł na podłodze
wśród kel’ein, którzy odsunęli się na bok, by zrobić dla niego miejsce w swym kręgu.
Tych dziesięcioro, i jeszcze jedna osoba, stanowiło starszyznę Domu.
Byli mri.
W swym języku, gdy wypowiadali to zdanie, mówili po prostu, że należą do Ludu, a więc są
ludźmi. Słowo, którego używali na określenie innych gatunków, tsi’mri, znaczyło
nieludzkie. Była to kwintesencja filozofii i religii ich rasy, a zarazem osobistego nastawienia
starszyzny.
Cały ich gatunek wyróżniał się barwą o złocistym odcieniu. Legendy mri opowiadały,
że Lud narodził się ze słońca. Ich skóra, oczy, szorstkie, sięgające ramion grzywy – wszystko
to było koloru brązu lub złota. Dłonie i stopy mieli wąskie i długie. Byli wysoką, smukłą rasą.
Zmysły, nawet w podeszłym wieku, mieli nadzwyczaj sprawne. Szczególną wrażliwością
odznaczał się słuch. Złociste oczy chroniły powieki – dwie warstwy, gdyż migotka odruchowo
osłaniała je przed nawiewanym pyłem.
Obcy uważali ich za gatunek wojowników i najemników, gdyż stykali się oni z Kel, rzadko z Sen,
nigdy zaś z Kath. Mri wynajmowali się obcym na służbę. Służyli regulom -
masywnym kupcom tsi’mri wywodzącym się z Nuragu, planety gwiazdy Mab. Przez wiele
stuleci kel’ein z ich gatunku wynajmowali się jako ochrona dla międzyświatowego handlu
reguli. Zwykle regulskie kompanie używały ich w charakterze obrony przed ambicjami i
bezwzględnością konkurentów. Z tego powodu mri walczyli przeciwko mri. Owe lata i owa
służba były dobre dla Ludu, gdyż kel’en służący jednym mierzył swe siły z kel’enem
służącym drugim w zgodnej z zasadami i tradycją walce, tak jak działo się zawsze. Podobne
bojowe próby doskonaliły siłę Ludu, eliminowały słabych i nieudolnych oraz oddawały honor
silnym. W owych dniach będący tsi’mri regule rozumieli fakt, że nie nadają się do walki i nie
potrafią planować strategii, i rozsądnie pozwalali, by kasta Kel rozwiązywała wszystkie
konflikty na sposób swego gatunku.
Przez ostatnie czterdzieści lat jednak mri służyli wszystkim regulom w walce przeciwko wszystkim
ludziom. Był to zawzięty, odrażający konflikt, w którym brak było
honoru czy jakiejkolwiek satysfakcji czerpanej z walki z nieprzyjacielem.
Starszyzna mri
pamiętała jeszcze dawne życie i wiedziała, jakie zmiany przyniosła wojna. Nie była z nich
zadowolona. Ludzie byli walczącymi w grupie zwierzętami stadnymi, które po prostu nie
rozumiały żadnych innych metod prowadzenia wojny. Walczący w pojedynkę mri żywili
takie podejrzenie już od początku, poddali je próbie, składając w ofierze własne życie, i ku
swemu rozgoryczeniu przekonali się, że to prawda. Ludzie odrzucali a’ani, honorową walkę,
nie przyjmowali wyzwań i nie rozumieli nic poza własną metodą polegającą na sianiu
powszechnego zniszczenia.
Mri dostosowali się, nauczyli ludzkich zwyczajów, zaczęli rozumieć nieprzyjaciela i
modyfikować odpowiednio swe działania oraz zasady służby u reguli. W sprawach walki byli
zawodowcami. Innowacje w zakresie yin’ein, starożytnych broni używanych w a’ani, byłyby
niehonorowe i niewyobrażalne, lecz w obrębie zahen’ein, nowoczesnych broni, stanowiły po
prostu zmianę narzędzi oraz dostosowanie metod – kwestia kompetencji w zawodzie, który
stanowił źródło ich utrzymania.
Niestety regule nie potrafili równie skutecznie przystosować się do nowej taktyki.
Mieli oni rozległe i dokładne wspomnienia. Nie potrafili zapomnieć tego, co zawsze się
wydarzało, i – z drugiej strony – niemal nie byli w stanie wyobrazić sobie tego, co nie
wydarzyło się dotąd nigdy i nie układali planów z myślą o podobnej możliwości.
Do tej pory
całkowicie polegali na mri w sprawach dotyczących swego osobistego bezpieczeństwa i
umiejętności przewidywania, która cechowała mri – gdyż ten gatunek posiadał wyobraźnię -
chroniła ich i rekompensowała tę ślepotę reguli na nieoczekiwane. Ostatnio jednak, gdy
wojna zaczęła pochłaniać także życie samych reguli i zagrażać ich własności, przejęli oni
sprawy we własne, niewprawne ręce. Wydawali rozkazy – we własnym mniemaniu roztropne
- podjęcia działań pod względem militarnym niemożliwych do zrealizowania.
Mri próbowali je wykonać, w imię honoru.
I ginęli tysiącami, w imię honoru.
W Domu, na tym świecie, mieszkało ich tylko trzynaścioro. Dwoje było młodych, zaś
resztę stanowili twórcy polityki, rada starszych, weterani. Wiele stuleci temu liczebność
Domu wynosiła ponad dwa tysiące w samym Kel. We współczesnej epoce wszyscy z nich,
oprócz tej garstki, wyruszyli na wojnę, by umrzeć.
I wojna ta zakończyła się porażką, z winy reguli, którzy poprosili ludzi o pokój.
Sathell rozejrzał się wokół, spoglądając na tych starców – kel’ein, których życie trwało
dłużej niż ich lata służby i których wspomnienia dawały im pod niektórymi względami
perspektywę sen’ein. Byli oni Mężami she’pan i nauczycielami sztuki walki, dopóki mieli
jeszcze dzieci z Kath, które mogliby uczyć. Siedziała tam też Pasev, jedyna ocalała kel’e’en w
Domu, której umiejętności w yin’ein ustępowały jedynie umiejętnościom samego Eddana.
Byli tam Dahacha i Sirain z Nisrenu i Palazi, Quaras oraz Lieth z Guragenu, którego Dom był
już martwy. Znaleźli oni azyl u Matki tego Domu i zostali zaadoptowani przez nią jako
Mężowie. Z jeszcze innego martwego Domu pochodzili Liran i Debas – prawdziwi bracia.
Stanowili oni część epoki, która już odeszła, czasów jakich Lud nigdy już nie zobaczy. Sathell
czuł ich smutek. Wyczuwał jego odbicie u zwierząt zbitych w gromadkę w mroku.
Dus
Eddana – którego gatunek podobno nigdy nie zaprzyjaźniał się z żadną kastą poza wojownikami z
Kel – obwąchał krytycznie złote szaty uczonego i pozwolił mu się dotknąć, po
czym przysunął nieco bliżej swe wielkie cielsko – pomarszczone zwały tłuszczu pokryte
delikatnym futerkiem – bezwstydnie akceptując wyrazy uczuć tam, gdzie mu je okazywano.
- Eddanie – mówił Sathell, głaszcząc miękkie barki zwierzęcia – muszę ci także powiedzieć, iż jest
bardzo prawdopodobne, że nasi pracodawcy oddadzą ten świat, jeśli ludzie
zażądają tego jako jednego z warunków pokoju.
- To byłoby – odrzekł Eddan – bardzo poważne ustępstwo.
- Zgodnie z tym, co słyszeliśmy, wcale nie. Krążą pogłoski, że regulscy władcy są w
pełnym odwrocie, zaś ludzie uzyskali przewagę na całym froncie i osiągnęli teraz pozycje, z
których mogą dotrzeć do wszystkich spornych terytoriów. Zdobyli Elag.
Zapadła cisza. Gdzieś w wieży trzasnęły drzwi. Wreszcie Eddan poruszył szczupłymi
palcami w geście stanowiącym odpowiednik wzruszenia ramionami.
- W takim razie ludzie z pewnością zażądają tego świata. Jest bardzo niewiele rzeczy,
do których się nie posuną w swym pragnieniu zemsty. A regule pozostawili nas bez osłony
przed niÄ….
- To niewiarygodne – stwierdziła Pasev. - Bogowie! Nie było potrzeby, najmniejszej
potrzeby, by regule opuścili Elag. Lud mógłby go obronić, mógłby odeprzeć ludzi, gdyby
dano mu sprzęt.
Sathell wykonał bezradny gest.
- Być może. Ale obronić dla kogo? Regule wycofali się i zabrali wszystko, co było
niezbędne do obrony. Wyprowadzili statki pod swoją eskortą. Teraz my – Kesrith – staliśmy
się granicą. Masz rację. Jest bardzo prawdopodobne, że regule również tutaj nie będą stawiać
oporu. W gruncie rzeczy nie byłoby to rozsądne. Zrobiliśmy więc wszystko, co mogliśmy.
Radziliśmy i ostrzegaliśmy, a jeśli nasi pracodawcy nie chcieli skorzystać z tych rad, nie
możemy uczynić wiele więcej niż osłaniać ich odwrót, skoro nie możemy go przed nim
powstrzymać. Wbrew naszym radom sami przejęli dowodzenie działaniami wojennymi.
To
oni przegrali wojnę, nie my. Przestała ona być naszą już kilka lat temu. Nie jesteście niczemu
winni, kel’ein. Macie prawo tak sądzić. Po prostu nie istnieje już nic, co moglibyśmy zrobić.
- Kiedyś coś takiego było – nie ustępowała Pasev.
- Sen wielokrotnie próbowali przemówić naszym pracodawcom do rozumu.
Ofiarowaliśmy im swe usługi oraz rady zgodnie ze starożytnym traktatem. Nie mogliśmy... -
mówiąc, Sathell usłyszał dobiegający z dołu odgłos kroków młodzieńca i ten hałas zakłócił
tok jego myśli. Mimowolnie spojrzał w stronę korytarza, gdy drzwi na dole zamknęły się z
wielką gwałtownością. Ich dźwięk poniósł się echem po całym Domu. Obrzucił Kel strapionym
spojrzeniem. - Czy jeden z was nie powinien przynajmniej pójść spróbować z nim
porozmawiać?
Eddan wzruszył ramionami, zakłopotany. Podważono jego autorytet. Sathell zdawał sobie z tego
sprawę. Z uwagi na pokrewieństwo i przyjaźń pozwolił sobie, wypowiadając te
słowa, na znaczne przekroczenie granic tego, co dopuszczalne. Kochał Niuna.
Wszyscy oni
go kochali. Jednakże autonomia Kel w sprawach dotyczących dyscypliny jego członków była
święta, nawet gdy dochodziło do pomyłek. Jedynie Matka miała prawo ingerencji w zakres
kompetencji Eddana.
- Niun miał pewien drobny powód, nie sądzisz? - zapytał cicho Eddan. - Ćwiczył przez całe życie z
myślą o tej wojnie. Nie wychował się według starych zwyczajów, jak my, a
teraz nie będzie również mógł żyć według nowych. Odebrałeś mu coś. Co, twoim zdaniem,
powinien uczynić, senie Sathellu?
Sathell pochylił głowę. Nie mógł spierać się o to z Eddanem. Dostrzegał prawdę w jego słowach,
gdy próbował spojrzeć na sprawy tak, jak patrzyłby na nie młody kel’en.
Członkom Kel nie można było niczego wytłumaczyć, przekonać ich poprzez debatę, że się
mylą, czy też oczekiwać od nich zdolności przewidywania. Kel’ein byli dziećmi dnia
dzisiejszego, krótko żyjącymi i porywczymi. Nie znali wczoraj ani jutra. Ich ignorancja była
ceną, jaką musieli płacić za swobodę opuszczania Domu i wędrowania pomiędzy tsi’mri.
Znali swe miejsce. Jeśli sen’en w rozmowie z nimi uciekał się do argumentów, musieli po
prostu pochylić głowę i zachować milczenie. Brak im było wiedzy, by mu odpowiedzieć.
Ponadto zniszczenie spokoju ich ducha było czynem niegodziwym, gdyż wiedza połączona z
bezsiłą była czymś szczególnie gorzkim.
- Myślę, że powiedziałem wam już – oznajmił wreszcie Sathell – wszystko, co w tej
chwili wiem o dotyczących was sprawach. Jeśli nadejdą nowe wieści, powiadomię was
natychmiast.
Podniósł się w zupełnej ciszy i wygładził swe szaty, z uwagą unikając odruchowego
uchwytu dusa. Zwierzę próbowało złapać go za kostkę. Choć nie zamierzało wyrządzić mu
krzywdy, z łatwością mogło to uczynić. Nikt, kto nie był kel’enem, nie powinien obchodzić
się poufale z dusei. Zatrzymał się i spojrzał na Eddana, który dotknięciem skarcił zwierzę i
uwolnił kuzyna.
Sathell ominął chyłkiem potężną łapę i po raz ostatni obrzucił spojrzeniem Eddana,
ten jednak odwrócił wzrok, udając, że odejście sen’antha już go nie interesuje.
Sathell nie
chciał naciskać na niego publicznie. Znał swego przyrodniego brata i wiedział, że poczuł się
on urażony właśnie ze względu na łączące ich uczucie. Oficjalnie dzieliła ich od siebie
starannie wytyczona linia. Tak musiało być w przypadku, gdy kuzyni należeli do różnych
kast. Chroniło to dumę niżej postawionego.
Obdarzył pozostałych formalnym pokłonem, po czym wyszedł. Cieszył się, że opuścił
tę ponurą komnatę, gdzie powietrze ciężkie było od gniewu sfrustrowanych mężczyzn oraz
dusei, których wściekłość narastała wolniej, lecz była bardziej gwałtowna. Czuł jednak ulgę,
że wysłuchali wszystkiego, co powiedział. Nie dojdzie do żadnych aktów przemocy, żadnych
nierozsądnych postępków, które były najgorszym, czego należało się obawiać ze strony Kel.
Byli starzy i dlatego mogli debatować w grupach i radzić się siebie nawzajem.
Młody kel’en
był samotnym wojownikiem, lekkomyślnym i pozbawionym perspektyw.
Zastanowił się, czy nie pójść za Niunem, nie wiedział jednak, co mu powiedzieć, gdyby go znalazł.
Jego obowiązkiem było zdać sprawę komu innemu.
Gdy drzwi się zamknęły, postarzała Pasev, kel’e’en, weteranka Nisrenu i pierwszego
zdobycia Elagu, wyciągnęła as’ei z roztrzaskanego tynku i zbyła słowa sen’antha wzruszeniem
ramion. Przeżyła więcej lat i widziała więcej walk niż jakikolwiek żyjący
wojownik oprócz samego Eddana. Mimo to brała udział w grze, podobnie jak oni wszyscy, w
tym również kel’anth. Śmierć podczas shon’ai była równie honorowa, jak poniesiona w
walce.
- Dokończmy grę – odezwała się.
- Nie – odparł stanowczo Eddan. - Nie. Nie w tej chwili.
Mówiąc, spojrzał jej w oczy. Odwzajemniła otwarcie jego spojrzenie – postarzała kochanka,
postarzała rywalka, postarzała przyjaciółka. Jej szczupłe palce pogłaskały cienkie,
stalowe ostrze, przyjęła jednak rozkaz.
- Tak jest – odparła. As’ei przeniknęły obok barku Eddana, by wbić się w namalowaną
mapę Kesrith ozdabiającą wschodnią ścianę.
- Kel’ein znieśli tę wiadomość – powiedział sen Sathell – z większą powściągliwością
niż się spodziewałem. Niemniej jednak nie ucieszyli się z niej. Czują się oszukani. Uważają to
za zniewagę dla swego honoru. A Niun wyszedł. Nie chciał nawet wysłuchać mnie do końca.
Nie wiem dokąd się udał. Jestem zaniepokojony.
She’pan Intel. Pani Matka Domu i Ludu odchyliła się do tyłu na swych licznych poduszkach, nie
zważając na ukłucie bólu. Był on jej starym znajomym.
Towarzyszył jej już
od czterdziestu trzech lat, od chwili, gdy utraciła jednocześnie siłę i urodę w płomieniach
ogarniętego pożarem Nisrenu. Już wtedy nie była młoda. Już wtedy była she’pan ojczystego
świata, rządzącą wszystkimi trzema kastami Ludu. Miała najwyższą rangę pośród Sen,
wyższą niż sam Sathell. Stała też ponad pozostałymi she’panei – tymi nielicznymi, które żyły
jeszcze. Znała Tajemnice, które były niedostępne dla innych, oraz nazwę Świętego i Bogów.
Pod jej opieką znajdowały się Pana – Czczone Przedmioty. Znała swój naród na wskroś.
Wiedziała, gdzie się narodził i jakie jest jego przeznaczenie.
Była she’pan umierającego Domu, najstarszą Matką umierającego gatunku. Kath – kasta dzieci i
tych, które je rodziły – była martwa. W jej zamkniętej od dwunastu lat wieży
panowała ciemność. Ostatnią spośród kath’ein dawno już pochowano w urwiskach skalnych
Sil’athen, zaś ostatnie dzieci, nie mające innej matki niż Intel, odeszły na spotkanie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl