[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JACK L. CHALKER

 

I POGRĄŻY CIĘ

DIABEŁ

Przełożyła

ANNA RESZKA

 

GTW

Wydawnictwo
ALFA

 

Warszawa

1995

Tytuł oryginału

And the Devil Will Drag You Under

Copyright ©  1979 by Jack L. Chalker

 

Ilustracja na okładce

ESTEBAN MAROTO

Copyright © norma

 

Opracowanie typograficzne

JANUSZ OBŁUCKI

 

Projekt znaku podserii

RYSZARD Z. FIEJTEK

 

Redaktor serii i tomu

MAREK S. NOWOWIEJSKI

 

For the Polish edition

Copyright ©  1995 by ALFA-WERO Sp. z o.o.

by arrangement with SPECTRUM Literary Agency

and HELFA Ltd.

 

For the Polish translation

Copyright © 1995 by Anna Reszka

 

ISBN 83-7001-891-2

 

WYDAWNICTWO ALFA-WERO Sp. z o.o. — WARSZAWA 1995

Wydanie pierwsze

Skład EDCOM, Warszawa, ul. M. Konopnickiej 6

Druk i oprawa: Drukarnia WN ALFA-WERO Sp. z o.o.

Zam. 26/95

Mojemu ojcu, Lloydowi Allenowi Chalkerowi, który nigdy nie przeczyta tej książki, a zresztą i tak by mu się nie spodobała, oraz mojej matce, Nancy Hopkins Chalker, która może ją przeczyta, ale nie będzie zachwycona. W podzięce za to, że pozwolili zwariowanemu dziecku na dziwactwa i zostanie pisarzem. Ci, którzy lubią moje książki, nigdy się nie dowiedzą, ile zawdzięczam tym dwojgu.

1

 

GŁÓWNA LINIA + 2076

 

Gdy zbliża się koniec świata, ostatnie chwile spędź w barze.

Mały człowieczek wyjrzał przez lekko oszronione okna i nachmurzył się. Chociaż niedawno minęło południe, na dworze było ciemno, a czerwonawe światło nadawało otoczeniu złowieszczy wygląd. Kwiaty z mrozu uginały promienie światła, pogłębiając czerwień, która nabrała barwy wina.

To nasunęło mężczyźnie pewne skojarzenie. Odwrócił się do lady.

- Następna podwójna - rzucił wysokim, zgrzytliwym głosem ze śladem obcego akcentu wskazującego na europejskie pochodzenie.

Dostał szkocką, przyjrzał się jej krytycznie, powąchał i pociągnął łyk. Rozejrzał się po lokalu.

Pustawo. Bar znajdował się blisko uniwersytetu, ale od czasu Wypadku zawieszono wykłady. Kręcili się tu teraz tylko badacze rozpaczliwie próbujący zatrzymać lub odwrócić to, co się wydarzyło, albo - w najgorszym razie - stawić czoło temu, co szybko się zbliżało... zbyt szybko, według rozeznania małego człowieczka. Niektórzy przeżyją, by jeszcze żyć przez pewien czas. Niektórzy, lecz bardzo niewielu.

I nie potrwa to długo.

Ci tutaj... ta garstka. Przyjrzał się im uważnie. Paru starych pijaków; kilkoro mężczyzn i kobiet w średnim wieku, o zmęczonym wyglądzie, niektórzy w fartuchach laboratoryjnych. Siedzieli w milczeniu, starając się na chwilę oderwać od wytężonej pracy. Wiedział, że najchętniej zasnęliby kamiennym snem, ale byli na to zbyt zmęczeni.

Kto zresztą mógłby teraz spać? pomyślał.

Żaden z gości nie nadawał się jednak do jego celów. Nie takich ludzi potrzebował, nie takich musiał mieć. Martwiło go, że od wielu dni wysyłał wezwania, lecz bez rezultatu. Osoby odpowiadające jego wymaganiom znajdowały się gdzieś niedaleko. Wyczuwał ich aury. Oczywiście nie były doskonałe, ale na pewno wystarczające.

Westchnął, wysączył szkocką i pogrzebał w kieszeni. Przedmiot, który z niej wyjął, zdawał się płonąć własnym życiem - był to wielki, szlachetny, idealnie oszlifowany kamień.

Położył go przed sobą na ladzie i wpił w niego wzrok. Pogładził kamień, jakby pieścił ulubione zwierzątko. Barman rzucił zaintrygowane spojrzenie na przedmiot i dziwacznego gościa.

Mężczyzna wyczuł zakłócenie. Powoli oderwał oczy od błyszczącego klejnotu i przesunął je na ciekawskiego barmana. Ten zrobił niewinną minę i wrócił do czyszczenia szkła. Mały człowieczek z powrotem skoncentrował się na kamieniu. Otworzył umysł. Tak, czuł ich, jin i jang, pierwiastek męski i żeński. Blisko, bardzo blisko, ale jeszcze nie tutaj. Skupił się, przywołując ich oboje.

Nie byli doskonali, o nie, ale powinni się nadać. Nadadzą się... jeśli się tu zjawią.

 

Porywisty, lodowaty wiatr omiatał ulice Reno w stanie Newada. Kobieta zadrżała i szczelniej otuliła się płaszczem, próbując ochronić się przed zimnem. Niewiele pomogło.

Wiedziała, że nie powinno jej tu być. Nie miała pojęcia, dlaczego się tutaj znalazła ani dokąd się wybiera, lecz szła, walcząc z wiatrem i zimnem, nie patrząc na drogę.

Czuła się jak zamroczona, umysł miała przytępiony. Wcześniej postanowiła skończyć ze wszystkim nad morzem, nad Pacyfikiem, którego fale rozbijają się teraz o Sierra Nevada. Wewnętrznie była już przygotowana. Znalazła się jednak w otoczonym górami i pustynią Reno, które utraciło dawne znaczenie. Większość ludzi wyjechała, chowała się w domach lub modliła w kościołach o ratunek. Chociaż nigdy nie była religijna, zastanawiała się, czy się do nich nie przyłączyć. Rozwiała się wszelka nadzieja, została tylko wiara.

Wyszła z dość wygodnego pokoju w opuszczonym motelu, żeby znaleźć jakiś kościół.

Szybko zapomniała o swoim postanowieniu. Wędrowała bocznymi uliczkami i zaułkami rozległego miasta o niskiej zabudowie, zmierzając do jakiegoś nieznanego celu. Wydawało się, że nogi same ją niosą.

Ruch uliczny zamarł i tylko od czasu do czasu przejeżdżały pojazdy wojskowe. Słychać było tylko wycie porzuconych zwierząt, gdzieniegdzie przemknął szczur.

Skręciła za róg i nagle poczuła całą siłę wiatru. Pochyliła głowę, starając się ochronić twarz przed szczypiącymi podmuchami.

Chciała wiedzieć, dokąd idzie i po co.

 

Był silnym, uderzająco przystojnym mężczyzną ubranym jak drwal. On również nie miał pojęcia, dlaczego się tutaj znalazł. Pamiętał, że wybierał się do Nowej Zelandii. Mówiono, że to największa szansa. Przygotował się do podróży, załatwił sobie miejsce w służbowym samolocie i wsiadł w Denver w luksusowy sportowy samochód, żeby pojechać na lotnisko.

Nie dotarł tam jednak. Jak we śnie pojechał dalej i poprzedniego dnia zjawił się tutaj.

Maszerował teraz omiatanymi wiatrem ulicami, po których walały się śmieci. Nikogo już to nie obchodziło. Nie wiedział, dokąd zmierza.

Wiatr smagał go i uderzał. Mężczyzna postawił kołnierz, żałując, że nie spakował maski narciarskiej. Ledwo co widział, jakby zjeżdżał na nartach bez gogli.

W pewnym momencie z impetem wpadł na jakąś kobietę. Oboje przewrócili się, mamrocząc pod nosem przekleństwa, które zaraz przerodziły się we wzajemne przeprosiny.

Poderwali się tak szybko, że żadne nie zdążyło zaoferować drugiemu pomocy.

- O, przepraszam - wykrzyknęli jednocześnie i roześmiali się.

Nagle kobieta przestała się śmiać i na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz.

- Wie pan - powiedziała ze zdumieniem - po raz pierwszy od Wypadku słyszę śmiech.

On również spoważniał i ukłonił się.

- Jestem Mac Walters.

- Jill McCulloch.

Rozejrzał się.

- Hej! Wygląda na to, że ten mały bar jest otwarty! Zajrzyjmy tam i odsapnijmy trochę - zaproponował i dodał: - O ile nie ma pani nic ważnego do załatwienia.

Zaśmiała się sucho.

- A czy ktokolwiek ma coś pilnego w tych dniach? Chodźmy.

Szybko przeszli przez ulicę i ruszyli w stronę baru, mijając po drodze kilka pustych sklepów. Mały napis nad drzwiami głosił: „Latarnia Morska”.

Gdy weszli i zamknęli za sobą drzwi, przywitał ich ciepły podmuch. Elektryczność stała się rarytasem. Znalezienie miejsca, gdzie wszystko działało i wyglądało normalnie, równało się znalezieniu garnka pełnego złotych monet. Choć takie miejsce nie miało prawa istnieć, jednak istniało. Nie pytali o nic, tylko znaleźli pustą wnękę i wyczerpani usiedli naprzeciwko siebie.

Barman zauważył ich.

- Co ma być? - zawołał.

- Podwójny burbon i woda - odkrzyknął Walters i spojrzał na kobietę, która właśnie zdejmowała ciężki, obszyty futrem płaszcz. Jest piekielnie ładna, stwierdził.

- Szkocka z wodą - powiedziała, a on przekazał zamówienie barmanowi.

Dostali drinki po niecałych dwóch minutach. W tym czasie siedzieli, zerkając na siebie.

Była niska - mierzyła nie więcej niż sto sześćdziesiąt centymetrów, może mniej - ale wydawała się wyjątkowo... silna. Szukał odpowiedniego słowa. Doszedł do wniosku, że jest umięśniona jak gimnastyczka albo tancerka. Krótko obcięte włosy pasowały do owalnej twarzy o dziecięcym wyglądzie. Ma zielone oczy, zauważył nagle.

On również był obserwowany. Przy swoich dwóch metrach wzrostu nie miał na sobie grama tłuszczu. Cieszył się doskonałą kondycją. Wyrazistą, przystojną twarz okalała gęsta ruda broda i długie, lecz dobrze utrzymane włosy identycznego koloru.

Podczas gdy ukradkiem przyglądali się sobie nawzajem, ich z kolei obserwował mały człowieczek o dziwnym wyglądzie siedzący na stołku barowym. Kobieta chyba to wyczuła i spojrzała na niego przelotnie. Odwrócił wzrok i podniósł do ust szklankę, ale zdążył zauważyć wyraz jej oczu. Oboje mają udręczone spojrzenie. Zdają sobie sprawę z sytuacji. Stracili nadzieję.

Piosenka w radio skończyła się.

- Potężne powodzie ogarnęły Środkowy Zachód. Wielką Równinę zakryło morze, jak w czasach prehistorycznych - mówił spiker do szybko topniejącej liczby słuchaczy. - Przygotowano schronienia dla uciekinierów, ale drogi są zablokowane. Ludzie wpadli w panikę i znaleźli się w pułapce jak na niżej położonych terenach.

Punkt dla Reno, pomyślał z zadowoleniem mały człowieczek. Ocean nie dotrze do Gór Skalistych. Sięgnął do kieszeni po papierosa, znalazł pustą paczkę i zaklął pod nosem. Zabawni są ci ludzie, pomyślał. Pieniądze nadal są dla nich ważne, chociaż świat się kończy. Westchnął, wstał i podszedł do automatu. Pogrzebał w kieszeniach. W końcu wymacał ćwierćdolarówkę. Ostatnią. Wsunął ją do otworu, pociągnął za rączkę i nawet nie spojrzał na obracające się tryby. Rozległo się szczękanie zapadek i na małą tackę wysypało się dziesięć ćwierćdolarówek. Zgarnął je obojętnie, podszedł do automatu z papierosami i wsunął do niego cztery monety.

Nagle przyszło mu do głowy, że tę samą sztuczkę mógł zrobić z automatem do papierosów i nikt by nic nie zauważył. Reakcja obronna, doszedł do wniosku. Nigdy nie rób tego, co oczywiste.

- ... asteroida uderzy w ciągu następnych sześćdziesięciu dwóch lub osiemdziesięciu czterech godzin - mówił spiker. - Uważa się, że niektórzy przeżyją zderzenie, nawet na obszarach niezbyt odległych od miejsca, gdzie spadnie kosmiczny pocisk. Lokalne oddziały obrony cywilnej będą rozdawały ulotki z instrukcjami, jak postępować w czasie katastrofy i później. Prosimy jak najszybciej odbierać je wraz z odpowiednim sprzętem w miejscowych punktach pierwszej pomocy.

Mały człowieczek zachichotał. Znał sytuację. Asteroida leciała w stronę Ziemi jak pszczoła do miodu. Znajdowała się na kursie kolizyjnym i nabierała szybkości. Mówiono, że może uderzy w Księżyc, ale obliczenia szybko wykazały, że to złudna nadzieja. Co i tak nie miałoby znaczenia, o czym dobrze wiedział. Groźna planetoida, wyraźnie widoczna na niebie, była nie większa od Księżyca, lecz odcinała ciepło i światło oraz powodowała silne pływy na Ziemi. Bezpośrednie uderzenie w satelitę, wytrącające go z orbity, miałoby takie same skutki.

Najgorsze, że ludzie sami do tego doprowadzili. Ogromna asteroida przelatująca blisko Ziemi. Co za smakowity kąsek! Polecieć, odkryć na niej wielkie złoża mineralne. Nazwali ją Sezamem. Kierowała się ku Słońcu po pechowej parabolicznej orbicie, która zaprowadziłaby ją zbyt blisko płonącej kuli. Całe bogactwo spłonęłoby na popiół. Czyż nie lepiej było podjąć wyzwanie i uczynić z niej drugiego satelitę splądrowanej Ziemi. Miała się znaleźć na tyle daleko od niej, by nie wyrządzić szkód, lecz na tyle blisko, żeby można ją było łatwo i tanio eksploatować.

Wystarczy rozmieścić na niej kilka specjalnych super-bomb, zsynchronizować detonacje, a minie Słońce i zawróci. Następne ładunki wyhamują ją i „zaparkują”. Po prostu.

Po prostu. Tylko że nie wszystkie bomby wybuchły. Zaprojektowano je i skonstruowano każdą z osobna, ale nie można było ich przetestować. W dodatku dobrano krytyczne wartości, bez żadnego marginesu. Głupi optymizm zemścił się. Nie udało się. Nie mogło się udać. Pierwsze eksplozje odniosły skutek. Asteroida przemknęła obok Słońca i zawróciła z ogromną szybkością. Czas włączyć hamulce. Oo! Nie działają? Więc ci głupcy polecieli, żeby ręcznie odpalić bomby!

Niektóre rzeczywiście wybuchły. Niektóre, ale nie wszystkie. Wystarczyło, żeby ta przeklęta skalna bryła skierowała się prosto na Ziemię. Gdyby znajdowała się w odległości kilku milionów kilometrów, efekty grawitacyjne byłyby dokuczliwe, ale niegroźne. Bogactwa naturalne zrekompensowałyby je z naddatkiem.

Teraz jednak asteroida zamieniła się w pocisk i chociaż mknęła do celu z szybkością tysięcy kilometrów na sekundę, wydawała się poruszać równie wolno, jak kule wystrzelone przez pluton egzekucyjny sunęłyby w stronę skazańca.

To nie miało teraz znaczenia. W radiu powiedzieli: trzy, cztery dni. Wiedział, że to nieprawda. Wiedział, że nikt w to nie wierzy, także goście tego baru. Zostały godziny. Dzień, najwyżej dwa. Ziemia już zaczęła drżeć i pękać. Niewiele z niej zostanie, zanim jeszcze nadleci planetka.

Barman zażądał dwóch dolarów, zanim poda mu kolejnego drinka. Mężczyzna westchnął, wstał i podszedł do trzech automatów. Miał sześć ćwierćdolarówek, ale nie potrzebował ich. Wsunął monetę do pierwszego i, nie czekając na rezultat, do drugiego. Zanim włączył się trzeci, w drugim pojawiły się trzy dzwonki, a w pierwszym trzy wisienki.

Mężczyzna wrócił do baru z garścią ćwierćdolarówek i wysypał je na ladę. Lekko przestraszony barman potrząsnął głową z niedowierzaniem i nalał podwójną whisky dla małego człowieczka i dla siebie.

Nawet nowo przybyli zwrócili uwagę na jego pokaz. W razie wygranej rozlegał się dzwonek, więc trudno było nie usłyszeć prawie jednoczesnego brzęczenia trzech automatów.

Mężczyzna obrócił się na stołku, spojrzał na nich i uśmiechnął się. Wziął drinka, zeskoczył ze stołka i podszedł do ich wnęki.

- Mogę się przysiąść na chwilę? - zapytał z sympatią.

Wahali się przez sekundę, zerkając najpierw na niego, a potem na siebie. Jednak oboje byli zafascynowani, równocześnie zaś mogli oderwać myśli od rzeczywistości na zewnątrz. Wzruszyli ramionami.

- Dlaczego nie? Proszę siadać - powiedział Mac.

Przesunął się, robiąc mu miejsce obok siebie, naprzeciwko Jill.

Mężczyzna wyglądał jak włóczęga - mały, drobny, ze zmierzwioną siwą brodą i w poplamionym garniturze, który mógł być kiedyś brązowy. Z pewnością w nim spał. Śmierdział whisky i papierosami.

- Jesteście z uniwersytetu? - zapytał ich miłym głosem, lekko akcentując sylaby. Nie bełkotał mimo ogromnych ilości alkoholu, które w siebie wlał.

Jill potrząsnęła głową.

- Ja nie. Nawet nie wiem, skąd się wzięłam w tym zwariowanym mieście.

Mac skinął głową.

- Ja również.

Przedstawili się oboje.

Mały człowieczek sprawiał wrażenie zadowolonego.

- Jestem Asmodeusz Mogart - oznajmił i wyciągnął z kieszeni papierosa, ignorując wyraźny niesmak Jill. Spojrzał na nich poważnym wzrokiem.

- Wiecie, że został nam tylko jeden dzień - powiedział cicho, rzeczowym tonem. - I wiecie, że nikt nie przeżyje.

Oboje wzdrygnęli się mimowolnie, nie tylko z powodu pewności siebie i autorytatywności, z jaką mówił. Jego słowa przypomniały to, co na krótko udało im się wyrzucić z myśli.

- A pan jest z uniwersytetu? - zapytał Walters doszedłszy do wniosku, że stan nieznajomego można łatwo wytłumaczyć ostatnimi wydarzeniami.

Mężczyzna uśmiechnął się.

- Tak, w pewnym sensie. Choć nie w takim jak inni tu obecni.

Jill uniosła brwi.

- O? Nie wiedziałam, że ktoś jeszcze tu pracuje.

Wyszczerzył się, ukazując brzydkie, pożółkłe zęby, które nie przypominały ludzkich. Były spiczaste i zakrzywione do środka. Jill uznała, że jest to najbardziej odpychający człowiek, jakiego widziała w życiu.

- Na pewno nie słyszeliście o mnie - powiedział Mogart. - Zresztą lepiej byście nie wymieniali mojego nazwiska. - Spoważniał. - Posłuchajcie, zrobilibyście wszystko, żeby ocalić świat? Zwłaszcza gdyby to był jedyny sposób, by uratować własne życie?

Spojrzeli na niego zdziwieni.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl