[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Charles Dickens
Opowieść wigilijna

 

 

 

 

Zaczęło się od tego, że Marley umarł. To nie ulegało wątpliwości. Świadectwo zgonu podpisali: ksiądz, urzędnik, grabarz i właściciel zakładu pogrzebowego. Scrooge, wspólnik Marleya, także je podpisał, a jego nazwisko było cenione, cokolwiek by podpisał. Zwłaszcza na giełdzie.Stary Marley był martwy jak ćwiek w drzwiach; tak mówi znane angielskie przysłowie. Czy Scrooge wiedział o śmierci Marleya? Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? Scrooge i on byli wspólnikami przez wiele lat. Scrooge był też jedynym spadkobiercą, zarządcą, przyjacielem Marleya i jedynym człowiekiem, który szedł za jego trumną. Przy tym Scrooge nie był zbytnio dotknięty tym wypadkiem, bo okazał się doskonałym kupcem i w dniu pogrzebu obmyślił korzystny interes.
Scrooge nie kazał zamalować nazwiska starego Marleya na szyldzie swego domu handlowego.

Jeszcze po wielu latach na szyldzie nad drzwiami wejściowymi ich firmy można było czytać: „Scrooge i Marley ”. Firma ta bowiem była znana powszechnie. Nowicjusze w sprawach handlowych zwracali się do Scrooge ’a - Scrooge albo Marley, on zaś odpowiadał na obydwa nazwiska. Było mu wyraźnie wszystko jedno.
Trzeba też przyznać, że Scrooge miał silną rękę, gdy szło o interes. Chwytała ona, ściskała, ze skóry obdzierała swoją ofiarę, nie wypuszczając jej, aż po doszczętnym wyzyskaniu. Był to jednym słowem chciwy i stary grzesznik. Twardy i ostry jak krzemień; zamknięty w sobie, milczący i samotny jak ostryga. Zimno wewnętrzne wyostrzyło jego starcze rysy, wydłużyło nos, zmarszczyło policzki, uczyniło jego chód sztywnym, zaczerwieniało oczy i zabarwiało na niebiesko usta. Gniewnie brzmiał jego ostry głos. Szron pokrywał jego głowę, brwi i chudą brodę. Wnosił ze sobą lodowatą temperaturę; zamrażał nią swe biuro podczas upału i nie podwyższał jej ani o jeden stopień nawet podczas wigilii Bożego Narodzenia.

Zmiany pogody nie miały wpływu na Scrooge ’a. Żadne ciepło nie mogło go ogrzać, żaden mróz bardziej oziębić. Niepogoda nie wiedziała, z której strony go zaatakować, największy deszcz, śnieg, grad czy zawierucha miały nad nim wyższość pod jednym tylko względem: one często okazywały się szczodrymi, spadały na świat i ludzi hojnie, dla Scrooge ’a zaś takie pojęcia, jak szczodrość lub hojność w ogóle nie istniały.
Nie zdarzyło się, aby ktoś z przyjaznym uśmiechem zatrzymał go na ulicy i powiedział: – Kochany Scrooge, jak się masz? Kiedy mnie odwiedzisz? – Żebracy nie prosili go o jałmużnę, dzieci nie pytały o godzinę, żadna kobieta ani mężczyzna nie pytali Scrooge ’a o drogę. Nawet psy ślepców musiały go znać, bo gdy nadchodził – wciągały swych właścicieli do domów lub na podwórka, a potem machały ogonami jakby chcąc powiedzieć: „Brak oka jest lepszy od złego oka, mój niewidomy panie!”
Co to obchodziło Scrooge ’a? On tego właśnie pragnął. Iść samotnie przez życie, odpychać od siebie wszelką ludzką sympatię – to, zdawało się, wybrał Scrooge za cel i tego się trzymał niewzruszenie. Odstręczanie od siebie, przerażanie lodowatym chłodem spotykanych ludzi było dla niego tym, czym jest słodka legumina dla małych łakomczuchów. Pewnego razu – było to właśnie w wigilię Bożego Narodzenia – stary Scrooge siedział w kantorze i pracował. Dzień był przejmująco mroźny. Ludzie na ulicach chuchali w dłonie, bili rękoma o piersi i tupali dla rozgrzania. Zegary wybiły dopiero trzecią, a już było ciemno. Przez cały dzień nie widziało się słońca. W oknach sąsiednich biur migotały świece. Mgła wdzierała się do pomieszczeń, a była tak gęsta, że tonęły w niej domy na przeciwnej stronie wąskiej ulicy. Patrząc na niskie mgły, można było sądzić, że natura, rozsiadłszy się gdzieś w pobliżu, odbywała jakieś złowrogie praktyki. Drzwi biura były otwarte; Scrooge wolał mieć na oku swego pomocnika, który siedział obok w małej izdebce i kopiował listy. Na kominku w pobliżu Scrooge ’a tlił się skromny ogień; w izdebce pomocnika ledwie żarzył się jeden węgielek. Zziębnięty pracownik nie mógł podsycać ognia, bo Scrooge trzymał skrzynię z węglem w swoim pokoju. Ile razy pomocnik wszedł z łopatką, pryncypał groził mu, że będą musieli się rozstać. Pomocnik owinął szyję białym szalikiem i usiłował ogrzać się od świecy; a ponieważ nie miał dość bujnej wyobraźni, usiłowania jego były bezskuteczne.
– Wesołych świąt, wuju! Niech cię Bóg ma w swej opiece! – odezwał się sympatyczny głos.
Był to siostrzeniec Scrooge ’a, który wszedł tak nagle, że Scrooge zauważył jego obecność dopiero wtedy, kiedy ten do niego przemówił.
– Cóż znowu za głupstwa?! – mruknął Scrooge.
Siostrzeniec Scrooge ’a rozgrzał się szybkim chodem i cały był rozpromieniony; piękna twarz jaśniała, oczy błyszczały.
– Święta nazywasz głupstwem, wuju? – zawołał – Jestem pewny, że nie myślisz tak!
– Przeciwnie, tak właśnie myślę – odrzekł Scrooge.–I mam rację. Wesołych świąt! Jaki ty masz powód, żeby być wesołym? Ty, biedaku?
– Doskonale! – roześmiał się siostrzeniec. – A jaki ty masz powód, żeby być ponurym, wuju? Ty, bogacz?
Scrooge, nie mając pod ręką odpowiedzi, powtórzył znowu:
– Głupstwo!
– Nie bądź taki kwaśny, wuju! – rzekł siostrzeniec.
– Czy mogę być inny – gderał wuj – kiedy zmuszony jestem żyć w świecie głupców?
Wesołych świąt!... Do licha z wesołymi świętami! Znać ich nie chcę! Czymże są święta Bożego Narodzenia dla ciebie, jeśli nie terminem płacenia rachunków, a zwykle wtedy jesteś bez grosza.
Z każdym Bożym Narodzeniem jesteś o rok starszy, ale nie bogatszy. W ten dzień po sprawdzeniu ksiąg handlowych przekonujesz się, że po dwunastu miesiącach galerniczej pracy nie masz odrobiny zysku... Gdybym był pracodawcą, to każdy idiota, włóczący się z życzeniem „wesołych świąt ”, zostałby ugotowany w jego świątecznej potrawie i pogrzebany z gałązką choinki zatkniętą w serce. To byłoby rozsądne i słuszne!
– Wuju! – łagodnie mitygował go siostrzeniec.
– Siostrzeńcze! – przerwał wuj surowo – święć dzień Bożego Narodzenia na swój sposób, a mnie pozwól obchodzić go po mojemu.
– Obchodzić! – powtórzył siostrzeniec. – Ależ ty go wcale nie obchodzisz, wuju.
– Dajże mi już pokój, do licha!– sarknął Scrooge. – Zobaczymy, co ci dobrego przyniosą tegoroczne święta. One ci zawsze dużo dobrego przynoszą!
– Przyznaję, że wiele było sytuacji, z których mogłem wyciągnąć korzyści, a jednak nie wykorzystałem ich – odparł siostrzeniec. – Między innymi, święta Bożego Narodzenia! Mimo to zawsze myślę o nich nie tylko jak o czcigodnej pamiątce dla całego chrześcijańskiego świata, ale także jak o chwilach bardzo upragnionych. Są to bowiem chwile dobre, pokrzepiające, radosne.
Zawsze oczekuję ich z serdecznym pragnieniem i obchodzę z radością. Są to w długim kalendarzu rocznym jedyne dnie, w których wszyscy, kobiety i mężczyźni, jakby na podstawie wspólnej ugody, otwierają swe często zaryglowane serca i myślą o biedniejszych bliźnich. I dlatego, wuju, choć święta te nigdy nie wzbogaciły mnie ani o ziarnko srebra czy złota, wierzę, że przyniosły mi niejedno dobro i jeszcze przyniosą mi wiele radości. Dlatego też chwalę je.
Pomocnik Scrooge ’a, ślęczący nad robotą w sąsiedniej izdebce, gorąco przyklasnął tym słowom, spostrzegłszy jednak niewłaściwość swego entuzjazmu, zaczął drętwymi z zimna palcami poprawiać ogień na swym kominku. W efekcie zgasił ostatnią iskierkę.
– A to co znów za moda odrywania się od pracy i wtrącania się tam, gdzie nie potrzeba? – zgromił go ostro Scrooge. – Odezwij się pan choć słówkiem jeszcze, a upamiętnię ci dzień Bożego Narodzenia dymisją... Jesteś nie lada mówcą – dodał, zwracając się do siostrzeńca. – Dziwi mnie, dlaczego dotychczas nie zasiadasz w parlamencie.
– Nie gniewaj się, wuju! Przyjdź do nas jutro na obiad.
Scrooge odpowiedział z ironią, że z pewnością przyjdzie i że zaraz zaczyna się szykować. Nie ma nic lepszego do roboty. Siostrzeniec zrozumiał, że była to stanowcza odmowa. Zapytał więc łagodnie:
– Dlaczego odmawiasz, wuju?
– A dlaczego ożeniłeś się?
– Ponieważ pokochałem!
– Ponieważ po-ko-cha-łeś! – powtórzył Scrooge, przedrzeźniając go w ten sposób, jak gdyby miłość i małżeństwo były największym na świecie głupstwem po Bożym Narodzeniu. – Bywajże mi zdrów, drogi siostrzeńcze!
– Lecz ty, wuju, nigdy nie odwiedziłeś mnie także przed ożenkiem. Dlaczegóż więc podajesz to obecnie za powód odmowy?
– Bądź zdrów! – powtórzył Scrooge.
– Niczego od ciebie nie potrzebuję i o nic cię nie proszę, dlaczegóż więc nie możemy być przyjaciółmi?
– Bądź zdrów! - mruknął Scrooge.
– Przykro mi bardzo, żeś taki twardy. Nigdy nie mieliśmy żadnego konfliktu, do którego ja dałbym powód. Trudno! Uczyniłem propozycję ze względu na Boże Narodzenie, a chociaż mi się nie udała, zachowam pogodny i radosny nastrój. Zatem wesołych świąt, wuju!
– Bądź zdrów! – znów powtórzył Scrooge.
– I pomyślności z Nowym Rokiem!
– Bądźże zdrów i odczep się ode mnie! – zamruczał groźnie Scrooge. Siostrzeniec opuścił wuja. Przy drzwiach zatrzymał się, aby złożyć życzenia pomocnikowi, który – choć przemarznięty do kości – okazał się cieplejszy od pryncypała, odpowiadając na życzenia uprzejmie i serdecznie.
– Macie drugiego idiotę! – mruczał Scrooge, słysząc wymianę życzeń. – Mój pomocnik, obarczony rodziną i zarabiający piętnaście szylingów tygodniowo na jej utrzymanie, mówi o „wesołych świętach ”! Komuś tu chyba potrzebny szpital wariatów!
Pomocnik, odprowadziwszy do drzwi siostrzeńca Scrooge ’a, wpuścił jakichś dwóch
jegomościów. Byli to poważni obywatele, o przyjemnej powierzchowności; zdjąwszy kapelusze, stanęli przy biurku Scrooge ’a. Trzymając w rękach portfele i papiery, skłonili się uprzejmie.
– Firma Scrooge i Marley, jeżeli się nie mylę? – zapytał jeden z nich, zaglądając do swej listy.
– Czy mam przyjemność mówić z panem Scrooge, czy z panem Marleyem?
– Pan Marley umarł już siedem lat temu – odparł Scrooge.
– Nie wątpimy, że jego następca jest równie jak on hojny i szczodrobliwy – powiedział gość, przedstawiając swoje pełnomocnictwo do zbierania ofiar dla biednych.
Zaiste, Scrooge i Marley były to „dwie bliźniacze dusze ”. Słysząc niemiły wyraz
„szczodrobliwość ”, Scrooge zmarszczył brwi, potrząsnął głową i zwrócił dokumenty.
– Z okazji tak wielkiej uroczystości, panie Scrooge – mówił ów jegomość, nie zważając na to i ujmując pióro – ludzie zamożniejsi nie uchylają się od wsparcia nędzarzy i wydziedziczonych, którzy teraz właśnie, podczas silnych mrozów, narażeni są na wielkie cierpienia. Jest zresztą zwykłym obowiązkiem zamożnych, aby przychodzić z pomocą bliźnim pozbawionym jakichkolwiek środków do życia...
– Alboż to nie ma więzień? - przerwał mu Scrooge.
– Niestety ,mamy ich bardzo wiele! – odparł jegomość, odkładając na bok pióro.
– A przytułki, domy pracy i domy poprawcze, czy te instytucje przestały istnieć? – zapytał znów Scrooge.
– I one, oczywiście, istnieją,chociaż należy pragnąć, żeby się stały niepotrzebne.
– A zatem wszystkie te instytucje istnieją i są czynne? – badał gościa w dalszym ciągu Scrooge.
– Są czynne bez przerwy – brzmiała odpowiedź.
– Chwała Bogu! Pańskie żądanie i to, co pan na wstępie powiedział, wzbudziło we mnie obawę, że coś wstrzymało ich użyteczną działalność. Bardzo mnie cieszy, że tak nie jest.
– Ponieważ powszechnie wiadomo, że wspomniane instytucje, pomimo usilnych zabiegów, nie są w stanie po chrześcijańsku zaspokoić ani duchowych, ani cielesnych potrzeb wszystkich biedaków, przychodzimy im z pomocą, zbierając ofiary na dostarczenie chociaż najbiedniejszym jadła, napojów i środków do ogrzania zlodowaciałych mieszkań. Wybieramy ten czas, ponieważ w tak wielkie święta bieda najwięcej daje się we znaki; zamożni zaś najwięcej się radują i
używają sobie. Na jaką sumę mam pana zapisać?
– Proszę mnie wcale nie zapisywać – odpowiedział Scrooge.
– Rozumiem. Życzy pan sobie pozostać ofiarodawcą bezimiennym?
– Życzę sobie, aby mnie zostawiono w spokoju – rzekł Scrooge. – Skoro mnie panowie pytacie o moje zapatrywania, oto jest odpowiedź: nie cieszę się ani też nie używam sobie podczas świąt Bożego Narodzenia i nie stać mnie na to, abym przyczyniał się do wesołości i używania próżniaków. Wspieram instytucje, o których wspomniałem; niech tam więc udadzą się ci, którym nie jest dobrze we własnych domach.
– Wielu nie może się tam dostać, a wielu wolałoby raczej umrzeć, niż tam się znaleźć – zauważył jegomość.
– Skoro wielu wolałoby raczej umrzeć – odparł Scrooge – niechże to uczynią i w ten sposób zmniejszą nadmiar ludności. Zresztą, proszę wybaczyć, ja się na tych sprawach nie znam i w ogóle mało mnie one obchodzą.
– Może się pan z nimi łatwo zapoznać, trzeba tylko trochę serca i dobrej woli.
– Ani myślę, to nie mój interes. Wystarczy, jeżeli człowiek zna i rozumie własny interes i nie miesza się do cudzego. Mój pochłania mnie całkowicie. Zatem mam honor pożegnać szanownych panów.
Mężczyźni, widząc że nic nie wskórają, wzruszyli ramionami i wyszli. Scrooge zaś zabrał się do pracy, w znacznie lepszym niż zazwyczaj nastroju.
Tymczasem mgła i ciemność jeszcze bardziej zgęstniały; na ulicach ludzie biegli z zapalonymi latarniami przed ciągnącymi powozy końmi, aby szły po właściwej drodze. Zabytkowa wieża kościoła, z której gotyckiego okna ciekawie spoglądał na Scrooge ’a stary, uszkodzony dzwon, zniknęła. Dzwon wybijał teraz godziny oraz kwadranse wśród mgły z tak silnymi drganiami, jak gdyby mu zęby szczękały z zimna.
Mróz bowiem z każdą chwilą się wzmagał.
Na rogu głównej ulicy robotnicy, naprawiający rury gazowe, rozpalili wielkie ognisko, wokół którego zebrała się gromadka obdartych mężczyzn i dzieci; grzali oni swe skostniałe ręce i mrużyli oczy, rozkoszując się przyjemnym ciepłem. Ponieważ kranu wodociągowego nie zamknięto, przeto wypływająca z niego woda krzepła, tworząc ponure kręgi lodu. Wystawy sklepów zdobiły gałązki jodły. Lampy oświecały blade twarze przechodniów. Składy drobiu i żywności urządziły tak wspaniałe wystawy, że zdawało się, iż przyziemna myśl kupna, sprzedaży i targu nie ma z nimi nic wspólnego.
Lord Major, burmistrz Londynu, w swoim pałacu wydawał rozkazy pięćdziesięciu kucharzom i piwniczym, aby odpowiednio przystroili stół świąteczny, jak na dom takiego dygnitarza przystało. Nawet skromny krawiec, którego przed tygodniem skazano na pięć szylingów kary za pijaństwo i awanturę na ulicy, dał żonie kilka szylingów: wyszła ona z wychudłym dzieckiem po sprawunki do miasta.
Mgła i mrok zwiększały się. Zimno przejmowało do szpiku kości.
Pewien młody właściciel chudego nosa pochylił się przy dziurce od klucza do drzwi
wejściowych kantoru Scrooge ’a, aby przedstawiciela firmy uraczyć świąteczną pieśnią; lecz zaledwie zdążył wyśpiewać pierwsze wyrazy: „Niech Ci nic nie zamąci radości...”, gdy Scrooge pochwycił linię tak groźnym ruchem, że biedak przerażony uciekł.
Wreszcie nadeszła godzina zamknięcia kantoru.
Scrooge z niechęcią opuścił swój stołek i w milczeniu dał znak pomocnikowi, który
natychmiast zgasił świecę i włożył kapelusz na głowę.
– Sądzę, że pan życzy sobie być wolny przez cały dzień jutrzejszy? – zapytał Scrooge.
– Jeśli pan uważa za właściwe... – szepnął nieśmiało pomocnik.
– Ja nie uważam tego za właściwe. Jestem też pewny, że gdybym potrącił panu z pensji należność za ten dzień, poczułby się pan pokrzywdzony?
Pomocnik uśmiechnął się łagodnie.
– A jednak – ciągnął Scrooge – pan nawet nie pomyśli o tym, że to ja mogę się poczuć pokrzywdzony, płacąc panu wynagrodzenie za dzień świąteczny.
Pomocnik zauważył lękliwie, że święto Bożego Narodzenia przypada raz do roku.
– Liche to usprawiedliwienie okradania kieszeni swego pracodawcy – zrzędził Scrooge, zapinając palto aż pod brodę. – Mniejsza z tym. Ważniejsze jest to, żeby pan, zmarnowawszy na próżniactwie cały jutrzejszy dzień, przyszedł do pracy wcześniej dnia następnego.
Pomocnik przyrzekł zastosować się do żądania, po czym Scrooge wyszedł, wciąż mrucząc gderliwie.
Kantor został zamknięty w mgnieniu oka i pomocnik, otuliwszy szyję białym, długim szalikiem (biedak nie miał palta...), wesoło wybiegł na ulicę. Chcąc uczcić wieczór wigilijny, przejechał się ze dwadzieścia razy po lodzie na Cornhill, następnie szybko popędził do domu przy Camden Town, aby się jeszcze zabawić z dziećmi w „ciuciubabkę”.
Scrooge spożył skromny obiad w lichej garkuchni, do której codziennie uczęszczał, przeczytał znajdujące się tam dzienniki, po czym udał się do domu.
Zajmował lokal, w którym ongiś mieszkał jego zmarły wspólnik. Składał się on z szeregu ponurych i pustych pokojów; mieścił się w starym, ciemnym budynku, wznoszącym się przy końcu głuchego zaułka. Wielki dom nie harmonizował z wąską i krótką uliczką. Robił wrażenie, jakby znalazł się tu przypadkowo, bawiąc się w czasie swej młodości z innymi domami w „chowanego ”, a zapomniawszy drogi powrotnej – pozostał tu na zawsze.
Dziś był stary i ponury. Oprócz Scrooge ’a nikt w nim nie mieszkał. Reszta lokali była wynajęta na biura i kantory. Dziedziniec domu był tak ciemny, że nawet Scrooge, który znał każdy kamień, przechodził go po omacku. Mgła i szron osnuły czarną bramę tak szczelnie, iż zdawało się, że to duch smutku usiadł na jej progu.
Przy furtce tej bramy wisiała wielka kołatka. Scrooge widywał ją każdego dnia rano i wieczorem, podczas swego długoletniego zamieszkiwania w tym domu, Pewne jest, iż posiadał tak mało fantazji, jak może żaden człowiek w Londynie, nie wyłączając nawet członków Parlamentu i Rady Miejskiej. Można też śmiało powiedzieć, że Scrooge nie pomyślał o Marleyu ani przez chwilę do czasu, kiedy wspomniał o jego śmierci tegoż popołudnia. Jak to się więc stało, że Scrooge, wsunąwszy klucz w zamek drzwi, zamiast kołatki zobaczył twarz Marleya...
Tak, to była twarz zmarłego Marleya.
Otaczało ją słabe światło, które zdawało się z niej promieniować. Nie miała ona ani groźnego, ani przerażającego wyrazu, spoglądała na Scrooge ’a tak, jak zwykle spoglądał Marley na niego za życia: podniósłszy okulary na czoło. Włosy jego były dziwnie zmierzwione, jakby gwałtownym wichrem lub silnym strumieniem pary, a  oczy, choć szeroko otwarte, były martwe, co, w połączeniu z szarą barwą skóry, czyniło tę twarz odrażającą. Zdawało się jednak, że przerażenie, jakie budził jej widok, pochodziło nie z samej twarzy, lecz wywoływał je jakiś inny, niezwykły powód.
Gdy Scrooge zaczął się uważniej przypatrywać, zjawa zniknęła i pozostała tylko znana mu dobrze kołatka.
Mijalibyśmy się z prawdą sądząc, że Scrooge nie był tym zjawiskiem wstrząśnięty i że nie doznał uczucia przerażenia, obcego mu od dzieciństwa. Lecz rychło się opanował, ujął za klucz, który przed chwilą puścił, obrócił go śmiało, wszedł do sieni i zapalił świecę.
Zatrzymał się chwilę w niepewności, zanim zamknął drzwi, i najpierw obejrzał się uważnie poza siebie, jak gdyby obawiał się ujrzeć tył głowy Marleya. Lecz na tylnej stronie drzwi nie było nic, prócz śrub i gwoździ, utrzymujących kołatkę; mruknął więc coś niezrozumiale i zatrzasnął drzwi.
Nagle rozległ się w domu trzask podobny do grzmotu. Każdy pokój na piętrze i każda beczka w piwnicy zdawały się odpowiadać mu echem. Scrooge nie był człowiekiem, którego podobne głosy mogły zatrwożyć. Zaryglował więc drzwi i przeszedł spokojnie przez sień; idąc na górę po schodach, posuwał się bardzo wolno oświetlając drogę świecą.
Może ktoś wyobraża sobie, że były to wspaniałe schody z dawnych czasów, gdzie łatwo by się zmieściła kareta, zaprzężona w szóstkę koni. Otóż schody, prowadzące do mieszkania Scrooge ’a były jeszcze szersze. Zmieściłby się na nich nawet karawan i jeszcze zostałoby sporo miejsca.
Pół tuzina ulicznych lamp gazowych nie oświetliłoby dostatecznie tych schodów, można więc przypuszczać, że przy jednej mdłej świeczce, którą Scrooge sobie przyświecał, było dosyć ciemno i ponuro.
Szedł jednak na górę, nic sobie z tego nie robiąc. Ciemność jest tania, a to było słabą stroną Scrooge ’a. Znalazłszy się w mieszkaniu, przeszedł się po pokojach dla stwierdzenia, czy wszystko jest w porządku. Być może tajemnicze przeistoczenie się kołatki skłoniło go do ostrożności.
Bawialnię, jadalnię, sypialnię, schowek – znalazł w zupełnym porządku. Nikogo pod stołem, nikogo pod sofą; mały ogień na kominku, na stole talerz i łyżka, mały rondelek z kleikiem (Scrooge dostał z przeziębienia kataru) na maszynce kuchennej. Nikogo pod łóżkiem, nikogo w komórce, nikogo w szlafroku, wiszącym na ścianie. W schowku też nic osobliwego: stare obuwie, dwa kosze na ryby, dwie zdarte szczotki, umywalnia na trzech nogach i pogrzebacz.
Scrooge, uspokojony, zamknął drzwi na dwa spusty, co nie było jego zwyczajem i tak ubezpieczywszy się od możliwych niespodzianek, zdjął chustkę z szyi, włożył szlafrok, pantofle i czepek, po czym usiadł przed kominkiem, zabierając się do spożycia kleiku.
Szczerze mówiąc, ogień na kominku był marny, zgoła niewystarczający na tak mroźną pogodę. Scrooge musiał przysunąć się blisko i długo czekać, zanim uczuł nieco ciepła ze skromnej garstki paliwa.
Kominek był stary, zbudowany dawno temu przez jakiegoś holenderskiego kupca i wyłożony dziwacznymi flamandzkimi kaflami, przedstawiającymi różne sceny z Pisma Świętego. Był tam Kain i Abel, córki faraona, królowa Saba, anielscy posłańcy, zstępujący z nieba po schodach z obłoków. Był też Abraham, Baltazar i apostołowie, wybierający się na morze w łodziach o kształcie sosjerek; wreszcie setki innych postaci, mogących zająć uwagę Scrooge ’a. A jednak to twarz Marleya zjawiła się przed jego oczyma, zasłaniając sobą wszystko. Gdyby wszystkie kafle kominka były czyste i gdyby posiadały właściwość pokrywania się obrazami bezładnych myśli Scrooge ’a, wówczas na każdym z nich zjawiłaby się podobizna zmarłego wspólnika.
– Głupstwo – mruknął Scrooge i, machnąwszy ręką, zaczął się przechadzać po pokoju.
Po pewnym czasie znowu usiadł.
Oparłszy głowę o poręcz krzesła, spojrzał przypadkiem na dzwonek, łączący pokój, w którym Scrooge teraz siedział, z pokojem na najwyższym piętrze domu, od dawna opuszczonym.
Spojrzawszy osłupiał, spostrzegł bowiem, że dzwonek zaczyna się poruszać. Z początku poruszał się tak wolno, że ledwie go było słychać; wkrótce jednak zabrzmiał głośno, a jakby na hasło odpowiedziały mu wszystkie dzwonki w całym domu.
Trwało to wszystko może pół minuty, ale ta krótka chwila wydała się Scrooge ’owi
nieskończenie długa. Naraz dzwonki ucichły jednocześnie. Potem, wśród grobowej ciszy, gdzieś w piwnicy odezwało się przytłumione brzęczenie i łoskot, jak gdyby ktoś wlókł ciężkie łańcuchy po beczkach z winem. Wtedy Scrooge przypomniał sobie, że duchy zwykle zjawiają się wlokąc za sobą łańcuchy.
Nagle drzwi piwnicy otworzyły się z głośnym hukiem i Scrooge usłyszał głośniejsze
brzęczenie; wyszło ono z piwnicy, powoli wstępowało po schodach, a wreszcie zatrzymało się przy drzwiach jego pokoju.
– Ależ to głupstwo! – mruczał Scrooge. – Nie wierzę, żeby to była rzeczywistość.
W tej chwili pobladł z przerażenia, gdyż to coś brzęczącego, nie otwierając drzwi, weszło do pokoju i posuwało się z wolna ku niemu. Zamierający płomień na kominku wyciągnął się, zajaśniał, jakby mówiąc:
– Poznaję go, to duch Marleya!
Po czym znów wygasł.
Tak, to był on. Ta sama twarz. Ubrany był tak, jak się zwykle ubierał Marley. Ta sama kamizelka, te same spodnie, buty i surdut; chwasty przy butach dziwnie były najeżone, jak również warkocz peruki i włosy na głowie.
Widmo wlokło za sobą długi łańcuch, który obejmował je w pasie i obwijał jeszcze
kilkakrotnie; był on utworzony (Scrooge dobrze mu się przypatrzył) z kas metalowych, kluczy i zamków, ksiąg kupieckich oraz mocnych, stalowych sakiewek. Cala postać widma była tak przezroczysta, że Scrooge widział przez nią dwa guziki na tyle surduta.
Scrooge często słyszał, jak mówiono, że Marley nie miał serca ani żadnych wnętrzności, ale nigdy w to nie wierzył.
I teraz jeszcze nie wierzył, chociaż widział zjawę tuż przed sobą i czuł lodowaty chłód jej martwych oczu. Dziwnie zainteresował go gatunek płótna chustki, którą obwiązana była jak bandażem twarz widma, czego Marley za życia nie robił. Wciąż jeszcze nie wierzył w to, co widział i usiłował przeczyć swoim zmysłom.
– Co to znaczy? – zapytał wreszcie swoim zwykłym, mrukliwym tonem. – Czego chcesz ode mnie?
– Wiele! Bardzo wiele! – odparło widmo.
Głos był Marleya; nie można było w to wątpić.
– Kim jesteś?
– Zapytaj raczej: kim byłem – zabrzmiała głucha, przytłumiona odpowiedź.
– Kimże więc byłeś? – zapytał Scrooge, podnosząc głos. – Jak na ducha, jesteś bardzo drobiazgowy.
– Za życia byłem twoim wspólnikiem, Jakubem Marleyem.
– Czy możesz... czy chcesz usiąść? – zapytał Scrooge, nie wierząc własnym uszom.
– Mogę.
– Uczyń to więc.
Scrooge zapytał o to, gdyż nie był pewny, czy istota tak przejrzysta może usiąść na krześle.
Lecz duch usiadł po przeciwnej stronie kominka tak spokojnie i z taką swobodą, jak gdyby to było dla niego rzeczą najzwyklejszą.
– Widocznie nie wierzysz we mnie? – zagadnął duch po chwili.
– Nie wierzę – odpowiedział Scrooge.
– Jakiego pragniesz dowodu mego istnienia, oprócz twoich własnych zmysłów?
– Nie wiem.
– Dlaczego nie ufasz swoim zmysłom?
–Ponieważ często błahostka wyprowadza je z równowagi. Lekka niedyspozycja żołądka zmienia je. Pomimo wszystko, wydajesz mi się raczej istotą cielesną a nie duchem.
Scrooge nigdy nie miał skłonności do żartów, a w tej chwili bardziej jeszcze niż kiedykolwiek był daleki od tego. Jeżeli usiłował być dowcipny, to dlatego, by zmienić kierunek swych myśli i opanować coraz silniej przejmujący go strach.
Scrooge czuł, że tak siedzieć i patrzeć w martwe oczy widma nie może, doznawał bowiem piekielnych udręk. Istotnie, coś piekielnego było w atmosferze otaczającej widmo. Chociaż duch siedział całkiem nieruchomo, jego włosy, poły surduta i chwasty przy butach wciąż się poruszały, jakby pod wpływem gorącego powietrza wydobywającego się z rozpalonego pieca.
– Widzisz tę wykałaczkę? – zapytał Scrooge, usiłując otrząsnąć się z ogarniającego go coraz silniej przerażenia oraz odwrócić od siebie, choćby na chwilę, lodowaty wzrok widma.
– Widzę – odparł duch.
– Ale nie patrzysz na nią – podchwycił Scrooge.
– Mimo to widzę ją – rzekł duch.
– Och! – roześmiał się z przymusem Scrooge – wystarczy mi połknąć ją, abym przez resztę mych dni, do końca życia, był prześladowany przez legion złych duchów mojej własnej fabrykacji... Głupstwo, powtarzam! Wierutne, kapitalne głupstwo!
Zaledwie Scrooge wymówił te słowa, duch zajęczał i zatrząsł łańcuchami w tak ponury i przerażający sposób, że Scrooge przycisnął się do krzesła, aby nie upaść na ziemię ze strachu.
Przerażenie jego doszło do najwyższego stopnia, gdy widmo zdjęło bandaż z głowy, jakby mu było za ciepło w pokoju, a jego dolna szczęka opadła aż na piersi.
Scrooge upadł na kolana i zasłonił twarz dłońmi.
– Litości – zawołał. – Straszna zjawo, dlaczego mnie dręczysz?!
– Człowieku o nędznym duchu, zaprzątniętym jedynie marnymi sprawami ziemskimi, wierzysz we mnie, czy nie?
– Wierzę! – westchnął Scrooge. – Muszę wierzyć. Powiedz mi jednak, dlaczego duchy włóczą się po świecie? Dlaczego przychodzisz mnie męczyć?
– Obowiązkiem każdego człowieka jest – odparło widmo –aby jego dusza zjednoczyła się z duszą jego bliźnich i pozostawała w braterskiej z nimi łączności przez cały czas wędrówki ziemskiej. Ten, który obowiązku tego zaniedbał za życia, musi go wypełnić po śmierci. Duch jego po śmierci musi wędrować po świecie – och, biada mi! – i patrzeć biernie na to wszystko, czego nie może już używać, a co mógł czynić za życia ku swej radości i szczęściu!
To rzekłszy, widmo znów wydało jęk i wstrząsnęło łańcuchami.
– Jesteś, jak widzę, w okowach – rzekł Scrooge z drżeniem. – Powiedz mi, dlaczego?
– Noszę łańcuch, który sobie ukułem za życia – odparł duch. – Sam przygotowałem każde jego ogniwo. Włożyłem go na siebie dobrowolnie, dobrowolnie nosiłem, a teraz dźwigać go muszę przez wieczność. Czy nie znasz materiału, z którego jest utworzony?
Scrooge drżał coraz bardziej.
– A może chciałbyś poznać – ciągnął dalej duch – wagę i długość łańcucha, który sam dźwigasz? Co? Siedem lat temu był tak ciężki i tak długi jak mój. Od tego czasu jednak pracowałeś usilnie, ażeby go doprowadzić do kolosalnych rozmiarów. O tak, twój łańcuch jest potężny!
Scrooge obejrzał się skwapliwie, obawiając się, czy nie ujrzy dookoła siebie żelaznego powrozu; lecz jakoś niczego nie dostrzegł.
– Jakubie Marley – odezwał się błagalnie – mój dobry przyjacielu, powiedz mi wszystko, co wiesz! Pociesz mnie, Jakubie, choć słówkiem!
– Nie mogę – odrzekł duch. – Pociecha przychodzi z innych sfer, Ebenezerze Scrooge, i bywa przysyłana przez innych posłańców. Nie mogę ci też powiedzieć wszystkiego, bo wolno mi wyjawić niewiele. Przy tym nie rozporządzam czasem. Nie mogę nigdy odpocząć ani pozostawać w jednym miejscu, nie mogę też zatrzymać się nigdzie. Dusza moja za życia nigdy nie wyszła poza ściany naszego kantoru, nie wyjrzała poza ciasny krąg naszych marnych interesów. Wiesz o tym dobrze. Dlatego po śmierci zostałem skazany na nieskończoną, dręczącą wędrówkę...
Scrooge, wpadając w zamyślenie, miał zwyczaj trzymać ręce w kieszeniach spodni. Teraz, rozmyślając nad słowami ducha, uczynił to samo, nie odważając się jednak podnieść oczu i wstać z klęczek.
– Musiałeś się teraz bardzo spóźnić, Jakubie – zauważył tonem zatroskanego ważnym szczegółem finansisty.
– To prawda! – potwierdził duch;
– Nieżywy od siedmiu lat – szepnął Scrooge – i przez cały ten czas w podróży!
– Przez cały ten czas – znów potakiwał duch. –  Bez wytchnienia, bez odpoczynku, z ustawicznymi wyrzutami sumienia; niewypowiedzianie straszne tortury!
– Jak prędko podróżujesz? – badał Scrooge.
– Na skrzydłach wiatru.
– Musiałeś zatem przebyć olbrzymią przestrzeń – rzekł Scrooge. Usłyszawszy to, duch jęknął po raz trzeci i zabrzęczał łańcuchem w głuchej ciszy nocy.
– O! ja nieszczęsny, podwójnie ujarzmiony niewolnik! – wyrzekał. – Nie wiedziałem, iż wieki nieustannej pracy, dokonywanej przez nieśmiertelne istoty dla tej ziemi, muszą zlać się z wiecznością, nim zamierzone dobro zostanie osiągnięte... Nie wiedziałem, że każdy człowiek powinien ofiarować część swej pracy dla wielkiego dzieła ludzkości, współdziałać w doskonaleniu go. Nie wiedziałem, że żaden żal, nawet najgłębszy, nie może być zadośćuczynieniem za źle spędzone życie, nie może okupić jednego nawet ominięcia sposobności spełnienia dobrego uczynku! A ja właśnie tym grzeszyłem! Ja właśnie byłem taki za życia!
– Przecież ty, Jakubie, byłeś zawsze uczciwym i dobrym pracownikiem... – bąknął Scrooge, myśląc też o sobie – zawsze sumiennie pilnowałeś interesu...
– Interes! – przerwał duch, załamując ręce. – To właśnie było moim błędem, i grzechem!
Ludzkość powinna była być moim interesem; dobroczynność, litość, wyrozumiałość i łagodność powinny były być dla mnie najważniejsze. Sprawy osobiste, handel, wszelkiego rodzaju spekulacje – to wszystko należało uważać za rzecz drugorzędną, za znikomą kroplę w oceanie obowiązków dla dobra ludzkości.
Przy tych słowach, jak gdyby chcąc dosadniej wyrazić bezowocność swej spóźnionej skruchy, podniósł wysoko rękę z łańcuchem i z zamachem opuścił ją po chwili.
– W tej porze roku – podjął znowu – cierpię najbardziej. Za życia szedłem przez tłumy swych bliźnich z oczyma zwróconymi w dół, zajęty własnymi marnymi sprawami, nie podnosząc wzroku ku niebiosom, gdzie błyszczy gwiazda betlejemska. Czy nie było dosyć ubogich domostw, do których byłaby mnie zawiodła?!
Scrooge był przerażony, słysząc przemawiającego w ten sposób Marleya.
– Słuchaj mnie – zawołał duch. – Czas mój prawie już upłynął.
– Owszem, słucham cię z uwagą – rzekł Scrooge. – Ale, Jakubie, nie bądź za srogi dla mnie! Nie bądź też, Jakubie, tak kwiecisty, powiedz krótko i węzłowato, o co ci chodzi?
– W jaki sposób staję przed tobą w tej postaci nie wolno mi powiedzieć. Często zbliżałem się do ciebie niewidzialny, bardzo często...
Ta niemiła wiadomość sprowadziła na czoło Scrooge ’a kroplisty pot. – Zapewniam cię, że nie jest to lekka część mej kary – ciągnął duch. – Przyszedłem, aby cię ostrzec i zawiadomić, że możesz jeszcze uniknąć mego losu. Sposobność ku temu ja ci nastręczę, Ebenezerze.
– Zawsze byłeś moim dobrym przyjacielem – rzekł Scrooge. – Dziękuję ci, Jakubie!
– Odwiedzą cię – mówił dalej Marley – trzy duchy.
Twarz Scrooge ’a z przerażenia stała się równie blada jak bezcielesne oblicze widma.
– Czy to ma być ta nadzieja, o której wspomniałeś, Jakubie? – zapytał drżącym głosem.
– Tak.
– W takim razie, drogi Jakubie, może lepiej dać temu pokój – rz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl