[ Pobierz całość w formacie PDF ]

STELLA CHAPLIN

GORZKIE CAŁUSY

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

Elke! - Elke!

- Tutaj, Elke!

- Uśmiechnij się do nas, kotku!

- W tę stronę, Elke!

Kiedy chodziłam jeszcze do szkoły i ludzie pytali mnie, co chcę robić, gdy dorosnę, stanie na aluminiowej drabince i wrzesz­czenie na supermodelki nie było na pierwszym miejscu mojej listy.

- Możesz się schylić, Elke?

- Ej, Elke, pokaż no cycki!

Dziś jest promocja nowej książki. Kolejny wybryk natury z no­gami jak tyczki dzieli się sekretami swojej diety (a właściwie se­kretami diety prawdziwej autorki, bo dieta oparta na kokainie, ec­stasy i wtykaniu sobie palców do gardła nie zyskałaby raczej apro­baty żadnego dietetyka i nie byłaby publikowana w odcinkach w „Daily Mail"), a ja stoję na mojej drabince w Harrodsie z apara­tem gotowym do strzału, czekając, aż Elke wydmie wargi i odwró­ci się do mnie.

Ja nie wrzeszczę. Jestem dziewczyną. Dziewczyny nie wrzesz­czą do innych dziewczyn: „Pokaż no cycki!" To po prostu nie­grzeczne. Wiem, że prędzej czy później Elke spojrzy w moją stro­nę, a kiedy to zrobi, pstryknę zdjęcie, prześlę negatywy kurierem do redakcji, by zdążyć na jutrzejsze wydanie - i pójdę do domu. To ja, tam, w drugim rzędzie. Ta w fioletowych spodniach.

Dziwne, jak to się w życiu układa. Pamiętam dzień, kiedy na czternaste urodziny dostałam mój pierwszy aparat, i nagle wszystko jakby zaskoczyło. Jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Co prawda nie sądziłam, że w końcu będę robić coś takiego: promocje ksią­żek, konferencje prasowe, premiery filmowe, ale dzięki temu spła­cam hipotekę. Ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Dziewczyny w mikroskopijnych bikini trzymające ogromne kartonowe czeki -dowód, że możesz wygrać milion funtów, jeśli codziennie w tym tygodniu kupisz „Ledger". Gwiazdy telewizji udające, że kopią w swoich ogródkach (z roślinami dostarczonymi przez stylistę). Gwiazdy oper mydlanych udające, że zmieniają wystrój swojego salonu (z farbą, tapetą, meblami, a często całym domem dostarczo­nym przez stylistę). Prezenterzy programów dziecięcych pokazują­cy, co kupili w supermarkecie. Wstrząsający materiał.

Przedstawicielka wydawcy, chuda, roztrzęsiona blondynka, sprawia wrażenie, jakby śmiertelnie bała się fińskiej Amazonki, choć teoretycznie powinna trzymać ją w garści. Kanonada fleszy ustaje na chwilę, kiedy troskliwie poprawia stertę książek obok Elke. Mężczyzna z czarną, spiczastą bródką wpada do sali, by na­łożyć więcej pudru na maleńki nosek Elke (możliwe, że również wdmuchnąć trochę do środka), i stado otaczających ją piranii znów pcha się na dogodne pozycje ze swoimi drabinkami.

Te drabinki śmieszą mnie za każdym razem. Podejrzewam, że kiedyś jakiś fotograf-prawdopodobnie niski fotograf jak ja- wpadł na genialny pomysł, że jeśli stanie na drabince, będzie lepiej widział. Ale oczywiście wszyscy podchwycili ten pomysł i też sprawili sobie drabinki. Więc teraz jesteśmy w punkcie wyjścia, tyle że dokądkol­wiek idziemy, musimy ciągnąć ze sobą głupią, aluminiową drabin­kę. Jakbyśmy i bez tego nie mieli dość rzeczy do dźwigania.

W tłumie zauważam nagle fotografa, którego nigdy przedtem nie widziałam. Młody. Może w moim wieku. Nie żaden z tych pijanych starych capów, których zwykle widzi się na takich impre­zach. Ma na sobie beżową marynarkę od Carhartta i dżinsy Diesela. I długie ciemne włosy, które opadają mu na kołnierzyk. Uwiel­biam długie włosy. Oczywiście nie za długie, rozumiecie. Nie ża­den kucyk do pasa czy coś w tym stylu. Grandżowe, ale czyste. Sama bym nosiła takie włosy, gdybym była facetem.

On patrzy na mnie, a ja na niego. Nie dłużej niż sekundę. Wy­starczy, żeby nawiązać Kontakt.

Wiecie, co to Kontakt, prawda? Jasne, że wiecie.

Dużo czasu minęło, zanim zrozumiałam, co to jest Kontakt. Przez większość życia patrzę na ludzi - to moja praca - ale Kontakt zdarza się raz na milion. Oczywiście tak naprawdę nigdy nie liczyłam. Mogę tylko zgadywać. Kontakt ma miejsce wtedy, kiedy patrzysz na faceta, on patrzy na ciebie i nagle przepływa między wami coś w rodzaju prądu elektrycznego, jakiejś magnetycznej siły - trwa to nanosekundę, może nawet krócej, mikronanosekundę. I już wiesz, i on wie, bez cienia wątpliwości, że wylądujecie w łóżku. Może nie tej nocy. Może nie jutro. Ale pewnego dnia. To jest jak umowa. Sekret. Obietnica. To prawo fizyki. To najbardziej podnie­cająca rzecz na świecie. To seks. A właściwie coś lepszego niż seks, bo wszystko jeszcze przed wami.

Elke posyła mi znudzony uśmiech, więc zaczynam pstrykać. Odrzuca do tyłu włosy w nowym, orzechowym odcieniu - teraz światło pada na jej kości policzkowe - i zgina odrobinę kolano, odsłaniając kilka metrów białego jak śnieg uda w rozcięciu obcis­łej sukienki od Dolce & Gabbany. Dziękuję uprzejmie. Mam swoje zdjęcia.

Agentka ogłasza koniec zdjęć nerwowym cichym głosikiem. Elke zostaje porwana przez armię od Armaniego - czterech brutali w garniturach, którzy ledwie mogą uwierzyć we własne szczęście. Robię ostatnie zdjęcie, jak przegląda się w mosiężnych okuciach drzwi, i zaczynam pakować swoje rzeczy. Gazeta pewnie i tak tego nie wykorzysta. Supermodelka, tak po prostu? Nikogo nie całuje? Nie płacze? Nie w ciąży? Nie pokazuje niechcący swojego celluli­tis? Gdzie tu temat? Ach, co tam.

Zbiegam na dół, gdzie czeka kurier, wręczam mu rolkę filmu, po czym wracam po swoje rzeczy, w nadziei, że nikt nie ukradł mi aparatu.

To, co teraz robię, jest bardziej opłacalne niż praca dla lokalnej gazety, od której zaczynałam. Dostałam tam posadę zaraz po college'u, ale potem gazeta została przejęta przez inną, większą gazetę i prawie wszyscy zostali zwolnieni. Zaczęłam więc rozsyłać moje portfolio do ogólnokrajowych czasopism, aż przyjął mnie „Ledger". Nie byli na pierwszym miejscu mojej listy. Nie byli nawet na piątym, ale zawsze to jakaś praca. Miała pomóc mi przetrwać, dopóki nie trafi się coś lepszego. Minęły cztery lata, a ja wciąż tu jestem.

Kelnerzy już krążą z szampanem. Może jednak wypiję kieli­szek. Jest dopiero siódma. Debbie, reporterka, z którą pracuję, pod­biega do mnie truchtem na swoich ośmiocentymetrowych obcasach. Mała zdzira z Bermondsey, sprytnie przebrana za damę z towa­rzystwa. W przypadku Debbie raczej za damę, która obraca się w towarzystwie. A właściwie zatacza się w towarzystwie. To chyba najbliższe prawdy.

- Co masz, laluniu?

- To co zwykle. Głodna i wkurzona modelka. Zrobiłaś już wywiad?

- Nie. Właśnie idę. Załatwia wszystkie wywiady w hotelu. Ja chcę ją tylko zapytać o tatusia alkoholika i o implanty. Nie zauwa­żyłaś czy przeciekają?

- Eee... nie. Ale tego chyba nie widać, nawet jeśli przeciekają. Debbie wygląda na zdezorientowaną.

- Nie? No to gdzie się to wszystko podziewa?

- Myślę... no wiesz... że to jakby wycieka do środka. Debbie patrzy na mnie jak na wariatkę.

- Obrzydliwość! - wzdycha i biegnie truchtem za Elke. Cza­sami Debbie mnie zaskakuje. Czy ona nie czyta gazet?

Biorę kieliszek szampana.

- Och, dziękuję uprzejmie. - Posyłam kelnerowi promienny uśmiech. Takie imprezy zawsze sprawiają, że zaczynam zachowy­wać się jak Audrey Hepburn. Żeby było jasne: choć zarabiam na życie w podrzędnym brukowcu, nie sprzedałam mu duszy.

Popijam szampana, mając pewność, że kelner właściwie od­czytał mój sygnał i zaraz pobiegnie do kuchni, by podzielić się nowiną ze wszystkimi swoimi kumplami kelnerami: „To fszystko szumofiny, mófię fam. Szumofiny! Ale ta piękna dziefczyna f fioletofych spodniach... ach, to prafciwa dama!"

Wokół gablot z książkami zebrały się już bandy pasożytów. Grupki najemnych pismaków umundurowanych w czarne garnitu­ry wcinają sajgonki i zostawiają mokre kółka po kieliszkach na stertach książek Elke, porozkładanych na stołach. Szukam znajo­mych twarzy. Skąd oni się wszyscy biorą? Obskakuję średnio sześć takich imprez na tydzień i nigdy nie rozmawiam z nikim z tej ban­dy, ale oni najwyraźniej się znają. Czyżby pięć lat temu wszyscy londyńscy pismacy zostali spędzeni na stadion Wembley, na wiel­kie darmowe przyjęcie, i oficjalnie przedstawieni? Widocznie nie było mnie wtedy w mieście.

Facet z długimi włosami i w marynarce od Carhartta nagle wyrasta u mojego boku. Co za niespodzianka.

- Skąd wzięłaś szampana? - pyta.

- O, kręcili się tu jeszcze przed chwilą - mówię lekkim to­nem, rozglądając się za kelnerem. - Chcesz się napić mojego?

Bez wahania upija spory łyk z mojego kieliszka.

- Skąd jesteś?

- Z „Ledger". Lindy Usher. - Swobodnie popijam mojego szampana. Znam faceta dwie sekundy, a już dzielimy się zarazka­mi. Widzicie, właśnie tak działa Kontakt - bez żadnych nudnych wstępów od razu przechodzi się do rzeczy.

- Nick Weber. „Standard".

- A, tak. Natknęłam się na twoje nazwisko. - Jak zawodowiec z zawodowcem. Ma fantastyczne zielone oczy. - Nie widywałam cię przedtem - mówię.

- Nie. Zwykle zajmuję się polityką, ale dzisiaj żona gościa od kroniki towarzyskiej rodzi dziecko.

- A, rozumiem. - Ile on może mieć wzrostu? Metr osiemdzie­siąt osiem? Metr dziewięćdziesiąt? Kiedy stał na drabince, nie zda­wałam sobie sprawy, jaki jest wysoki. W wysokich facetach jest coś takiego... Nie wiem. Gdyby tak przejrzeć całe moje dotych­czasowe życie, znalazłoby się w nim pełno wysokich facetów. Nie wielkich, po prostu wysokich. Ja mam tylko metr sześćdziesiąt trzy i każdy, kto był dość inteligentny, by urosnąć ponad metr osiem­dziesiąt, strasznie mi imponuje. To żałosne. Zupełnie jakby urośli dzięki własnemu geniuszowi. Jakby niscy mężczyźni nie starali się dość mocno. Kiedy tylko przypomnę sobie, ile razy gość powyżej metra osiemdziesięciu złamał mi serce, od samego myślenia zaczy­na mnie boleć głowa.

Jeden z kelnerów dolewa mi szampana i daje Nickowi kieli­szek.

- Zdrówko - mówimy. Dzyń.

Opowiada mi o konferencji, na której był wcześniej tego dnia, i o tym, że jutro spodziewa się dostać pierwszą stronę. I że pracuje dla „Standard" już od lat, ale dopiero teraz przyjęli go na stałe. Naprawdę bardzo się stara, żeby zrobić na nich wrażenie. Co ty powiesz? Fascynujące. A tak w ogóle, ile on ma lat? Może ze dwa­dzieścia siedem. Ma urok rozczochranego małego chłopca.

Stoi bardzo blisko mnie. Jego ręka opiera się o ścianę tuż obok mojej głowy. Pewnie chodził do państwowej szkoły. Bardzo czyste paznokcie. Wyraża się elegancko, ale nie jest zmanierowany. Ma miły głęboki głos. Może mieć trzydzieści dwa lata - mówi jak dorosły.

Jakimś cudem wypijam drugi kieliszek szampana w pięć se­kund. O, idzie kelner.

- Dziękuję uprzejmie.

Opowiadam, jak dziś rano fotografowałam Charliego Dimmocka. Nick przysuwa się bliżej. Śmieje się we właściwych momen­tach, zauważa jakąś zabłąkaną nitkę na moim żakiecie i delikatnie ją strzepuje. Po raz milionowy żałuję, że pracuję w jakimś ordynar­nym, codziennym szmatławcu, a nie w szanowanym piśmie. On pewnie umawia się z dziewczynami o imieniu Arabella.

- To twoja ostatnia robota na dzisiaj? - pytam. Tak po prostu.

- Tak, na dzisiaj skończyłem. Pewnie pójdę prosto do domu. Zjem coś. - Intensywny kontakt wzrokowy.

- Ja też. - Ogoliłam dziś rano nogi? Do diabła, nie pamiętam.

- Podrzucić cię gdzieś?

Myślę o moim samochodzie, na parkingu za rogiem.

- To by było bardzo miło z twojej strony - mówię. - Przyje­chałam tu z reporterką, ale już wyszła.

Zawsze mogę przecież przyjść po samochód jutro, w drodze do pracy. Będzie mnie to kosztowało jakieś... och, jakieś trzydzie­ści funtów za całonocne parkowanie w Knightsbridge. W każdym razie nie więcej niż pięćdziesiąt.

- Jeszcze szampana, proszę pani?

- Dlaczego nie. - To już nie całkiem Audrey Hepburn. Raczej Audrey Roberts w Corrie. - Czy może pan być tak kochany i przy­słać tu tego człowieka z krewetkami?

- Oczywiście, proszę pani.

- Umieram z głodu. A ty?

- Owszem-zgadza się Nick. Bierze z tacy smażoną krewetkę i podaje mi tak, że nasze palce stykają się przez chwilkę.

- Może jeszcze kieliszek szampana, zanim pójdziemy? - pyta.

- Świetny pomysł. - Kiedy kelner przechodzi obok, Nick bie­rze butelkę. Zdaje się, że wyjdziemy dopiero, gdy będzie pusta. Mówię mu, że rano muszę sfotografować nową figurę woskową Barbary Windsor u Madame Tussaud. Nick uważa, że to bardzo śmieszne. On ma pstryknąć Williama Hague'a, i z jakiegoś powo­du uznajemy, że to jeszcze zabawniejsze.

- A jeśli obsadzą Williama Hague'a w roli Phila Mitchella? -pyta, a ja muszę przytrzymać się jego ramienia, bo pokładam się ze śmiechu.

Godzinę później, kiedy zataczając się, idziemy przez dział me­blowy Harrodsa do tylnego wyjścia, okazuje się, że moje nogi po­stanowiły funkcjonować niezależnie od siebie i podążają w przeciwnych kierunkach. To sprawia, że noszenie aluminiowej drabin­ki i ciężkiej torby z aparatem jest dość utrudnione.

Mam wizję dalekiej przyszłości. Nick i ja kochamy się i mamy dziecko - śliczną, kędzierzawą laleczkę z bajecznymi, zielonymi oczkami i miękkimi ciemnymi włosami po ojcu.

- Mamusiu, mamusiu - zapyta mnie pewnego dnia. - Skąd ja się wzięłam?

A ja odpowiem zgodnie z prawdą:

- Z Harrodsa, kochanie.

- Co cię tak rozbawiło? - pyta Nick.

- Nic - chichoczę głupio. - Coś mi przyszło do głowy. Wypadamy na świeże powietrze i Nick opiera mnie o ścianę budynku, żebym się nie przewróciła.

- Nie powinieneś prowadzić - mówię mu. - Nie jesteś w stanie. Nick kładzie kciuk na moich ustach.

- Cśś - mówi. Patrzy mi w oczy. Nie odwracam wzroku. Pocałuje mnie. Wspaniałe, ciepłe pocałunki o smaku szampana i Marlboro Lights. A może to ja go całuję? Po chwili nie potrafię odróżnić, gdzie kończą się jego usta, a gdzie zaczynają moje. Jego rzęsy muskają mój policzek. Palce splatają się z moimi, pieszczą powoli moją dłoń, każdy palec z osobna, przypieczętowując naszą umowę. Mięknę w jego rękach jak wosk. Upajam się nim. Poszła­bym za tym pocałunkiem wszędzie. Plecami czuję każdą cegłę, kiedy jego ciało napiera na moje, przyciskając mnie coraz mocniej do muru. Moja ręka jest pod jego marynarką. Czuję przez koszulę jego ciepłe plecy. Jestem na czarodziejskim dywanie, który odlatu­je z zadymionego Knightsbridge do miejsca, gdzie nie istnieje nic poza tym pocałunkiem. I nagle głośny klakson taksówki za moimi plecami ściąga mnie gwałtownie na ziemię.

- Przepraszam. Przepraszam, nie mogę tego zrobić - wyrzu­cam z siebie. - Właśnie sobie przypomniałam. Mam męża!

 

 

Rozdział 2

Leżałam w łóżku i starałam się nie ruszać. W mojej czaszce prze­baczała się wielka ołowiana kula, ale jeśli trzymałam głowę naprawdę nieruchomo, prawie nie potrącała moich gałek ocznych. Być może gdybym wstrzymała oddech, ból by minął.

- Chcesz filiżankę herbaty?

Nie mogłam pokręcić głową. Zbyt bolesne. Pokiwałam pal­cem, by powiedzieć „nie". To też zabolało. Andrew usiadł na łóżku z bardzo zatroskaną miną. Kiedy jest zmartwiony, jego brwi uno­szą się wysoko do góry, zupełnie jak w kreskówkach.

- Och, biedny króliczku.

- To chyba zatrucie - wychrypiałam. - Jadłam wczoraj kre­wetki. Zdawało mi się, że jakoś dziwnie pachną. - A więc mój refleks nie ucierpiał. Ciągle umiem kłamać. Wszystko działa zna­komicie.

- Chcesz, żebym zadzwonił za ciebie do pracy?

- Mógłbyś? Poproś Geoffa z działu edycji zdjęć. Powiedz mu, że przyjdę po lunchu. I że musi posłać Petera, żeby załatwił te zdjęcia u Madame Tussaud.

- Mam wezwać lekarza?

- Nie, nic mi nie będzie. Muszę tylko leżeć bardzo, bardzo spokojnie.

- W porządku. Zadzwonię do ciebie później. Kocham cię, kró­liczku.

- Ja też cię kocham.

Pocałował mnie delikatnie w czoło - au! - i na paluszkach zszedł na dół....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl