[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jack L. Chalker
Lilith: Wąż w trawie
Cykl: Światy Rombu tom 1
Przekład: Konrad Majchrzak
Wydanie polskie: 1994
Prolog
TŁO KŁOPOTÓW
1
Drobny mężczyzna w syntetycznej tweedowej marynarce nie przypominał bomby. Wyglądał raczej jak większość urzędników, operatorów komputerów i raczkujących polityków w Dowództwie Systemów Militarnych. Oczy, jak dwa bzowe paciorki, osadzone szeroko i przedzielone orlim nosem nad małymi ustami i potężnymi szczękami nadawały mu wygląd kogoś, na kogo nie warto powtórnie spojrzeć. Dlatego właśnie był tak niebezpieczny.
Posiadał wszystkie niezbędne przepustki, a kiedy pyzy wejściach zdolnych zatrzymać i zniszczyć każdego w przypadku najdrobniejszej nieścisłości sprawdzono jego odciski dłoni i wzór siatkówki oka, przepuszczono go bez najmniejszego wahania czy opóźnienia elektronicznego. Niósł małą walizeczkę, niezwykłą o tyle, że nie była do niego przykuta łańcuchem czy przymocowana do jego ciała w jakiś inny sposób, a jedyne przyciśnięta mocno ramieniem. Nie zwróciła niczyjej uwagi ani nie wywołała alarmu – prawdopodobnie była w jakiś sposób dostrojona do jego ciała.
Od czasu do czasu spotykał podobnych sobie na jasno oświetlonych korytarzach, mijał ich, wymieniając zdawkowe ukłony, częściej zaś ignorując zupełnie ich obecność, jakby to czynił w tłumie czy na rogu jakiejś ulicy. Nie było niczego, co by wyróżniało ich właśnie spośród zwykłych śmiertelników, jeśli nie liczyć ich pracy i miejsca zatrudnienia. Nie dotyczyło to jednak tego drobnego mężczyzny. Był on niewątpliwie postacią wyjątkową, skoro był bombą.
Dotarł w końcu do niewielkiego pokoiku, w którym znajdowała się końcówka komputera, a przed nią wygodny fotel. Nie było tam żadnych symboli ostrzegawczych, żadnych potężnie zbudowanych strażników czy robotów wartowniczych, mimo iż ten właśnie pokój stanowił przedsionek do największych tajemnic wojskowych kosmicznego imperium. Nie było takiej potrzeby. Pojedynczy człowiek nie był w stanie uruchomić urządzenia; włączenie go wymagało połączonej i jednoczesnej zgody dwojga ludzi i dwóch robotów, z których każdy otrzymywał zakodowany rozkaz z różnego i niezależnego źródła. Jakiekolwiek próby włączenia urządzenia bez równoczesnego działania pozostałych doprowadziłyby do zablokowania komputera i terminalu i do przesłania ostrzeżenia i zaalarmowania służb bezpieczeństwa.
Mężczyzna usiadł w fotelu, ustawił go we właściwej pozycji i otworzył walizeczkę. Wyjął jakieś niewielkie urządzenie krystaliczne, włączył je ruchem kciuka i przyłożył do płyty zasilania terminalu. Ekran monitora zamigotał i rozjaśnił się. Ukazały się na nim wszystkie kody dostępu, a także pytanie do użytkownika dotyczące jego preferencji w komunikacji z komputerem: głosowa czy na ekranie. Nie było zupełnie mowy o wydruku. Nie w przypadku tego komputera.
– Tylko na ekranie, proszę – powiedział obojętnie drobny mężczyzna, z wysokim, nosowym głosem, bez najmniejszego śladu akcentu. Maszyna czekała. – Materiały obronne C-476-2377AX i J-392-7533DC, szybkość maksymalna.
Wydawało się, że komputer aż zamrugał; szybkość maksymalna oznaczała bowiem czterysta wierszy na sekundę, co stanowiło zresztą górną granicę możliwości wyświetlania informacji na ekranie. Niemniej komputer zaczął pracować. Dostarczył obydwa plany i ukarał je na ekranie w czasie krótszym od jednej sekundy.
Drobny mężczyzna był wyraźnie zadowolony. Do tego stopnia, iż postanowił zaryzykować i poprosić o coś więcej.
– Główne plany obronne na wypadek stanu wyjątkowego, prędkość maksymalna, kolejność materiałów zachowana, proszę – polecił maszynie obojętnym tonem.
Komputer wykonał polecenie. Ze względu na ilość materiału zabrało to prawie cztery minuty.
Mężczyzna zerknął na zegarek. Miał ogromni ochotę kontynuować swe zadanie, lecz każda sekunda w tym pomieszczeniu zwiększała szansę przypadkowej kontroli. A to mu zupełnie nie odpowiadało.
Włożył swe niewielkie urządzenie do walizeczki, zamknął ją, wstał i wyszedł. W tym miejscu popełnił jeden drobny błąd – błąd, którego nie był zresztą w stanie przewidzieć. Należało bowiem kazać tej przeklętej maszynie wycofać i usunąć z pamięci wszystkie te kody. Jeśli się tego nie uczyniło, ten komputer nie zachowywał się tak jak inne i pozostawał Włączony z otwartym dostępem do wszelkich tajemnic. A kiedy „zobaczył”, że użytkownik opuścił pokój, nie skasowawszy pamięci, poinformował kontrolerów o tym fakcie i zablokował się w oczekiwaniu na skasowanie pamięci.
Kiedy mężczyzna dotarł do pierwszych drzwi będących zarazem punktem kontrolnym, wszystko wokół niego zaczęło się nagle walić.
Młoda kobieta przyglądała się przez chwilę czerwonemu światłu alarmowemu błyskającemu na jej konsoli. Sprawdziła szybko, czy nie chodzi o jakąś awarię wewnętrzną urządzenia i wystukała błyskawicznie na klawiaturze nazwę źródła kłopotów: Komputer Zawierający Bazę Danych Tylko do Wglądu na Miejscu.
Choć sama była jedną z tych osób, które posiadały poszczególne części kodu umożliwiającego włączenie komputera, nie mogła jednak zadawać mu żadnych pytań dotyczących zmagazynowanych w nim danych – mogła natomiast uzyskać informację dotyczącą spraw zabezpieczenia. Wiedziała także, iż nie brała udziału w umożliwieniu dostępu do komputera tego dnia i dlatego nacisnęła dwa klawisze, przekazując instrukcję: Taśma z ostatniej operacji.
Ujrzała twarz drobnego mężczyzny. Nie tylko twarz Również wzór siatkówki, wzór rozkładu temperatury i wszelkie inne informacje, które mogły być odczytane przez zdalne czujniki i zapisane.
– Tożsamość! – rozkazała.
– Threht, Augur Pen – Gyl, OG – 6, Departament Logistyki – odpowiedział komputer.
Nim zdążyła nacisnąć przycisk alarmu, dwoje współpracowników uczyniło to tuż przed nią.
Nie rozległa się żadna syrena alarmowa, nie zabłysły żadne światła i nie ozwały się dzwonki, bo wszystko to mogłoby jedynie ostrzec szpiega. Zamiast tego, kiedy Threht dotarł do trzecich i ostatnich już drzwi z urządzeniem zabezpieczającym, spojrzał przez wizjer i przyłożył dłoń do płyty identyfikacyjnej, drzwi pozostały zamknięte.
Zdał sobie natychmiast sprawę z tego, iż służba bezpieczeństwa złożona zarówno z ludzi, jak i z robotów zbliża się do niego ze wszystkich stron i doszedł do wniosku, że znaczne bezpieczniej będzie po drugiej stronie tych drzwi. Uniósł lewą dłoń, zastygł na moment, jak gdyby zbierał siły, po czym uderzył w pobliżu mechanizmu zamka. Drzwi się ugięły w tym miejscu, a on naparł na nie, pozornie bez większego wysiłku, aż drzwi uchyliły się na tyle, by mógł się prześlizgnąć przez powstałą w ten sposób szparę.
Kiedy znalazł się wewnątrz, drzwi zatrzasnęły się za nim i ciężkie zasuwy wślizgnęły się w swoje miejsca. Była to pewnego rodzaju pułapka, pomiędzy drzwiami zewnętrznymi i wewnętrznymi, a ponieważ była ona hermetyczna, można było usunąć z niej powietrze i pozbawić intruza przytomności. Jednak nie w tym przypadku; dla kogoś tak dobrego jak ten mężczyzna nie było tu żadnego ryzyka.
Próżnia nie sprawiła mu kłopotów. Kopnął zewnętrzne drzwi raz, potem drugi; przy trzeciej próbie ustąpiły. Naparł na nie z całej siły, uchylił nieco i przytrzymał nieruchomo, przeczekując gwałtowne wtargnięcie powietrza i wyrównać te ciśnienia. Dopiero wtedy otworzył je szeroko i ruszył naprzód poprzez główny hol wejściowy.
Przewidział trafnie: siły bezpieczeństwa dopiero w tej chwili zbliżały się do holu głównego, a znajdujący się tutaj oszołomiony personel nie pozwalał im na szybki i bezpieczny strzał. Cztery lśniące, czarne roboty wartownicze pędziły wprost na niego. Pozwolił im się zbliżyć, nie ukazując przy tym żadnego lęku, czy nawet obawy. Kiedy były tuż – tuż, skoczył w kierunku tych dwóch, które znajdowały się w pierwszej linii pchając jednego na drugiego błyskawicznym ruchem, spowodował, iż obydwa padły na podłogę. Była to scena zupełnie niewiarygodna: drobny, zwyczajne wyglądający mężczyzna, obalający na podłogę pozornie bez wysiłku, cztery tony ożywionego metalu.
Poruszał się teraz jeszcze szybciej i zmierzał w kierunku przezroczystych okien w zewnętrznej ścianie holu. Szybkość jego przekraczała znacznie szybkość człowieka, a nawet robota, i kiedy dotarł do okien, nie zatrzymał się i nie zwolnił, tylko w pełnym pędzie skoczył wprost w okno. Szyby były bardzo grube, zdolne wytrzymać wybuch konwencjonalnej bomby rzuconej w nie bezpośrednio, ale teraz pękły i rozsypały się jak zwyczajne szkło, kiedy przelatywał przez nie; wylądował dwanaście metrów poniżej okien, ani na moment nie tracąc równowagi, i pobiegł w poprzek szerokiego dziedzińca.
W tej chwili utracił już element zaskoczenia. Po sposobie, w jaki pokonał pierwsze dziwi, siły bezpieczeństwa zorientowały się, iż mają do czynienia z jakimś inteligentnym robotem i przygotowały się na najgorsze, wysyłając przeciw niemu oddziały uzbrojonych ludzi, robotów – zabójców, a nawet działko laserowe.
Zatrzymał się pośrodku porośniętego trawą pagórka, oceniając sytuację spokojnie i kompetentnie. Potem obrócił się nagle, by popatrzeć na tę olbrzymią siłę ognia wycelowaną w niego i uśmiechnął się; uśmiech zamienił się po chwili w śmiech, a miech zaczął narastać, aż stał się Czymś niesamowitym, nieludzkim, maniakalnym, odbijającym się echem od ścian pobliskich budynków.
Wydano rozkaz otwarcia ognia, ale kiedy promienie uderzyły w miejsce, w którym przed chwilą stał, jego już tam nie było. Wznosił się w powietrze bezgłośnie i bez najmniejszego wysiłku, a za to z olbrzymią szybkością.
Usiłowano strzelać do niego z bron automatycznej, ale jego prędkość wznoszenia była zbyt duża. Jeden z oficerów, trzymając laserowy pistolet w ręku, sfrustrowany wpatrywał się w puste niebo.
– Najbardziej mnie złości, że nawet nie podarł sobie spodni – powiedział.
Dowództwo Orbitalne przejęło natychmiast kontrolę nad akcją, ale pracujący tam ludzie nie byli przygotowani na szybkość, jaką zademonstrował mały mężczyzna, nie mogli też wiedzieć, jak wysoko się wzniesie i dokąd się uda. Na orbicie znajdowało się trzydzieści siedem statków handlowych i sześćdziesiąt cztery statki wojskowe, plus przeszło osiem tysięcy różnego rodzaju satelitów – nie wspominając pięciu stacji kosmicznych. Doskonałe urządzenia radarowe mogłyby go wykryć, gdyby zmienił kurs lub pozycję i zdecydował się wylądować gdzieś na planecie, ale tak długo, jak pozostawał w przestrzeni, musieli czekać, aż uczyni coś, co przyciągnie ich uwagę. Po prostu zbyt wiele przedmiotów znajdowało się na orbicie, a on był obiektem za małym, by dało się go śledzić, chyba że dostrzegło się go wpierw, nacelowało i zablokowało na nim urządzenie namiarowe.
Czekali tedy cierpliwie, gotowi rozwalić każdy statek, który nagle przyspieszył, czy chociażby zechciał zmienić pozycję. Obserwowali też bacznie każdy z puch; gdyby ktoś próbował wejść na pokład bezpośrednio z przestrzeni, natychmiast by o tym wiedzieli.
Robot prowadził tę grę na przetrzymane przez prawie trzy pełne dni. W tym czasie jego pierwotna misja zakończyła się całkowitym niepowodzeniem – wiedziano już, jakie plany zdobył, i tym samym stały się one nieaktualne – ale to, co ukradł, posiadało jednak pewną wartość, ukazywało bowiem siłę militarną i jej rozmieszczenie, a kompetentna analiza dokonana przez specjalistów wojskowych ewentualnego przeciwnika byłaby w stanie ujawnić sposób myślenia dominujący wśród wyższych kadr Dowództwa Wojskowego. Nie można było jednak czekać w nieskończoność – zapasowe plany dotyczące przemieszczenia sił i środków, choć niewątpliwie były jedyne jakąś wariacją planów oryginalnych, na pewno zostały natychmiast wprowadzone w życie. W obecnej chwili opcje były ograniczone, ale ich liczba wzrastała w postępie geometrycznym z każdą mijającą, godziną. Robot musiał wykonać jakiś ruch, i wykonał.
Niewielki satelita, zapisany w rejestrach jako przestarzała stacja monitorująca pogodę, znalazł się w odległości trzech tysięcy metrów od małej korwety. Korweta, będąca rządowym statkiem kurierskim, była normalnie pojazdem bezzałogowym, ale w obecnej sytuacji kierujący akcją nie pozostawili żadnego statku bez opieki.
Robot, ciągle przypominający wyglądem doskonałego urzędnika, wynurzył się z włazu satelity, z włazu, którego tam, w ogóle nie powinno być. Satelita ten nie był jednak tylko tym, co jedynie powierzchownie przypominał. O wiele wcześniej został skopiowany i zastąpiony czymś nieskończenie bardziej użytecznym.
Pozornie bez najmniejszego wysiłku robot popędził na spotkanie korwety i przylgnął do jej burty. Sięgnął do pasa i wyciągnął stamtąd małą broń, a zwisający z niej przewód przymocował do niewielkiej końcówki ukrytej pod lewym ramieniem. Ostatnie trzy dni spędził na pobieraniu energii za pomocą urządzeń znajdujących się na satelicie i teraz maksymalnie naładowany wyładował część tej energii poprzez trzymaną w dłoni broń. Silny promień wyciął w hurcie korwety otwór wielkości pomarańczy. Miejsce było świetnie wybrane: na statku znajdowało się tylko dwóch strażników, jeden człowiek i jeden robot, i obaj przebywali w pomieszczeniu bezpośrednio sąsiadującym z punktem, w którym promień przebił potrójną, skomplikowaną ściankę statku. Nie wiadomo, czy to dekompresja czy uderzenie promienia zabiło nieszczęsnego strażnika; wiadomo zaś, iż robot unieruchomiony został krótkim spięciem spowodowanym naglą dyspersją energii wewnątrz pomieszczenia.
Robot nieprzyjacielski wszedł do wnętrza statku poprzez śluzę powietrzną, nie napotykając żadnych przeciwników i nie wywołując żadnego dodatkowego alarmu. Olbrzymie przyspieszenie pojazdu od punktu zerowego zabiłoby każdą żyjącą istotę, gdyby taka jeszcze znajdowali się na pokładzie.
2
Młody mężczyzna siedział w skupieniu i przesłuchiwał taśmę z nagranym tekstem. Był typowym przedstawicielem rodzaju ludzkiego na obecnym etapie rozwoju tego gatunku – etapie doskonałości fizycznej ludzkiego ciała. Z punktu widzenia czasów wcześniejszych mógł być omal supermanem; umożliwiła to inżynieria genetyczna. Ponieważ jednak każdy mężczyzna i każda kobieta stanowili obecnie szczyt perfekcji, pośród ludzkich współtowarzyszy uchodził za człowieka o przeciętnym wyglądzie. Miał około trzydziestu lat, kruczoczarne włosy, brązowe oczy o czerwonawym odcieniu, zgodny z prawem wzrost 180 centymetrów i równie zgodną z obowiązującą normą wagę 82 kilogramów. W kilku jednak dziedzinach nie był ani przeciętny, ani zwyczajny i dlatego właśnie tu się znalazł.
Przesłuchawszy taśmę, popatrzył ponad ramieniem komandora Kregi na oddalający się statek.
– Naturalnie, mieliście wszystkie statki pod całkowitą kontrolą? – Nie było to jednak pytanie, a jedynie stwierdzenie faktu.
Krega, starsza wersja obowiązującej normy fizycznej, na którego twarzy, a szczególnie w oczach, widoczne było doświadczenie czterdziestu dodatkowych lat służby, skinął głową.
– Oczywiście. Jednak zniszczenie tego czegoś, w takim momencie, kiedy dotarło to już daleko i poczyniło tyle szkód, byłoby czystym marnotrawstwem. Zamiast tego, umieściliśmy całą serię czujników i wykrywaczy na wszystkim, co się poruszało na orbicie i czekaliśmy na niego... na to... jakby tego nie nazwać. Był to w końcu jedynie robot, chociaż zupełnie niezwykły. Musieliśmy się dowiedzieć czyj. A przynajmniej dla kogo pracował. Orientujesz się trochę w balistyce podprzestrzennej?
– Nie najgorzej – przyznał młody mężczyzna.
– Cóż, skoro już mieliśmy kąt i prędkość, a cóż to było za przyspieszenie!, wiedzieliśmy, gdzie się musi pojawić. Na szczęście skupione wiązki promieni są szybsze od obiektu materialnego, wobec tego mieliśmy już kogoś na miejscu, kiedy się tam zjawił po kilku minutach czasu subiektywnego. Był na tyle blisko tego miejsca, by zyskać aktualne dane. Nie było to zbyt trudne. Wykonał, co prawda, kilka uników, usiłując nas zgubić, ale bez rezultatu. Dotarliśmy do niego dosłownie kilka chwil po tym, jak rozpoczął przesyłanie informacji, i rozłożyliśmy go na atomy razem ze statkiem, na którym się znajdował. Nie było innego sposobu. Widzieliśmy przecież osobiście, co ten przyjemniaczek był w stanie zrobić.
Młody mężczyzna pokręcił głową.
– A jednak szkoda. Byłoby rzeczą wielce interesującą rozebrać go na czynniki pierwsze. Na pewno była to konstrukcja, o której nic nie wiem.
Komandor przytaknął.
– Nikt z nas jej nie zna. Trzeba przyznać, że to urządzenie byłoby szczytowym osiągnięciem naszej własnej technologii, jeśli nie czymś znacznie więcej. Zmyliło skanery rentgenowskie, skanery siatkówki, czujniki reagujące na ciepło i ruch, i parę innych. Oszukało nawet najbliższych znajomych urzędnika, którego udawało, co już sugerowałoby transfer pamięci i osobowości. Chociaż jego mała baza orbitalna rozleciała się na kawałki po jego odlocie, zostało dość odłamków, by dało się co nieco z tego złożyć. I powiadam ci, to nie jest nasz produkt. Nawet w przybliżeniu. Naturalnie, można wydedukować niektóre funkcje i tym podobne sprawy, ale nawet tam, gdzie sama funkcja jest oczywista, zasada działania jest zupełnie różna od tych, które my stosujemy, jak i różne są użyte materiały. Musimy się pogodzić z nieprzyjemnym niewątpliwie faktem, iż sam robot, a także jego baza, zostały zbudowane, zaprojektowane i kierowane przez jakieś obce mocarstwo kosmiczne, o którym nie mamy najmniejszego pojęcia.
Młody człowiek wyraził nieznaczne zainteresowanie.
– Jednak teraz już pewnie coś wiecie?
Komandor pokręcił ze smutkiem głową.
– Niestety, nie. Wiemy troszkę więcej niż przedtem, ale jeszcze za mało. Te łotry są niesamowicie inteligentne. O tym jednak za chwilę. Najpierw przyjrzyjmy się temu, co wiemy, lub co możemy wydedukować na temat naszego przeciwnika. – Obrócił fotel i wcisnął klawisz. Ściana zamrugała i zamieniła się w ekran ukazujący olbrzymi zbiór gwiazd, z których tysiące jarzyły się czerwonawym blaskiem. – Konfederacja – stwierdził komandor bez oczywistej potrzeby. – Siedem tysięcy sześćset czterdzieści sześć światów, zgodnie z najnowszymi danymi, przeszło jedna trzecia galaktyki. Zupełnie niezłe osiągnięcie jak na rasę pochodzącą z jednej niewielkiej planety, tam na tym ramieniu. Planety ukształtowane na podobieństwo naszej Ziemi, planety, na których ludzie przystosowali się do warunków miejscowych, a nawet planety, na których istnieje sześćdziesiąt różnych inteligentnych form tubylczego życia, wszystko to w jakiś sposób zaadaptowane do naszej kultury i naszego sposobu życia. Żadna z ras tam mieszkających nie była nigdy w stanie rzucić nam wyzwania. Musieli zaakceptować nas i nasz sposób życia albo ginęli, spacyfikowani podobnie jak mieszkańcy naszej własnej planety, kiedyś w przeszłości. My tu przewodzimy.
Młody mężczyzna nie odezwał się. Nie odczuwał takiej potrzeby. Urodzony i wychowany w tej kulturze, przyjmował wszystko, co mówił Krega, jako rzeczy oczywiste, tak jak by przyjął to każdy inny na jego miejscu.
– Cóż, spotkaliśmy wreszcie kogoś na takim samym poziomie technologicznym, a możliwe, że nawet nas przewyższających – ciągnął komandor. – Analiza pozwala wyciągnąć oczywiste wnioski. Po pierwsze, jesteśmy w stanie permanentnej ekspansji. Najwyraźniej istnieje jakaś druga dominująca rasa, która czyni to samo, tyle że rozpoczęła swą ekspansję w innym punkcie galaktyki. Odkryli nas, nim my zdołaliśmy odkryć ich – pech. Po drugie, ostateczne starcie jest nieuniknione. Zaczynamy bowiem rywalizować o tę samą przestrzeń. Po trzecie, są prawdopodobnie mniejsi od nas, jest ich mniej liczbowo, by tak rzec, ale posiadają nad nami niewielką przewagę technologiczną. Zakładają możliwość wojny, lecz nie mają pewności zwycięstwa. Gdyby ją, posiadali, już by nas zaatakowali. Oznacza to, iż potrzebna jest im informacja, jak wygląda nasza organizacja militarna, jak mamy zorganizowaną obronę i jak może ona być użyta, a przede wszystkim jak myślimy. Całkowite zrozumienie nas i naszego sposobu myślenia, w sytuacji kiedy my nic o nich nie wiemy, dałoby ich machinie Wojennej olbrzymią przewagę, nawet przy założeniu równości sił. Po czwarte, interesują się nami już od jakiegoś czasu, co oznacza, iż uderzenie nie nastąpi zbyt szybko, być może dopiero za kilka lat. Znaleziono nas prawdopodobnie zupełnie przypadkowo, jakiś zwiadowca poleciał za daleko, zgubił się, lub po prostu był zbyt ambitny. Są jednak tutaj wystarczająco długo, skoro nauczyli się konstruować roboty przypominające wyglądem i zachowaniem człowieka, skoro umieścili na orbicie stacje szpiegowskie wokół Dowództwa Systemów Militarnych i skoro udało im się znaleźć wśród nas zdrajców.
Tym razem młody mężczyzna okazał większe zainteresowanie.
– Aha – wyszeptał.
– No właśnie – mruknął komandor. – Ostatni wniosek mówi, iż są oni na tyle obcy fizycznie i tak od nas się różnią, że nie mogliby przebywać wśród nas nie zauważeni, nawet w przebraniu. Stąd to roboty udające ludzi – a kto wie ile ich jest? Zaczynam już nawet podejrzewać własnych współpracowników. I oczywiście zdrajcy. Ci ostatni, naturalnie, wchodzą w zakres działania tego biura.
W minionych czasach nazywano by zapewne Biuro Bezpieczeństwa tajną policją, którą zresztą bez wątpienia było. W przeciwieństwie jednak do wcześniejszych modeli, nie zajmowało się ono sprawami obywateli w tym oczywistym, specyficznym sensie. Jego mandat był o wiele szerszy, mniej jednoznaczny.
Ludzkość doprowadziła do perfekcji formułę postępowania już dawno temu. Nie była ona wolna ani w sensie libertariańskim, ani w sensie osobistym, ale była skuteczna i sprawdziła się, i to nie dla jednego świata, ale dla każdego ze światów rozrzuconych W tym gwiezdnym Imperium, tak wielkim, iż jedynie totalna kontrola kulturowa była w stanie utrzymać je w całości – wszędzie taki sam system, te same idee i ideały, te same wartości, ten sam sposób myślenia. System elastyczny, dający się adaptować do różnych warunków, a przy zastosowaniu pewnych brutalnych poprawek, dający się bezlitośnie zastosować wobec innych kultur i fonu życia. Formuła postępowania była wszechogarniająca, była siłą niwelującą wszelkie różnice, a zarazem zostawiającą pewną swobodę związaną z konkretnymi warunkami i zezwalającą na pewien ruch między warstwami i grupami społecznymi, przy wykorzystaniu talentu i zdolności jednostek.
Zdawały się naturalnie społeczności, które nie mogły lub nie chciały się dostosować. W niektórych przypadkach mogły one być „reedukowane” za pomocą szczególnie wyrafinowanej techniki, ale zdarzały się też przypadki, kiedy było to zupełnie niemożliwe. Te społeczności, wobec których nie można było zastosować obowiązującej formuły z powodu ich inności i obcości, były bezlitośnie i brutalnie eksterminowane. Produktem każdego systemu są także jednostki, które podważają obowiązujące w nim zasady, a robią to chętnie i umiejętnie. Ludzie tacy są wielce niebezpieczni i muszą być ujęci i poddani reedukacji lub zlikwidowani na miejscu.
– Kiedyś władze były jednak bardziej pobłażliwe w stosunku do nie przystosowanych – powiedział komandor Krega. – Daleko im bowiem było do osiągnięcia tej absolutnej doskonałości systemu, jaką mamy dzisiaj. Dlatego też stosowaną karą, jak wiesz, była dożywotnia zsyłka na Romb Wardena. Ciągle zresztą zdarza nam się zsyłać tam pojedyncze osoby – głównie te, których szczególne talenty lub umiejętności mogą nam być przydatne lub te, które wydają się potencjalnymi geniuszami nauki. Polityka taka niewątpliwie nam się opłaciła, choć obecnie wysyłamy tam jedynie około stu osób rocznie.
Młody mężczyzna poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. – A więc to tam ta twoja obca rasa znalazła pomocników. To tam uciekał przed nami ten robot – na Romb Wardena.
– Trafiłeś w sedno – przyznał Krega.
W galaktyce, której system opierał się na doskonałym porządku, jednorodności poglądów, harmonii i mocnej wierze w prawa naturalne, Romb Wardena stanowił coś na podobieństwo domu wariatów. Wydawał się on istnieć na zasadzie naturalnego kontrapunktu w stosunku do wszystkiego wokół, był przeciwieństwem tego wszystkiego, czym była Konfederacja, a nawet przeciwieństwem tego, w co wierzyła.
Halden Warden, zwiadowca Konfederacji, odkrył ten system planetarny przed blisko dwustu laty, kiedy jeszcze znajdował się on daleko poza granicami administracyjnymi Konfederacji. Warden był chodzącą legendą wśród zwiadowców, człowiekiem, dla którego w cywilizowanym świecie nie istniało nic pociągającego, włączając w to innych ludzi. W normalnej sytuacji taka antyspołeczna postawa spotkałaby się z natychmiastową i ostrą reakcją władz, ale w owym czasie panowała moda na psychologię poświęconą odkrywaniu i rozwijaniu tych cech antyspołecznych, które mogą przynieść jakieś korzyści całemu społeczeństwu. Było bowiem faktem, iż jedynie ludzie pokroju Wardena byli w stanie znieść samotność, lata bez towarzystwa drugiej osoby, fizyczne i psychiczne trudy dalekiego zwiadu. Nikt o zdrowych zmysłach, mierząc je standardami Konfederacji, nie podjąłby się podobnego zadania.
Warden był gorszy niż większość. Spędzał tak mało czasu, jak to tylko było możliwe „na łonie cywilizacji”, często tylko tyle, ile zajmowało tankowanie paliwa i ładowanie świeżej żywności. Latał dalej, dłużej i częściej od jakiegokolwiek innego zwiadowcy, a jego odkrycia zdumiewały samą ich liczbą.
Na nieszczęście dla jego szefów z Konfederacji, Warden uważał, iż jego jedynym zadaniem jest odkrywanie nowych światów i nic poza tym. Resztę, włącznie z badaniami wstępnymi i sprawozdaniami, pozostawiał tym, którzy lecieli za nim po otrzymaniu współrzędnych drogą radiową. Zdarzało mu się przeprowadzać jakieś wstępne rozpoznania, ale utrzymywał jedynie sporadyczną łączność z Konfederacją i doprowadzał do szału przełożonych swoim sposobem przesyłania informacji.
Dlatego też, kiedy nadszedł sygnał „4AP” nastąpiło wielkie poruszenie i wszystkich ogarnęło podniecenie – cztery planety klasy A, nadające się do natychmiastowej kolonizacji, w jednym systemie! Było to wręcz niesłychane, nie mieszczące się w żadnej skali prawdopodobieństwa statystycznego, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, iż tylko jeden na cztery tysiące układów słonecznych zawierał coś, co w ogóle mogło nadawać się do jakiegokolwiek użytku. Czekano więc z niecierpliwością na imiona nadane nowo odkrytym planetom przez znanego z lakoniczności zwiadowcę i na ich wstępny opis, czekano niecierpliwie nie tylko z powodu wagi samego odkrycia, ale również z powodu niepewności co do ilości informacji, jaką, Szalony Warden zechce przekazać i możliwości jej odcyfrowania.
A potem nadeszły szczegóły potwierdzające ich najgorsze obawy. Przyznać jednak trzeba, że podał kolejność planet zgodnie z obowiązującą formułą, od najbliższej ich słońcu do tej najbardziej od niego oddalonej.
– Charon – przekazywał w swoim pierwszym raporcie. – Ma wygląd piekła.
– ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Podobne
- Strona startowa
- Child Lincoln & Preston Douglas - 09 - Kult, E-booki, Autorzy, ~ C ~, Child Lincoln, z Douglasem Prestonem, Pendergast
- Christie Agata - Spotkanie w Bagdadzie, E-Booki, Agata Christi
- Christie Agata - Strzaly w Stonygates, E-Booki, Agata Christi
- Christie Agata - Samotny dom, E-Booki, Agata Christi
- Chmielewska Joanna - Autobiografia (T2), E-booki, Joanna Chmielewska
- Christie Agata - Dom Przestepcow, E-booki, Agata Christie
- Christie Agata - Karty na stol, E-booki, Agata Christie
- Christie Agata - Noc i ciemnosc, E-Booki, Agata Christi
- Christie Agata - Tajemnica gwiazdkowego puddingu, E-Booki, Agata Christi
- Christopher Carr, Książki USA
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- jaczytam.htw.pl