[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mavis Cheek
Życie seksualne mojej ciotki
Przełożyli:
Marta Jabłońska-Majchrzak
Michał Majchrzak
Z serdecznościami dla mojej prawdziwej ciotki,
Gladys Saunders –
ostatniej z dziesięciu – której życia seksualnego
ta książka z całą pewnością nie przedstawia
Wołam do Ciebie z krańców ziemi, gdy słabnie moje serce: na skałę zbyt dla mnie wysoką wprowadź mnie.
Psalm LXI
(Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, PoznańWarszawa 1980)
Uśmiechnąłem się na widok tych pieniędzy.
– Nędzna mamono! – powiedziałem na głos. – Cóż mi z ciebie przyjdzie tutaj! Nawet ty nie jesteś warta, bym miał się schylić po ciebie. Pierwszy lepszy nóż większą ma dla mnie wartość od tego całego bogactwa. Zostań tu sobie i idź na dno morskie, nie jesteś warta ratunku.
Mimo to po namyśle wziąłem te pieniądze z sobą...
Daniel Defoe, Przypadki Robinsona Kriuzoe
(przekład Józefa Birkenmajera, Lettrex, Warszawa 1991)
Prolog
Na początku nie było słowa...
Nie umiem flirtować. Nigdy nie umiałam. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasu, kiedy byłam nastolatką – jeśli w pobliżu znajdują się osobnicy płci męskiej, należy trzymać głowę wysoko, patrzeć prosto przed siebie, iść do przodu niedbałym krokiem. Zwodzić. Jeśli cię zawołają, udawaj, że ich nie zauważasz. Idź dalej. Jeśli w zatłoczonym metrze spotkają się wasze spojrzenia, odwróć wzrok, patrz gdziekolwiek, byle nie w ich oczy. Nigdy się nie uśmiechaj. Uśmiechać się to tyle, co okazywać słabość. Spojrzeć w ich oczy i uśmiechnąć się to przyznać, że jest się zainteresowaną... a zainteresowanie oznacza potrzebę. Uśmiech należy zachować dla dzieci, kociaków oraz zachodów słońca nad morzem...
A... jeśli już? Jeśli zaryzykujesz i odwzajemnisz się za zaciekawione spojrzenie uśmiechem? Cóż, prawdopodobnie wtedy powiedzą: „Och, spoglądałem na wiewiórki” albo: „Podziwiałem ten plan metra”, albo: „Ja? Marzyła mi się tamta dziewczyna... o, ta tam. Ależ skąd, moja droga, nie ty... Na pewno nie ty”. Bóg jeden wie, ilu doskonałych, znakomitych, wspaniałych mężczyzn przegapiłam w ten sposób od czasu, kiedy po raz pierwszy ulokowałam piersi w biustonoszu. Setki? Tysiące? Co najmniej dwudziestu lub trzydziestu.
Jak wiele dziewcząt mojej epoki od maleńkości uczono mnie znać swoje miejsce. A swoje znaczyło niskie. Na dodatek, inaczej niż niektóre dziewczyny, nauczono mnie również nie wychylać się, niewiele się spodziewać i cieszyć tym, co mam. Dotyczyło to szczególnie uczuć, a już na pewno tego, co nazywano miłością. Słowo to bowiem odsłania człowieka, wystawia na ciosy. Miłość to potrzeba. Miłość, kiedy tylko dostaniesz się w jej zasięg, staje się stratą. Miłość. W świecie mojego dorastania dziwny i obcy towar. Kiedy używało się tego słowa jako wypełniacza, wytartego powiedzonka, kiedy mówiło się „na miłość boską” czy „podrażniona miłość własna”, było w porządku, ale już w innych sytuacjach nie. Nie szafowało się nim publicznie, jeśli dotyczyło spraw związanych z ludzką naturą; prywatnie zresztą też nie. „Kocham tego kotka. Ma takie ciepłe futerko... „ było bezpieczne. Mogłam tak powiedzieć w obecności matki, która nawet by okiem nie mrugnęła. Gdybym natomiast zapytała, czy ona mnie kocha, albo nieopatrznie oznajmiła, że ją kocham, pewnie nieźle bym ją spłoszyła.
Raz miałam okazję się przekonać, jak to słowo działa: kiedy moja starsza siostra przez ponad tydzień nie chciała ze mną rozmawiać, zalana łzami poszłam do matki i łkając w jej fartuch – świadoma, że stąpam po niebezpiecznym gruncie – oznajmiłam, że nie wiem, co takiego zrobiłam, i że chciałabym, żeby Ginny mnie tak nie traktowała, bo przecież tak bardzo ją kocham. Co oczywiście nie było prawdą. Po prostu nie wiedziałam, co to znaczy kochać. Wydawało mi się jedynie, że jest to odpowiedni sposób wyrażenia faktu, że bardzo ciężko znoszę milczenie siostry. Naturalnie, słowa miłość i kochać były wszędzie wokół – w filmach, w radiu, w czasopismach, popularnych piosenkach – ale jak pamiętam nigdy, aż do tamtej chwili, nie wypowiadano ich w naszym domu. Tak się okazało, jego niespodziewane użycie odniosło natychmiastowy skutek. Moja zazwyczaj pobłażliwa matka wkroczyła, ten jeden raz, i kazała siostrze natychmiast wydobyć z siebie głos, bo jak nie... I chociaż powtórnie już tego nie spróbowałam, to przecież w jakimś zakamarka umysłu kołatało mi się przekonanie, że całe to kochanie, to słowo, ma ogromną moc. Niezależnie od tego, co tak naprawdę znaczy.
Aż do momentu, kiedy ukończyłam dziewiętnaście lat, nikt nigdy mi nie powiedział, że mnie kocha. Co było raczej typowe dla naszej rodziny niż tragiczne. Domyślałam się, że skoro moja matka, która odkryła, jakim ciężarem może być słowo kocham, wolałaby zrobić wszystko, żeby go nie użyć, to podobnie musiała postępować jej matka. Bo nawet jeśli babka Smart, która mieszkała z nami i panowała w dwóch frontowych pokojach, użyła go kiedyś w stosunku do któregoś ze swoich dziesięciorga dzieci, żadne z nich tego nie pamiętało. Ubóstwo oraz ciężka harówka nie pozwalały żadnej z tych kobiet mówić o miłości w sytuacji, kiedy najważniejsze było fizyczne przetrwanie. Użyj słowa miłość, poczuj ją, a jesteś stracona. Natomiast te dziesięcioro dzieci pamiętało, że ojciec używał tego słowa. To on wyłaniał się zza rogu ulicy i rozkładał szeroko ramiona na widok każdego, które się pojawiło, by dać się uściskać. Dowiedziałam się tego od mojej jedynej, wtedy żyjącej jeszcze, ale bardzo już wiekowej ciotki Cory, kiedy widziałam ją ostatni raz. To on nucił im piosenki, gładził po włosach i łagodnymi słowami oraz zachowaniem osładzał im życie.
Naturalnie i w moim przypadku to ojciec mógłby dostarczyć owego brakującego słowa wraz z jego znaczeniem, jednak żadnego ojca nie było. Było tylko poczucie braku i pustki; była jakaś efemeryczna postać, jakiś potwór, straszydło, istota, o której czyta się w książkach, coś, czego żywą wersję miały tylko inne dzieci. W tych wczesnych latach pięćdziesiątych niemal wszystkie inne dzieci miały ojca i to takiego, który mieszkał wraz z nimi pod jednym dachem. o ile pamiętam, nigdy nie zapytałam, gdzie jest mój. Dzieci jakoś uczą się nie deptać miejsc, w których pogrzebano członków rodziny. Co w latach późniejszych daje im możliwość zadawania ran, jeśli tylko zechcą. Ostatecznie, żeby ominąć zwłoki, trzeba wpierw wiedzieć, gdzie leżą. Tak więc, będąc dzieckiem, chociaż wielokrotnie miałam na to ochotę, nigdy nie podeszłam do matki i nie oznajmiłam: „Matka Jennifer Lacey trzyma ją za rękę” ani „Matka Sally White sadza ją sobie na kolanach, żeby wyszczotkować jej włosy” – nie byłam taka niemądra. Tego rodzaju aluzje wywołałyby u matki jeszcze większą rezerwę. To wszystko wykraczało już ponad jej możliwości, utraciła zdolność dawania, lękała się otworzyć jakąkolwiek cząstkę siebie, by nie naruszyć pokrywającej ją tkanki bliznowej, dzieła ojca. Akceptowałam to i żyłam dalej. Jedni mieli miłe rzeczy – pieszczoty, własny pokój oraz ojca, a inni nie. Było to jednak przyczyną dość obojętnego podejścia do życia. Bo przecież, jeśli się nie zaangażuję, nie będą w stanie mnie zranić.
Miałam zwyczaj uganiać się za siostrą niczym jakiś irytujący owad. Przeganiała mnie, a ja już po chwili znów wracałam do niej. A przecież była starsza ode mnie o pięć lat, wyprzedzała mnie o lata świetlne, jeśli chodzi o wymowność, której używała, by mi jednoznacznie wyjaśnić, że nie dla nas owi baśniowi bracia i siostry z dziecięcej literatury. Słynna Piątka, Tajemnicza Siódemka1, Boże Narodzenie na farmie Blackberry2 – to tylko książki. U Enid Blyton starszy brat z czułością wichrzył włosy siostrzyczki; w naszym domu starsza siostra tarmosiła mnie za nie i tłukła moją głową o ścianę, jeśli tylko zbyt głośno zakasłałam. No cóż. Godziłam się na to. Byłam przecież okropna. Nie miałam prawa oczekiwać, że ktoś mnie będzie lubił czy chciał. Mogli mnie co najwyżej tolerować – ale i to w każdej chwili mogło się zmienić.
W każdym razie wiedziałam, że powinnam unikać flirtów, bo flirtowanie bierze się z pewności siebie. Wynika z przeświadczenia, że jeśli ktoś powie: „Chryste Panie, co za przerażający pomysł”, kiedy nieopatrznie puścisz do niego oko czy pomachasz ręką, możesz odejść ze śmiechem, bo tak naprawdę nie zależy ci na nim. Jego opinia zupełnie się nie liczy, ponieważ – cóż – przez całe życie cię kochano i dlatego ty kochasz samą siebie. Jednak nie dotyczy to mnie. Ja jako nastolatka czułam, że jestem jak jedna z tych wydrążonych ludzi z Eliota – wypchana, wsparta o innego wydrążonego człowieka o pustym spojrzeniu.
My wydrążeni ludzie
My wypchani ludzie
Wzajem na sobie wsparci... 3
Wszystko się zmieniło, kiedy miałam dziewiętnaście lat. Pierwszy raz usłyszałam słowa: „Kocham cię”. I zaakceptowałam je. Nawet wielokrotnie powtarzałam. Opowiem wam o tym, co zrobiłam, kiedy zetknęłam się z moją wersją oczu, których „napotkać nie śmiem w moich snach”4. I o tym, co potem uczyniłam tej pierwszej osobie, która powiedziała, że mnie kocha.
1
Na dworcu Temple Meads usiadłam i płakałam
Miałam pewnie około dziesięciu lat, kiedy zorientowałam się, że chłopcy nie są jedynie konkurencją w uzyskiwaniu uwagi dorosłych. Niewiele później oni sami dali mi wyraźnie do zrozumienia, że też to sobie uświadomili. Od tamtej pory wysoko zadzierałam nosa na każdy przejaw zainteresowania pojawiający się po drugiej stronie biesiadnego stołu. Nawet kiedy już byłam szacowną małżonką. Nie – flirtowanie zupełnie nie leżało w mojej naturze. Ba, jest mi ono tak niemiłe, tak obce, tak zupełnie mnie nie pociąga, że kiedy poszłam z przyjaciółką na lunch i jej oczy nagle zaczęły wyczyniać dziwne sztuczki, byłam przekonana, że dotknęła ją jakaś choroba. Co gorsza, kiedy zorientowałam się, że to, co wyczynia ze swoimi oczyma, skierowane jest do mężczyzny siedzącego przy stoliku obok korytarza prowadzącego do toalet, zrobiło mi się niedobrze. Do tego stopnia, że nie byłam w stanie dokończyć ryby... Gdyby opiekany łosoś mógł coś odczuwać, byłoby to tak jak ze mną; ja bowiem nagle poczułam się jak święty Wawrzyniec na rozpalonej kracie... Jedna z najbardziej godnych i obdarzonych intelektem kobiet, jakie znałam, przeobrażona w jakąś wdzięczącą się głupawo, ofermowatą panienkę z przesłodzonych ilustracji Kate Greeneway1. Brakowało jedynie beretu i pantalonów. Ani na moment nie przestała łypać. Odrażające. I godne zazdrości. Ale ja zwyczajnie nie jestem w tym dobra. Ani trochę. Nie wiedziałabym, od czego zacząć.
Wszystko to bez wątpienia tłumaczy moje małżeństwo z Francisem. Pierwszym człowiekiem, który mi powiedział, że mnie kocha. I który, pomimo dezaprobaty Carole, został moim mężem.
Carole była moją najukochańszą przyjaciółką. Była tym wszystkim, czym moja siostra powinna być, ale nie była, a na dodatek osobą, która zawsze się wychylała. Flirtowała, jakby flirt był krucjatą. Uważała, że trafiony jeden na pięciu to dobra przeciętna. Jeśli któryś utrzymywał, że przecież jedynie spoglądał na wiewiórki, wzruszała ramionami, uśmiechała się i odchodziła. Bez najmniejszych zadrapań.
„Spróbuj”, nalegała. Nigdy jednak tego nie zrobiłam. Zbyt ryzykowne. Uważała, że Francis jest dla mnie za nudny, on natomiast w ogóle się jej nie obawiał, był jedynie ostrożny. Jej plan życiowy zakładał zabawę teraz, miłość potem, a skoro ja sama żadnego planu nie miałam, Francis był mile widziany. Przy pierwszym spotkaniu Carole zawołała: „Cześć, Frankie!” Na co on odpowiedział, uprzejmie, choć bardzo stanowczo: „Francis”. Co od samego początku źle ich do siebie nastawiło. „Jestem najbliższą przyjaciółką Dilly”, oznajmiła zaczepnie. Wszyscy – rodzina, przyjaciele, koledzy – zawsze mówili na mnie Dilly albo Diii, jedynie Francis nazywał mnie Dilys. „Dilys – powiedział po prostu – jest pięknym imieniem”. Kiedy spytał, co ono znaczy, a ja odpowiedziałam, że nie wiem, zadał sobie trud, by się tego dowiedzieć. „Dilys – poinformował mnie potem – znaczy doskonała. A to mi odpowiada”. I rzeczywiście. Jedynie Dilys mu odpowiadała. Nie był przy tym napuszony... był po prostu sobą. Zawsze i wszędzie pozostawał Francisem Edwardem Holmesem.
Kochał mnie z jakąś urzekającą determinacją, a ja myślałam sobie: Cóż, to mi odpowiada. W tym początkowym okresie wyczytywałam to uczucie w jego oczach, rozpoznawałam w drżeniu dłoni, czułam, jak ono z niego nieustannie i żywiołowo emanuje. A trudno o lepszy afrodyzjak przy zalotach. Część tego uczucia udzieliła się i mnie. Wydawał się wtedy najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu zdarzyła, i myślę, że istotnie tak było. Kiedy usłyszałam, że mnie kocha, poczułam, jak coś zatrzepotało w moim sercu, najwyraźniej wypełniając pustkę. Nie przeczytawszy jeszcze, co na ten temat napisał Flaubert, nie znałam wówczas owej majaczącej w tle Wielkiej Prawdy, iż „Każdy z nas ma w sercu królewską komnatę”; on ją zamurował, ale nie uległa zniszczeniu...
Zatem... Francis. Byłam przekonana, że dałam mu całą siebie i to na zawsze. Spotkaliśmy się w galerii sztuki, w której pod koniec lat sześćdziesiątych pracowałam. Po roku 1960 coś się bowiem wydarzyło. Angeła Carter winą za to obarczała darmowe mleko, sok pomarańczowy i tran, które dodały atmosferze niejakiej pienistości. Życie wręcz musowało. Braliśmy, co nam się należało, i zachowaliśmy prawo do zadawania pytań. Był to taki rodzaj demokracji. Ktoś o moim pochodzeniu mógł teraz wstąpić w uświęcone wrota świata sztuki, odpowiadając po prostu na prasowe ogłoszenie. W przeszłości zajęcie to przypadłoby przyjaciółce przyjaciółki, zwanej Jaśnie Wielmożną Priscillą de Vere Cośtam. Tkwiłam zatem tam, przy Bond Street – włosy niczym dwie kurtyny, powieki obciążone kruczoczarnym tuszem – kiedy wszedł Francis z zamiarem kupienia czegoś ze sztuki współczesnej.
Był prawnikiem – świeżo po dyplomie – i potrzebne mu były do nowego biura grafiki Hockneya2. W rzeczy samej, na tym etapie przekształcania Sztuki w Inwestycje, szczególnie w City, gdzie pracował, brak na jednej ze ścian czegoś, co wyszło spod ręki Scarfe’a3, a Hockneya na drugiej, był równie szkodliwy dla wizerunku, jak w dobie panowania Naszego Kena4 przyjście do Rady Miejskiej Aglomeracji Londyńskiej na rozmowę w sprawie pracy bez „Guardiana” w dłoni. Posiadanie ich było stosowne i Francis po prostu nie potrafił nie być konformistą. Ale rzeczywiście lubił sztukę współczesną. I rzeczywiście chciał oglądać jej okazy na ścianach swojego biura albo na cokole czy na stoliku (kupił też jedną czy dwie rzeźby) – na czym nie wszystkim zależało. Sprzedałam kiedyś litografie Alana Daviego5 dyrektorom z telewizji, sitodruki Dubuffeta6 bankierom oraz brązy Armitage’a7 przedsiębiorcom, by odkryć później, że wiszą na ścianach do góry nogami albo tez stoją, starannie oświetlone, w zupełnie niewłaściwej pozycji. W jednym przypadku dokonano zakupu pełnej kolekcji wielkich, wspaniałych, barwnych grafik Paolozziego8, zawinięto je wszystkie w gruby papier pakowy i natychmiast umieszczono w skarbcu pewnego banku. Jako dobrą inwestycję.
Kiedy Francis pojawił się w moim życiu, miałam dziewiętnaście lat. Byłam wtedy, w porze lunchu, jedynym członkiem personelu obecnym w galerii (ówczesna Jaśnie Wielmożna Priscilla de Vere Cośtam udała się tego dnia popracować nad listą prezentów ślubnych w Army &. Navy9 – co uważałam za dość dziwny wybór i zastanawiałam się, na co młodej parze mogą się przydać przedmioty wojskowego przeznaczenia, byłam bowiem nieświadoma – wówczas – niegdysiejszych potrzeb Małżonek Imperium). Oczywiście znajdowałam się na bezpiecznym gruncie i oczywiście nasze oczy się spotkały, choć nie było w tym nic szczególnie śmiałego ani kokieteryjnego. Byłam kompetentna, to wszystko. Poza tym sprzedanie komuś obrazka bez wymiany, przynajmniej sporadycznej, spojrzeń jest absolutnie niemożliwe. W istocie, kiedy już rozpocznie się tę rutynową gadkę: „Bardzo mały nakład... to jest wcześniejsze, stąd te ostrzejsze kreski... coś znakomitego, w stylu Hagartha, dostrzegalne w linii jego narracji” i spogląda się przy tym w sufit, nie wydrąży się portfela klienta. Co więcej, sprzedawałam obraz, nie siebie, a to zawsze jest łatwe. Na dodatek miałam na sobie aksamitną fioletową, quasiwiktoriańską suknię od Laury Ashley – długa, zapinana z przodu na guziczki, z wykończonymi koronką mankietami i dołem – ponieważ wybierałam się tego wieczoru na uroczyste otwarcie wystawy w Tatę Gallery. Choć może się to teraz wydawać dziwne, długie, ozdobione koronkami, aksamitne suknie – na dobitkę fioletowe – były wówczas uważane za strój szykowny. Byłam ubrana tak, by pociągać, i jak się miało okazać, z dobrym skutkiem.
Uśmiechnął się, uśmiechnęłam się, dokonał zakupu. Najpierw kupił grafikę, a kiedy przyszedł ją odebrać po oprawieniu, kupił i mnie. Zabrał mnie do restauracji Rules10, która mieściła się tuż za rogiem, żeby „uczcić zakup”. Rules było stosownym miejscem na lunch z potencjalną sympatią – pokazywało dziewczynie, że jest się znawcą, że ceni się ją na tyle, by wydać na nią przyzwoitą sumę pieniędzy, i oznajmiało: „Mam czyste intencje”. Całkiem przypadkowo oferowało też dwa specjały angielskiego lunchu – ostrygi oraz pieróg nadziewany dziczyzną.
Cóż, nawet jeśli nie umiałam flirtować, to bez wątpienia wiedziałam, co robić z ostrygami. W latach sześćdziesiątych w żaden sposób nie dałoby się przeżyć w okolicach Cork Street, nie nauczywszy się, jak jeść ostrygi, wobec czego ja też się nauczyłam. Może to dziwne, ale nigdy nie miałam do nich uprzedzenia, nie przeszkadzał mi ani ich wygląd, ani konsystencja, ani też bardzo wysoka cena. Moją babkę, która przez całe dzieciństwo cierpiała na ropień okołomigdałkowy (dziś zwany zapaleniem migdałków), a w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku mieszkała w nędznej dzielnicy Borough, z ojcem woźnicą i matką praczką, karmiono siekanymi ostrygami, kiedy nic innego nie mogła przełknąć. Sprzedawano je wtedy za bezcen. Wyrosłam, myśląc o nich – jeśli w ogóle przyszły mi na myśl – jako o czymś całkowicie zwyczajnym, zatem ani Rules, ani ostrygi mnie nie speszyły. Co nie znaczy, że nie wiedziałam o ich innych dwuznacznych właściwościach. Może i nie potrafiłam flirtować, jednak na pewno wiedziałam, jak manipulować rekwizytami. W tym czasie najważniejsze dla przyzwoitej dziewczyny było stwarzanie pozorów, że nie ma najmniejszego pojęcia, jakie wywiera wrażenie.
Nieumiejętność flirtowania twarzą w twarz oznaczała, że tym usilniej musiałam próbować bardziej aluzyjnych form roztaczania powabu. Od czasu filmu Tom Jones i tamtej pełnej erotyzmu, zniewalającej sceny posiłku warunkiem sine qua non randek i schadzek było wprawianie współtowarzysza w stan podniecenia poprzez zagarnianie językiem połyskujących kęsów, a jednocześnie sprawianie wrażenia, że robi się to bezwiednie. Wiedziałam, że chodzi o coś ponętnego, mimo że ani dla mnie – ani dla wielu moich przyjaciółek – nie było jasne, co seksownego może się kryć w obślinianiu, gryzieniu i przeżuwaniu kawałków mięsa czy warzyw i szczerzeniu się przy tym jak pijana kokota. Ale tak się zachowywałyśmy. Wtedy seks oralny nie wdarł się jeszcze do wolnej miłości. Zdawałyśmy sobie sprawę, że coś się gdzieś czai, nie bardzo jednak wiedziałyśmy co. Naturalnie osobą, która mnie doinformowała, była Carole.
Tak czy owak, tamtego dnia w Rules przyłożyłam się do ostryg odpowiednio. Podejrzewam, iż sytuacja nabrała jeszcze bardziej erotycznego charakteru przez to, że zarówno lokal, jak i jego nazwa aż promieniały aurą poprawności. Nie mogłam nie zauważyć, że całe to spotkanie było niewątpliwie zabarwione erotycznie – Francis wychodził z siebie, żeby prowadzić jak najbardziej naturalną konwersację, a mnie – w duchu jakiegoś przechodzącego w trywialność patosu – odpowiadało jego towarzystwo oraz wrażenie, że jestem ośrodkiem jego świata. Być może po lunchu doszedł do wniosku, że za mnie, jak za grafikę i jej oprawę, też zapłacił...
Nie, nie – to zbyt cyniczne, zbyt niesprawiedliwe. Spoglądam jedynie rozpaczliwie wstecz, żeby znaleźć powody, przyczyny, usprawiedliwienie dla tego, co od tamtego czasu się wydarzyło. Przecież to ta wydrążona kobieta – a nie Francis – pozwoliła, by to się stało. Owszem, w pewnym sensie zostałam przez niego kupiona, ale był to mój wybór. On nie był taki. Nie Francis. A jaki był – powinnam raczej powiedzieć: jest – cóż, dałoby się to chyba wyrazić różnicą pomiędzy Martinem Lutherem Kingiem a Cassiusem Clayem. Obaj porządni, obaj dynamiczni, jeden wszakże na zawsze honorowo przykuty do swoich szczytnych przekonań, drugi wyzwolony przez własne osiągnięcia. Francis był człowiekiem do szpiku kości dobrym, zaangażowanym i godnym, nie był jednak kimś, kto palnąłby innego w nos czy sięgnął ku gwiazdom. Nie sądzę nawet, by miał jakieś marzenia, poza tymi bardzo zwyczajnymi, związanymi z wygodą, spokojem i szczęściem domowego ogniska oraz najwyższymi osiągnięciami zawodowymi. Honor znajdował się blisko szczytu listy cech, jakich wymagał od siebie i od reszty świata, i jeśli nawet potykał się na tej ścieżce, co się prawie nigdy nie zdarzało, natychmiast okazywał autentyczną skruchę.
Poprosił mnie o rękę, kiedy byliśmy w Henley, w tamtych dniach jednym z owych miejsc derigueur, nie przeobrażonym jeszcze w miejsce fet biznesmenów. Regaty w Henley należały do stosownych elementów sezonu, a wszelkie firmowe przyjęcia były kosztowne, a jednocześnie dyskretne i skromne. Stosowne. Staliśmy pod zielonym baldachimem wierzby, obserwując wioślarzy; on podał mi kieliszek szampana, spojrzał w moje oczy, uniósł swój kieliszek i zaproponował: „Zdrowie przyszłej pani Holmes?” Co, jak na Francisa, było bardzo śmiałe. Pamiętam, że spojrzałam ponad powierzchnią wody, przyjrzałam się potężnym, połyskującym, muskularnym udom mężczyzn w łodziach i pomyślałam sobie: Do licha, i wtedy Francis zapytał: „O czym myślisz?” – a mnie tak bardzo zależało, by się nie domyślił, że zastanawiam się właśnie, co znaczyłoby być poznaną, w biblijnym sensie, przez jednego z takich jak tamci, że natychmiast odparłam „Tak” na jego pytanie. „Jestem taki szczęśliwy”, oświadczył, kiedy z powrotem przeniosłam wzrok z wiosłujących osiłków na niego. „Ja też”, oznajmiłam z całą mocą. A przecież nie należało ignorować tego kuszącego obrazka na wodzie, o którym, aż do niedawna, kompletnie nie pamiętałam.
Urodziwszy się w świecie krańcowo różnym od jego świata, obserwowałam, jak bawią się klasy uprzywilejowane, i choć nigdy nie uległam pokusie, żeby udawać, że do nich należę (tym samym nie stałam się kimś, kogo babka Smart nazwałaby „kobietą bez zasad”), to jednak całkowicie i bez reszty uwiodła mnie elegancja, pewność siebie, cała ta otoczka ich sposobu życia. W każdym razie w tych uderzających do głowy, demokratycznych latach sześćdziesiątych pochodzenie robotnicze stanowiło pewien atut. To była nasza epoka; młodość i rewolucja przekraczały wszelkie bariery. Gdybym za każdym razem, kiedy jakaś osoba z klas wyższych pomiędzy rokiem 1962 (She loves you) a 1970 (cholerna stara Yoko) przyjęła liverpoolski akcent, przybierała na wadze jeden funt, byłabym wielka jak Hampton Court. Demokracja społeczna miała zagościć już na stałe. Wierzyliśmy w to. Nie mieliśmy pojęcia, że potrwa tylko około dziesięciu lat. Spędziwszy okres dorastania w dwóch pokoikach od podwórza na przedmieściu, egzystując skromnie z dnia na dzień, byłam gotowa na kombinację Słodkiego życia oraz high life’u. Fakt, że starał się o mnie Francis, pozwalał mi powitać z entuzjazmem to, co można kupić za pieniądze, oraz to, co na ogół stare pieniądze od dawna już same z siebie posiadają. Jakość, elegancję. Wysmakowaną jakość oraz elegancję, które towarzyszą zamożności. Nie szpilki od byle Dolcisa z imitacji skóry za dwadzieścia dziewięć szylingów i jedenaście pensów, ale z prawdziwej, ściągniętej z upolowanego gdzieś na rozlewiskach Amazonki aligatora, wyprodukowane przez prawdziwych mistrzów i sprzedawane w sklepie na Bond Street za cenę trzykrotnie wyższą niż w Russel & Brom, z torebką do kompletu. Obserwowałam, jak się postępuje w pewnych sytuacjach, i uczyłam się błyskawicznie. W chwili, kiedy zabrano mnie, bym poznała przyszłych teściów w ich usytuowanej w West Sussex siedzibie, byłam przygotowana na to spotkanie i zdałam egzamin (w ich przypadku niezbędny jako że rewolucja społeczna jakoś nie całkiem dotarła do tego pokolenia pamiętającego panowanie brytyjskie w Indiach) – nawet jeśli moja obecność na rodzinnym drzewie genealogicznym wydawała się nieco dziwna.
Mój akcent, sposób bycia, wygląd oraz zajęcie pasowały jak ulał. Kiedy przyszła teściowa spytała, czym zajmuje się mój ojciec, Francis bez chwili zwłoki oznajmił: „Wojskowy”. Co poniekąd było prawdą. Tyle że nie opowiedział, jak ojciec awansował od prostego szeregowca w królewskim korpusie medycznym do stopnia porucznika, z którym opuszczał armię, i że zdegradowano go kilka lat później w związku z oskarżeniem o defraudację. Ani że matka wciąż jeszcze pracowała w fabryce. Ani też, że ojciec był bigamistą i że zostawił matkę z dwójką małych bękartów na utrzymaniu. Nie dodał, że nauczyła się radzić sobie z ubóstwem od własnej matki, mojej babki, która również została opuszczona, wraz z dziesięciorgiem dzieci, i która była żywym przykładem jednego ze swoich ulubionych sloganów: „Ciężka praca jeszcze nikogo nie zabiła”, sprzątając biura na Gray’s Inn, City Road i w ich okolicach. Co ciekawe, najprawdopodobniej sprzątała też w tym samym budynku, w którym mieściła się później pierwsza kancelaria Francisa. Zbieg okoliczności, który oboje uważaliśmy, z całkowicie odmiennych powodów, za dość dziwny.
Francis przeszedł przez to wszystko gładko. Kiedy zabrałam go do domu, żeby poznał moją matkę, dosłownie przedzierał się przez góry rupieci i szpargałów, które się na ten dom składały (po śmierci babki Smart matka rozprzestrzeniła się na całość), ani słowem nie skomentował faktu, że telewizor jest włączony, co prawda dość cicho, i niczym nie zrażony przyjął kieliszek słodkiego sherry. Kiedy przywitała go tak jak wszystkich wchodzących do domu mężczyzn: „Pracy dużo?”, odparł jedynie: „Owszem, dziękuję”, zupełnie nie zdziwiony tym pytaniem. Nietrudno mu było pojąć, że dla osoby, która dorastała w najgorszym okresie Wielkiego Kryzysu, pracować znaczyło tyle, co żyć. Zrobił też coś bardzo śmiałego – bez zachęty z jej strony zaczął się do niej zwracać po imieniu, Neli. Później, w kuchni, kiedy spytałam, czy nie ma nic przeciwko temu, odparła: „Nie, oczywiście, że nie, to przecież całkiem rozsądne”. Zupełnie jakbym ją spytała, czy ma coś przeciwko temu, żeby królowa mówiła jej po imieniu. Absurdalne. Francis rzeczywiście reprezentował wyższe sfery. A do tego był blondynem.
Matce naturalnie się spodobał. Zawsze miała słabość – jak powiedziała później – do blondynów. Jej pierwszy mąż... ściśle rzecz ujmując, jej jedyny mąż – zważywszy, że żona mojego ojca nadal żyła – zginął na początku wojny. Zabrakło mu więc czasu, by spłodzić dzieci. Wiedziałam z fotografii, że był blondynem. Wraz z upływem czasu matkę coraz bardziej zadziwiało okrucieństwo losu, który zabrał jej Freda, i jeszcze większe okrucieństwo, kiedy ten sam los na swoich diabelskich kopytach poprowadził ją do mojego ojca. Gdyby żył Fred, nigdy by nie spotkała tego buńczucznego drania, jakim był ojciec. Nie dałaby się nabrać na jego kulturalny głos, rudawozłociste włosy i niebieskie oczy. Jedyna przedstawiająca go fotografia, jaką miałam, była czarnobiała, z dnia ich ślubu; trzymałam ją głęboko ukrytą. Nie musiałam sobie wyobrażać koloru jego oczu i włosów, bo je odziedziczyłam.
Babka Smart, która zawsze się rozpływała, że Virginia to wykapana Smartówna, równie stanowczo utrzymywała, że z wyglądu jestem córeczką tatusia. Trzeba oddać mojej matce, że nigdy nie wykorzystywała tego przeciwko mnie _ bo przecież z wielką pasją nienawidziła i jego, i pamięci o nim. „Jeśli trafi ci się porządny człowiek, trzymaj się go. – „, powiedziała kiedyś. Przy żadnej innej okazji nie słyszałam w jej głosie tak głębokiego przekonania o słuszności własnych słów. Ja natomiast odczuwałam zbyt wielką ulgę, że trafił mi się jakikolwiek, żebym miała się go nie trzymać, i to z całych sił. Kiedy miałam siedemnaście lat i sześć miesięcy, zaczynałam podejrzewać, że jestem skazana na staropanieństwo. Mając dziewiętnaście, kiedy spotkałam Francisa, byłam już o tym przekonana.
Wzięliśmy ślub pół roku po pierwszym spotkaniu, cztery miesiące po jego oświadczynach, w St Martin’s w Holborn. I chociaż moja rodzina brakiem znajomości form towarzyskich wprawiła jego rodzinę w niejakie zakłopotanie, nie bardzo nas to obeszło. Trochę tego ducha prawdziwej demokracji udzieliło się nawet jego rodzicom i w końcu, choć niechętnie, przyjęli mnie do rodziny. Pamiętam słowa matki Francisa: „Dlaczego zaledwie sześć miesięcy?”, którym towarzyszyło rzucone w moim kierunku podejrzliwe spojrzenie. „Bo się już nie mogę doczekać”, odparł. Wyglądała na wstrząśniętą takim otwartym manifestowaniem uczuć i zwróciła mu uwagę, że jest mało czasu na dostarczenie naszej listy prezentów ślubnych do Petera Jonesa i do Army 8c Navy... a ja już wtedy doskonale rozumiałam zasady działania tego szczególnego centrum handlowego.
Byłam zdumiona – szczerze zdumiona – ślubnymi prezentami. Dostaliśmy wytworny komplet srebra stołowego, lnianą bieliznę pościelową, srebrne kubełki do wina, kryształowe kieliszki, więc ręczniki mojej matki ze spółdzielczego sklepu oraz przeróżne podarki od wujów i ciotek – tekowa miska do sałaty od Cory, nawet kryształowa waza od pnących się w górę Arthura i Elizy – wyglądały obok tamtych tandetnie i niegustownie.
Francis nie kłamał, mówiąc, że nie może się doczekać. To czekanie doprowadzało go niemal do ostateczności... mnie zresztą też, w stopniu niewiele mniejszym. Miał szalony pomysł – a ja się na to zgodziłam – byśmy nie uprawiali seksu przed nocą poślubną. Jeśli nawet w samym pomyśle było coś bardzo czystego, to już niczego czystego nie można się było doszukać we wszystkich wynikających z tego konsekwencjach. W restauracjach drażniłam go szparagami, na ulicy nieprzyzwoicie krótkimi spódniczkami, a kiedy się rozstawaliśmy, całowałam go długo i namiętnie. Podczas tych miesięcy kilkakrotnie niewiele brakowało, żebyśmy się gdzieś razem zaszyli. Tak się koncentrowałam na powściąganiu swoich żądz, że nie byłam w stanie myśleć o bardziej subtelnym aspekcie tego wszystkiego – o Miłości.
Na ślubie matka zachowywała się z wielką godnością. Miała na sobie coś, co nazywała „sympatycznym, dwuczęściowym granatowym kostiumem”, oraz kapelusz, który pomogłam jej wybrać. Wykazała się przy tym gustem, o jaki jej wcześniej nie podejrzewałam. To starsza siostra Francisa, Julia, doradziła mały kapelusik. Całkiem słusznie stwierdziła, że ludzie nie przyzwyczajeni do kapeluszy miewają z nimi okropne problemy. Obecność mojej nowej rodziny wprawiła oczywiście matkę w stan napięcia, ale objawił się on jedynie uporczywym odchylaniem małego palca, kiedy trzymała w ręce kieliszek wina, i zerwaniem się na równe nogi, kiedy mistrz ceremonii zabebnił w stół drewnianym młotkiem. Poza tym wyglądała na spokojną i pogodną. I tak się cieszyła moim szczęściem. I swoim. Jeśli jej córka dobrze wyszła za mąż, to ona sama znajdzie na stare lata opiekę.. I tak właśnie by było, gdyby dożyła – Niezależnie od tego, jak niepewnie się czuła, to przecież wiedziała, że jest matką panny młodej, i dlatego zachowywała się z godnością należną temu dniowi.
Natomiast moja siostra, Virginia, to całkiem inna sprawa. Coś ją opętało i nic nie można było na to poradzić. Zżerała ją zazdrość o moją pracę, a teraz o moją pomyślność (zarówno duchową, jak i materialną), uosobioną w moim mężu. Niewiele wcześniej poślubiła przemiłego faceta imieniem Bruce, który pracował w trzyosobowej firmie budowlanej swojego ojca. Ślub odbył się w miejscowym kościele, a przyjęcie weselne w przykościelnej sali. Virginia powierzyła mi, bardzo niechęt...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Podobne
- Strona startowa
- Child Lincoln & Preston Douglas - 09 - Kult, E-booki, Autorzy, ~ C ~, Child Lincoln, z Douglasem Prestonem, Pendergast
- Christie Agata - Spotkanie w Bagdadzie, E-Booki, Agata Christi
- Christie Agata - Strzaly w Stonygates, E-Booki, Agata Christi
- Christie Agata - Samotny dom, E-Booki, Agata Christi
- Chmielewska Joanna - Autobiografia (T2), E-booki, Joanna Chmielewska
- Christie Agata - Dom Przestepcow, E-booki, Agata Christie
- Christie Agata - Karty na stol, E-booki, Agata Christie
- Christie Agata - Noc i ciemnosc, E-Booki, Agata Christi
- Christie Agata - Tajemnica gwiazdkowego puddingu, E-Booki, Agata Christi
- Chapter05, Książki, MES, !! ansys bardzo fajne, Finite Element Simulations with ANSYS Workbench 13
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- senna.htw.pl