[ Pobierz całość w formacie PDF ]


Uuk Quality Books

Jack L. Chalker

Poszukiwanie

 

Przekład: Leszek Ryś

Tytuł oryginału Quest for the Well of Souls

 

Spis treści

A także ku pamięci tych, którzy umarli...

Johna W. Campbella juniora,

              który nauczył mnie pisarskiego rzemiosła,

Augusta W. Derletha,

              który zawsze wykazywał zainteresowanie,

Clarka Ashtona Smitha,

              który miewał przedziwne, zaraźliwe sny,

Seaburya Quinna,

              który otaczał taką samą opieką przyjaciół, jaką przyjaciele jego,

Edmonda Hamiltona,

              cudownego człowieka, któremu podobała się Studnia,

Rona Ellika,

              który powinien żyć tak długo, by to zobaczyć,

H. Beama Pipera,

              który nigdy nie był nadmiernie zajęty,

i tym dwóm, nie chcącym się podporządkować nikomu, indywiduom — H. P. Lovecraftowi i Stanleyowi G. Weinbaumowi, którzy nawiedzali te pola, zanim przyszedłem na świat.

 

 

Część pierwszą tej niezwykle obszernej powieści można znaleźć w książce pod tytułem Wyjście (Ballantine/A Del Rey Book, 1978). Wprowadzenie, Północ przy Studni Dusz (1977), można przeczytać przed lekturą albo po lekturze niniejszej książki. Wojny w Świecie Studni w zamyśle miały być jednym tomem, jednakże opublikowano je w dwóch częściach, a to z powodu ich obszerności. By jakoś uporać się z tym podziałem, każdą część napisano tak, aby można je było czytać oddzielnie. Jednakże w idealnym świecie — Wyjście powinno się przeczytać najpierw.Kirbizmith, sześciokąt na południe od Overdark

Na drogach o zmroku niebezpiecznie bywa wszędzie, lecz tutaj, w Świecie Studni, w nietechnologicznym sześciokącie, którego mieszkańców, aktywnych tylko za dnia, ogarniała po zachodzie słońca śpiączka, pozbawiając dosłownie przytomności, było szczególnie groźnie. Warunki atmosferyczne, zbliżone do umiarkowanego klimatu Półkuli Południowej, w przeciwieństwie do tylu innych miejsc, sprzyjały egzystencji każdej niemal rasy Natura wyposażyła Kirbizmicjan w skuteczne środki obronne; nikt, kto chciał zachować zmysły i dobre zdrowie, nie mógł ich nawet dotknąć. Nic jednak nie chroniło przybysza, nierozsądnego na tyle, by po zachodzie słońca wędrować ciemnymi, choć dobrze oznakowanymi szlakami.

Tindler był takim głupcem. Z wyglądu podobny do gigantycznego pancernika o długich, zakończonych pazurami łapach, służących mu do chwytania i poruszania się, wędrował drogą, pewny, że gruba skorupa zdoła ochronić go przed każdym mieszkańcem tego nietechnologicznego sześciokąta, a przystosowany do ciemności zmysł wzroku w porę ostrzeże go przed każdą pułapką.

— Pomóżcie mi! Och, proszę! Niech ktoś mi pomoże! Na pomoc! — rozległo się błagalne wołanie. Wysoki, dziwny głos przeszył ciemności. Jego brzmienie świadczyło najwyraźniej o tym, że został przetworzony w translatorze. Sam Tindler, będąc wędrującym w odległe strony negocjatorem handlowym, korzystał z podobnego urządzenia. Gdy obaj, zarówno mówiący, jak i słuchający, używali translatora, głos nabierał dodatkowej sztuczności.

— Na pomoc! Błagam! Niech ktoś mi pomoże! — tuż przed nim znów odezwał się tajemniczy głos. Tindler stał się czujny, odruchowo spodziewając się pułapki, zastawionej przez rozbójników, których obecność w tym rejonie zgłaszano w raportach. Co gorsza obawiał się, że ktoś przez nieuwagę potrącił jedno z tych wielkich drzew, które, jak sześciokąt długi i szeroki, rosły wspierając się o siebie nawzajem. To właśnie byli Kirbizmicjanie — we własnej osobie — niezdolni do ruchu, przemieszczający się jedynie drogą wymiany mózgów i wchłaniający umysł każdego, kto by ich dotknął bez przyzwolenia.

Nagle to dostrzegł — niewielki, leżący na drodze kształt. Stworzenie, mające ponad siedemdziesiąt centymetrów długości, było kłębkiem jasnoczerwonego, nakrapianego złotem futra. Budową przypominało nieco małą małpkę. Jego puszysty, lisi ogon był prawie tak długi jak korpus. Gdy Tindler ostrożnie przysuwał się coraz bliżej, stworzenie — jakiego do tej pory jeszcze nigdy nie widział — wydało z siebie cichy jęk. Wtedy zauważył, że jedna z jego tylnych łap sterczy pod dziwnym kątem — niemal na pewno złamana.

Rozmiary Tindlera uniemożliwiały mu ukrycie swojej obecności. Leżące na drodze stworzonko odwróciło głowę i wlepiło w niego spojrzenie okrągłych jak paciorki oczu, osadzonych w dziwacznej, zakończonej malutkim dziobem twarzy, zupełnie przypominającej sowę.

Tindler zatrzymał się, rozglądając ostrożnie dookoła. Pomimo to, że doskonale widział w ciemnościach, nie dostrzegł żadnej innej, formy życia prócz zwalistych, wiecznie milczących, drzewiastych stworzeń. Z ich strony nie musiał się niczego obawiać, jeśli nie zboczył z drogi.

Ciężko stąpając, zbliżył się powoli do złożonego boleścią stworzenia. Z pewnością ktoś jego rozmiarów nie musiał się bać czegoś tak niewielkiego i kruchego.

— Co się stało, przyjacielu? — zawołał, starając się, by w głosie zabrzmiało jak najwięcej troski i gotowości niesienia pomocy. Stworzonko zajęczało ponownie.

— Bryganci, panie! Złodzieje i łajdacy zasadzili się na mnie jakieś pół godziny temu. Zabrali sakiewkę, obrabowali ze wszystkiego, zwichnęli nogę w stawie, co sam możesz zobaczyć, i porzucili na pastwę samotnej śmierci w ciemności!

Tindler poczuł się głęboko poruszony tarapatami, w jakie popadło to biedactwo.

— Posłuchaj, być może zdołam umieścić cię na mojej skorupie — zaproponował. — Może i będzie bolało, ale do granicy Bucht i do wysokotechnologicznego szpitala nie jest daleko.

Stworzonko ucieszyło się.

— Och, jakże jestem) ci wdzięczny, łaskawy panie! — wykrzyknęło uszczęśliwione. — Ocaliłeś mi życie!

Dwoje oczu na końcu długiego, wąskiego ryja Tindlera zbliżyło się do maleństwa.

— Powiedz mi — rzekł Tindler, sam w niemałym stopniu zaniepokojony — jak wyglądały potwory, które dopuściły się tego czynu.

— Było ich trzech, panie. Dwaj z nich byli olbrzymi i niemal niewidzialni. Nie można ich było dostrzec, dopóki się nie poruszyli!

Tindler uważał, że trochę trudno w to uwierzyć, ale czyż w przypadku Kirbizmicjan nie było podobnie? W Świecie Studni wszystko było możliwe.

— A trzeci? — ponaglił Tindler. — Czy różnił się od pozostałych dwóch? Przypomnij sobie, przed nami długa podróż.

Stworzonko przytaknęło kiwnięciem głowy i spróbowało dźwignąć się odrobinę. Spojrzało Tindlerowi prosto w oczy, zaledwie ułamek centymetra od jego nozdrzy.

— Wyglądał dokładnie tak jak ja!

I zanim wielki, opancerzony stwór zdążył zareagować, w chwytnej, lewej stopie sowo-małpy pojawił się dziwnie wyglądający pistolet. Kudłate zwierzę nacisnęło spust i z pistoletu wytrysnął wielki obłok żółtawego gazu. Odbyło się to wszystko zbyt raptownie i zbyt blisko; klapki nozdrzowe Tindlera nie zdążyły się na czas zacisnąć.

Kiedy Tindler tracił przytomność, od otoczenia, gdzie do tej pory niczego nie można było zauważyć, odróżniły się dwa olbrzymie kształty i zaczęły się do nich zbliżać. Usłyszał jeszcze głos tego małego, krzyczącego w tamtym kierunku.

— Hej, Doc! Bądź gotów! Ten posiada translator!

 

 

Nazywał się Antor Trelig i wyglądem przypominał gigantyczną żabę. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, w Makiem wszyscy przypominali wyglądem gigantyczne żaby.

Pierś Treliga naznaczono tatuażem Wielkiej Rady Światów. Ze swego biura w pałacu mógł objąć wzrokiem wielkie miasto Druhon — tętniące życiem średniowieczne centrum dla dwustu pięćdziesięciu tysięcy Makiemów — a poniżej niego wielkie jezioro, w którym odbijały się światła miejskich latarni gazowych oraz bajkowa iluminacja zamku. Żyjący na lądzie Makiemowie mogli w razie potrzeby zanurzać się w jego wodzie, długo nurkować dla odprężenia i przez jeden cudowny tydzień, raz do roku — bezpłciowi na co dzień — rozmnażać się.

Po obu stronach jeziora majaczyły, jak cienie nocy, wysokie góry, tworząc poszarpane obramowanie olbrzymiej gwiezdnej mgławicy, odbijającej się w jeziorze. Niebo Świata Studni było niezwykłe w stopniu niewyobrażalnym: nad Półkulą Południową górowały rozdęte gromady chmur i kłęby obłoków gazowych, przez które prześwitywała gęsta od gwiazd mgławica. Odzwierciedlało to położenie Studni w pobliżu środka galaktyki. Trelig, rozparty na leżaku, podziwiał nie raz ten widok ze swego balkonu. Żaden inny nie mógł się z tym równać.

Zza pleców dobiegł go szmer, lecz nie oderwał oczu od panoramy. Tylko jedna osoba mogła wejść do jego biura bez przeszkód i bez obawy.

— Nigdy nie dałeś za wygraną, prawda? — Głos za jego plecami był nieco bardziej miękki niż jego własny, lecz przebijała z niego nieugiętość, wskazująca, że jego żona, Burodir, jest nie tylko ślicznotką.

— Wiesz dobrze, że nie — powiedział to niemal z westchnieniem. — I nigdy do tego nie dojdzie. Nie mogę na to pozwolić. Na przykład teraz, kiedy można tę przeklętą rzecz zobaczyć, dręczy mnie, niemal drwi, rzuca mi wyzwanie. — Wskazał w noc błoniastym palcem, zakończonym pazurem.

Usiadła obok niego. W swoim związku nie kierowali się romantyzmem. Wyszła za niego, ponieważ jej ojciec, dysponujący władzą w cieniu tronu, musiał mieć cudzoziemca na oku. Chociaż wieść niosła, że starzec zadławił się na śmierć zepsutym morkczerwiem, ona była głęboko przekonana, że to Antor Trelig w jakiś sposób przyczynił się do jego zgonu, by następnie! samemu zająć jego miejsce. Była jednakże nieodrodną córką swego ojca, a więc zemsta nie wchodziła w grę. Pozostanie lojalna wobec Treliga, dochowa mu wierności, chyba że zdoła umocnić swą własną władzę, bezpiecznie go obalając. On to rozumiał. Należał do istot tego samego pokroju.

Wpatrzyła się w ciemność, w mgławicę wygiętą w kształcie U, przezierającą przez Górską Bramę.

— Gdzie to jest? — zapytała.

— Niemal dotyka horyzontu — wskazał ruchem ręki. — Wielkością zbliżone do złotej dwudziestki. Widzisz, jak mieni się srebrzyście, odbijając słoneczny blask?

Teraz i ona miała to przed oczami. Było naprawdę olbrzymie, lecz znajdowało się tak nisko nad horyzontem i miało tak dziwaczny kolor, że często umykało uwagi kogoś, kto miał ograniczoną zdolność widzenia.

— Nowe Pompeje — westchnął. — Kiedyś należały do mnie... i będą moje ponownie.

Niegdyś był tym, kogo nazywał człowiekiem — wyglądem zbliżony do ludu Glathriel, daleko na południowym wschodzie. Urodził się niewyobrażalne miliardy lat świetlnych; stąd, by rządzić w Komlandzie Nowej Harmonii, zamieszkałym przez identycznych z wyglądu hermafrodytów, gdzie przywódcy partyjni odróżniali się od reszty mieszkańców większymi rozmiarami i majestatem.

Uwielbiał władzę; urodził się dla niej, wychował się, by ją sprawować. Bogactwo i pozycja nic dla niego nie znaczyły, jeśli nie zaspokajały jego żądzy władzy. To dlatego! czuł się na razie usatysfakcjonowany stanowiskiem Ministra Rolnictwa, anonimową posadą niższego szczebla w gabinecie. Nieliczni znali go nawet w Makiem, wyjąwszy fakt, że był Przybyszem, którego kosmiczny pojazd, uległ tam katastrofie.

— Tam u góry jest cała władza, której można by zapragnąć — wyjaśniał jej, być może po raz dziewięćdziesiąttysięczny. Nie protestowała; oboje byli tego samego pokroju.

— Ogromny komputer zajmuje całą południową półkulę tego miniaturowego świata — ciągnął. — To jest Studnia Dusz w pomniejszeniu, zdolna transformować fizyczną i tymczasową rzeczywistość w skali nawet całej planety. Widzisz to iskrzenie poniżej, mniej więcej w połowie globu? To krawędź wielkiego spodka, przycumowanego do Studni Dusz na równiku, tkwiącego w jednym miejscu. Jeśliby go uwolnić, mógłby dokonać transformacji świata, nawet tak wielkiego jak ten. Pomyśl o tym! Całego świata! Z ludźmi, stworzonymi według twoich wzorów, z ziemią i zasobami, rozmieszczonymi wedle twojej dyspozycji, a wszystko to całkowicie poddane tobie — tobie, która możesz stać się nieśmiertelna. I ten komputer może tego dokonać z łatwością przez regulację rzeczywistości, tak że nikt nigdy by się nie dowiedział, że coś się zmieniło. Wszyscy po prostu by to zaakceptowali!

Przytaknęła głową ze zrozumieniem.

— Wiesz jednak, że w Świecie Studni nie ma niczego, z czego by można zbudować silnik o dostatecznym ciągu, aby osiągnąć Nowe Pompeje — zauważyła. — Ty i ja, oboje byliśmy świadkami, jak silniki staczały się i eksplodowały, w lodowcowej dolinie w Gedemondas.

Z roztargnieniem pokiwał głową.

— Już jest czternaście tysięcy ofiar wśród Sprzymierzonych, którzy toczyli wojnę o fragmenty statku, może jeszcze ze czterdzieści tysięcy padnie w całej wojnie i prawdopodobnie tyle samo ze strony opozycyjnego przymierza, na którego czele stoją Yaxy i Ben Julin.

Mówił, jakby szczerze ubolewał nad marnotrawstwem i próżnym wysiłkiem, jakim była wojna, lecz ona wiedziała, że pcha go do tego natura zawołanego polityka. Nie dbał o zabitych i okaleczonych, lecz o to, że wojna szła na marne, kosztem przyjaźni Makiemów z sąsiadami i sprzymierzeńcami, których zapatrywania były mniej optymistyczne.

— Co z Julinem? — zapytała. Julin był genialnym inżynierem, który porwał córkę Gil Zindera, Nikki, i zmusił projektanta komputera, by przeniósł i rozszerzył Swój projekt aż po Nowe Pompeje, prywatny światek Treliga. Julin był jedną z dwóch osób, które znały szyfr, umożliwiający przedostanie się przez obronę komputera Nowych Pompejów, i które zdolne były do obsługi potężnego mózgu. Nawet Gil Zinder, któremu w jakiś sposób udało się zupełnie zagubić w Świecie Studni, tak samo jak i jego córce, nie mógł dostać się do środka bez podania hasła.

Na wzmiankę o Julinie spomiędzy wielkich, gadzich warg Treliga wyrwał się chichot.

— Julin! Jest w Dasheen na wpół emerytowanym farmerem, właścicielem setki minotaurzych krów, umilających mu zniewolenie. Wykonuje jakieś inżynierskie prace na rzecz swoich byłych sprzymierzeńców, Yaxy i Lamotiena, lecz, matematyka Studni go przerasta, jego, wielkiego inżyniera, ale miernego naukowca-teoretyka. Bez Zindera może obsługiwać, a nawet budować potężne maszyny, nie umie jednak, ich zaprojektować. Próbowali! A propos, sądzę, że w Dasheen jest raczej szczęśliwy. W każdym razie, to jest miejsce jakby) żywcem wyjęte z fantazji, które snuł. Yaxy siłą wciągnęły go, wierzgającego i wrzeszczącego, do wojny.

Zamyśliła się.

— A jednak, ten Zinder. On może zbudować drugi taki komputer, prawda? Nie jesteś tym zaniepokojony?

Potrząsnął głową.

— Nie. Gdyby potrafił to zrobić, do tej pory już by to zrobił, jestem tego pewny, a tak wielkie przedsięwzięcie byłoby nie do ukrycia. Nie, wziąwszy pod uwagę bezskuteczność wszelkich przeprowadzonych do tej pory poszukiwań, sądzę, że jest martwy lub tkwi w jednym z tych światów zmasowanych umysłów albo w nietechnologicznym sześciokącie nieruchomych roślin. Nikki, jestem tego pewny, także nie żyje. Wątpię, by mogła gdziekolwiek ocaleć zdana tylko na własne siły. — Kolejno, najpierw jedno, a potem drugie z jego wielkich, niezależnych od siebie oczu zdawało się zachodzić lekką mgiełką. — Nie, to nie Julina czy Zindera się obawiam, to ta dziewczyna nie pozwala mi spać spokojnie.

— Phi! — prychnęła żona. — Mavra Chang, zawsze ta Mavra Chang. To zamieniło się w twoją obsesję! Zrozum, ona została poddana deformacji. Nie zdołałaby poprowadzić statku, nawet gdyby została jego dowódcą; bez rąk, z twarzą na zawsze zwróconą w dół. Nawet nie może sama siebie nakarmić. Pogódź się z tym lepiej, Antor, kochanie. Nie ma sposobu, by kiedykolwiek wrócić do tego twojego błyszczącego bąbla, wiszącego tam na niebie i nikt inny także nie będzie mógł tego zrobić, a zwłaszcza Mavra Chang!

— Chciałbym być tego tak pewny, jak ty — odpowiedział posępnie. — Tak, to prawda, że ona stała się moją obsesją. Jest najniebezpieczniejszym przeciwnikiem, z jakim się zmierzyłem. Drobniutki okruch kobiety, niewiele większy od małpy o sowiej twarzy z Parmiter. A jednak zdołała przeszmuglować zadziwiająco skomplikowane urządzenia pomimo czujników, a były one najlepsze na rynku! Potem wśliznęła się do pomieszczenia, gdzie więziono Nikki Zinder. Ominęła wszystkich, z wyjątkiem pary moich strażników. Jednego z nich skłoniła do wspólnej ucieczki, udało jej się porwać statek i uniknąć zestrzelenia przez roboty wartownicze, które wciąż tam jeszcze są, jak wiesz. Wykorzystała hasło, oparte na systemie, który jest prawdopodobnie znany tylko jednej osobie — mnie. Jak? Ponieważ sprzymierzyła się z tym przeklętym komputerem Zindera, ot jak! On ma samoświadomość, wiesz! To jedyna odpowiedź. A to znaczy, że nigdy nie będę miał pewności, czy ona może, czy nie, znów dostać się do tego komputera, jeśliby kiedykolwiek udało jej się powrócić tam, do góry! Nawet Julin natrafiłby na przeszkody, spotkawszy wartowników, ale nie ona! I jej sposób myślenia jest taki dziwny, tak niezbadany, że nikt nie wie, co zrobiłaby, dysponując taką potęgą. Jest mściwa i zła. O tym ja wiem najlepiej. Wiem, co chciałaby uczynić ze mną!

Burodir poruszyła się. Już to wszystko słyszała wcześniej.

— Lecz tego nie zrobi!- — rzuciła cierpko. — Nikt w żaden sposób nie może się tam przedostać!

— Pamiętaj, że na Północy znajduje się doskonale zachowany statek — odparł. — O tym powinienem wiedzieć; Ben i ja rozbiliśmy się w nim.

— Tak, ale stało się to w nietechnologicznym sześciokącie, zamieszkałym przez istoty tak obce, że nawet nie zdają sobie sprawy, co to jest, one nie zezwolą, aby jakakolwiek rasa zabrała go stamtąd — ciągnęła. — Co więcej, niemożliwe, aby mieszkaniec Południa przedostał się do Strefy Północnej. Wiesz o tym. W Świecie Studni wszystkie Wrota Strefy, czy to na Północy, czy na Południu, po prostu zawrócą ciebie do Makiem. Północnej Strefy nie można przebyć!

Jej słowa wcale go nie poruszyły.

— Kiedyś twierdziłem, że to, czego dokonała Chang, jest niemożliwe. Twierdziłem, że istnienie Studni Dusz, Świata Studni, Makiem i wszystkiego innego także nie jest możliwe. Jednakże czytałem opowieści. Nieco ponad dwa wieki temu pewnemu mieszkańcowi Północy udało się przedostać na Południe, aż tutaj. Jeśli można było to zrobić w tę stronę, to można i w przeciwnym kierunku.

Przytaknęła kiwnięciem głowy.

— Wiem, Wróżbita i Rei. Cała historia roi się od zniekształceń i nafaszerowana jest legendami, a i tak ledwie garstka daje jej wiarę. Wiesz o tym. Był podobno jeszcze jakiś Markowianin, jednak milion, może więcej, lat po tym, jak wszyscy z jego rasy wymarli i Studnia stała otworem, wkroczono w nią, a potem zapieczętowano po wsze czasy. Jeśli dajesz wiarę takim bajkom, uwierzysz we wszystko!

Rozważył jej słowa.

— No cóż, tam skąd pochodzę, krążą mity o dziwnych, inteligentnych stworzeniach z zamierzchłej przeszłości. O centaurach, syrenach, chochlikach i wróżkach, o latających, skrzydlatych koniach, minotaurach i o wielu, wielu innych. Wszystkie zobaczyłem tutaj. Ten Markowianin, Nathan Brazil — jak go zwą w moim sektorze przestrzeni — był postacią prawdziwą. W miejscach takich jak centrum naukowo-badawcze Czill istnieją zapiski o nim, o tym jak wyglądał. Ci ludzie nie są skłonni ulegać bajkom. I Serge Ortega wierzy w jego istnienie, a nawet twierdzi, że znał go osobiście.

— Ortega! — prychnęła ze złością. — Łajdak. Niewolnik Strefy w wyniku własnej pogoni za nieśmiertelnością, żyje o cały wiek dłużej, niż Ulik ma prawo. Jest sklerotycznym starcem.

— Sędziwy jest — przyznał Trelig — ale sklerozy nie ma. Pamiętaj, on jest jednym z tych, którzy trzymają w ukryciu i chronią Mavrę Chang, aż do czasu znalezienia własnego rozwiązania tego bałaganu na Północy. To on rozkręcił interes z Wróżbitą i Relem. On tam był!

Próbowała zmienić temat.

— Wiesz, za niecałe dwa tygodnie nadejdzie nasz sezon — przypomniała mu. — Czy przygotowałeś wszystko na jego nadejście? Popęd już zaczyna dawać mi znać o sobie.

Trelig kiwnął głową z roztargnieniem.

— Doczekaliśmy się dwadzieściorga urwisów, jak do tej pory. To najgorsze z przekleństw wojny, ta niezwykła płodność, narzucona przez Studnię, by uzupełnić straty. — Nie przestawał wpatrywać się w noc, chociaż Nowe Pompeje były teraz zasłonięte przez zachodnie góry. — Mavra Chang — doszło do niej, jak mruczy pod nosem.

Burodir syknęła z obrzydzeniem:

— Niech to licho! Jeśli tak cię niepokoi, dlaczego nie uczynisz czegoś w tej sprawie? Podobno jesteś przebiegłym spiskowcem, specjalistą od brudnych interesów. Jak byś postąpił, gdyby taki ogryzek kaleki zagroził twojej władzy tutaj?

Jego wielki, płazi łeb przekrzywił się lekko w bok, gdy zamyślił się nad jej wyzwaniem.

— Jednak zabicie jej, to za mało — odpowiedział. — Nie, muszę się dowiedzieć, co też ten komputer nakładł jej do głowy i ile z tego ujawniła innym. — Teraz jego myśli nabrały rozpędu. — Może porwanie... Jest zbyt bezradna, by stawiać opór, ze względu na sytuację, w jakiej się znajduje, a i Ortega nie jest w stanie wściubić swego; nosa. Porwanie i staranna robota hipnotyka w jakimś wysokotechnologicznym sześciokącie, przepłaconym lub zaszantażowanym. Oczywiście!

— Strawiłeś wszystkie te lata na myśleniu o tym? — zapytała kpiąco żona.

Nie rozpoznał ironii w jej głosie.

— Dziewięć lat, aby dojść do pozycji tutaj, niemal tyle samo, aby uporządkować bałagan w dyplomacji, wszystko naprawić i odbudować — odpowiedział z powagą. — Plus usiłowania rozwiązania problemu północnego. Priorytety. Ale... czemuż by nie?

— Chcesz, abym to zorga...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl