[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chłopi
Jesień- str 2 Zima- str 139
Wiosna- str 270
Lato- str 433
Rozdział IRozdział IIRozdział IIIRozdział IVRozdział VRozdział VIRozdział VIIRozdział VIIIRozdział IXRozdział XRozdział XIRozdział XIIRozdział IRozdział IIRozdział IIIRozdział IVRozdział VRozdział VIRozdział VIIRozdział VIIIRozdział IXRozdział XRozdział XIRozdział XIIRozdział XIIIRozdział IRozdział IIRozdział IIIRozdział IVRozdział VRozdział VIRozdział VIIRozdział VIIIRozdział IXRozdział XRozdział XIRozdział IRozdział IIRozdział IIIRozdział IVRozdział VRozdział VIRozdział VIIRozdział VIIIRozdział IXRozdział XRozdział XIRozdział XIIRozdział XIIIOmówienie – str 571
1
Jesień
Rozdział I- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- Na wieki wieków, moja Agato, a dokąd to wędrujecie, co?
- We świat, do ludzi, dobrodzieju kochany - w tyli świat!... - zakreśliła
kijaszkiem łuk od wschodu do zachodu. Ksiądz spojrzał bezwiednie w tę dal
i rychło przywarł oczy, bo nad zachodem wisiało oślepiające słońce; a potem
spytał ciszej, lękliwiej jakby...
- Wypędzili was Kłębowie, co? A może to ino niezgoda?... może...
Nie zaraz odrzekła, wyprostowała się nieco, powlekła ciężko starymi
wypełzłymi oczami po polach ojesieniałych, pustych i po dachach wsi,
zanurzonej w sadach.
- I... nie wypędzali... jakżeby... dobre są ludzie - krewniaki. Niezgody też
nijakiej być nie było. Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat. Z cudzego
woza to złaź choć i w pół morza.
Trza było... roboty już la mnie nie miały... na zimę idzie, to jakże - darmo mi
to dadzÄ… warzÄ™ abo i ten kÄ…t do spania?...
A że rychtyk i ciołka odsadzili od maci... a i gąski, bo to już zimne nocki,
trza zagnać pod strzechę, tom i zrobiła miejsce... jakże, bydlątek szkoda,
Boże, stworzenie też... A ludzie dobre, bo mię choć latem przytulą, kąta ani
tej łyżki strawy nie żałują, że se człowiek kiej jaka gospodyni paraduje...
A na zimę we świat, po proszonym.
Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uproszÄ™ i do zwiesny z
Panajezusową łaską przechyrlam, a jeszcze się coś niecoś grosza uścibi - to
rychtyk la nich na przednowek... krewniaki przeciech...
A już ta Jezusiczek przenajsłodszy biedoty opuścić nie opuści.
- Nie opuści, nie - zawołał gorąco i wstydliwie wsadził jej w garść złotówkę.
- Dobrodzieju nasz serdeczny, dobrodzieju!
Przypadła mu do kolan roztrzęsioną głową, a łzy jak groch posypały się po
jej twarzy szarej i zradlonej jak te jesienne podorówki.
- Idźcie z Bogiem, idźcie - szeptał zakłopotany podnosząc ją z ziemi.
Zebrała drżącymi rękami torby i kijaszek z jeżem na końcu, przeżegnała się i
poszła szeroką, wyboistą drogą ku lasom; raz w raz tylko odwracała się ku
wsi, ku polom, na których kopano kartofle; i na te dymy pastusich ognisk, co
się snuły nisko nad ścierniskami - poglądała żałośnie, aż i zniknęła za
przydrożnymi krzami.
A ksiądz usiadł z powrotem na kółkach od pługa, zażył tabaki i rozłożył
brewiarz, ale oczy ześlizgiwały mu się z czerwonych liter i leciały po
ogromnych, w jesiennej zadumie pogrążonych ziemiach, to po bladym niebie
błądziły lub zatrzymywały się na parobku, pochylonym nad pługiem.
- Walek... bruzda krzywa... te... - zawołał unosząc się nieco i chodził już
oczami krok za krokiem za parą tłustych siwków, ciągnących pług ze
skrzypem.
Zaczął znowu bezwiednie przebiegać czerwone litery brewiarza i poruszać
2
ustami, ale co chwila gonił oczami siwki, to stadko wron, które ostrożnie, z
wyciągniętymi dziobami podskakiwały w bruździe i raz w raz, za każdym
świstem bata, za każdym nawrotem pługa, podrywały się ciężko, padały
zaraz na zorane zagony i ostrzyły dzioby o twarde, zeschłe skiby.
- Walek! a śmignij no prawą po portkach, bo zostaje!
Uśmiechnął się, bo jakoż po bacie prawa już równo ciągnęła, a gdy konie
doszły do drogi, uniósł się żywo poklepał je przyjaźnie po karkach, aż
wyciągały do niego nozdrza i przyjacielsko obwąchiwały twarz.
- Heeet-aa! - wołał śpiewnie Walek, wyciągnął błyszczący jakby ze srebra
pług, uniósł go lekko, pociągnął konie lejcami, że zatoczyły krótki łuk, wraził
krój błyszczący w rżysko, śmignął batem, konie pociągły z miejsca, aż
zgrzytnęły orczyki - i orał dalej wielki łan ziemi, co pod prostym kątem
spadał od drogi po pochyłości i niby długi wątek zgrzebnych skib rozciągał
się aż ku wsi, leżącej nisko i jakby zatopionej w czerwonawych i żółtawych
sadach.
Cicho było, ciepło i nieco sennie.
Słońce, chociaż to był już koniec września, przygrzewało jeszcze niezgorzej -
wisiało w połowie drogi między południem a zachodem, nad lasami, że już
krze i kamionki, i grusze po polach, a nawet zeschłe twarde skiby kładły za
się cienie mocne i chłodne.
Cisza była na polach opustoszałych i upajająca słodkość w powietrzu,
przymglonym kurzawą słoneczną; na wysokim, bladym błękicie leżały
gdzieniegdzie bezładnie porozrzucane ogromne białe chmury niby zwały
śniegów, nawiane przez wichry i postrzępione.
A pod nimi, jak okiem ogarnąć, leżały szare pola niby olbrzymia misa o
modrych wrębach lasów - misa, przez którą, jak srebrne przędziwo rozbłysłe
w słońcu, migotała się w skrętach rzeka spod olch i łozin nadbrzeżnych.
Wzbierała w pośrodku wsi w ogromny podłużny staw i uciekała na północ
wyrwą wśród pagórków; na dnie kotliny, dokoła stawu, leżała wieś i grała w
słońcu jesiennymi barwami sadów - niby czerwono-żółta liszka, zwinięta na
szarym liściu łopianu, od której do lasów wyciągało się długie, splątane nieco
przędziwo zagonów, płachty pól szarych, sznury miedz pełnych kamionek i
tarnin-tylko gdzieniegdzie w tej srebrnawej szarości rozlewały się strugi złota
- łubiny żółciły się kwiatem pachnącym, to bielały omdlałe, wyschłe łożyska
strumieni albo leżały piaszczyste senne drogi i nad nimi rzędy potężnych
topoli z wolna wspinały się na wzgórza i pochylały ku lasom.
Ksiądz ocknął się z zapatrzenia, bo długi, żałosny ryk rozległ się gdzieś
niedaleko, aż wrony poderwały się z krzykiem i skośnym rzutem leciały na
kopaniska- a czarny migocący cień biegł za nimi dołem po rżyskach i
podorówkach.
Przysłonił ręką oczy i patrzył pod słońce - drogą od lasów szła jakaś
dziewczyna i ciągnęła za sobą na postronku dużą, czerwoną krowę; gdy
przechodziła obok, pochwaliła Boga i chciała skręcić, aby księdza pocałować
w rękę, ale krowa szarpnęła ją w bok i znowu ryczeć zaczęła.
- Na sprzedanie prowadzisz, co?
- Ni... ino do młynarzowego bysia... a stójże, zapowietrzona... Wściekłaś się
czy co! - wołała zadyszana; usiłując powstrzymać, ale krowa ją pociągnęła,
że już obie gnały w dyrdy, aż kurz je zakrył obłokiem.
A potem wlókł się ciężko po piaszczystej drodze Żyd szmaciarz, pchał przed
sobą taczki dobrze naładowane, bo raz w raz przysiadał i ciężko dyszał.
3
- Co tam słychać, Moszku?
- Co słychać?... Komu dobrze, to i dobrze słychać...
Kartofle, chwała Bogu obrodziły, żyto sypie, kapusta będzie. Kto ma
kartofle, kto ma żyto, kto ma kapustę temu dobrze słychać! - Pocałował
księdza w rękaw, założył na kark pas od taczek i pchał dalej, lżej już, bo
zaczynał się spadek łagodny.
A potem szedł środkiem drogi w kurzawie, bo zamiatał nogami, ślepy dziad,
prowadzony przez tłustego kundla na sznurku.
A potem leciał od lasu chłopak z butelką, ale ten ujrzawszy księdza przy
drodze okrążył go z dala i biegł na przełaj pól do karczmy.
To znowu chłop z sąsiedniej wsi wiózł zboże do młyna albo Żydówka
pędziła stado kupionych gęsi.
A każdy pochwalił Boga, zamienił słów parę i szedł w swoją drogę,
odprowadzany życzliwym słowem i spojrzeniem księdza, któren, że już
słońce było coraz niżej, powstał i krzyknął do Walka:
- Doórz do brzózek i do domu... na nic się konie zmachają.
I poszedł wolno miedzami, odmawiał półgłosem modlitwy i jasnym, pełnym
kochania spojrzeniem ogarniał pola...
...Rzędy kobiet czerwieniły się na kopaniskach... rozlegał się gruchot
zsypywanych do wozów kartofli... miejscam orano jeszcze pod siew... stada
krów srokatych pasły się na ugorach... długie, popielate zagony rdzawiły się
młodą szczotką zbóż wschodzących... to gęsi niby płaty śniegów bieliły się
na wytartych, zrudziałych łąkach... krowa gdzieś zaryczała... ogniska się
paliły i długie, niebieskie warkocze dymów ciągnęły się nad zagonami...
Wóz zaturkotał albo pług zgrzytnął o kamienie... to cisza znowu obejmowała
ziemię na chwilę, że słychać było głuchy bełkot rzeki i turkot młyna,
schowanego za wsią, w zbitym gąszczu drzew pożółkłych... to znowu
śpiewka się zerwała lub krzyk nie wiadomo skąd powstały leciał nisko, tłukł
się po bruzdach i dołach i tonął bez echa w jesiennej szarości, na ścierniskach
oprzędzonych srebrnymi pajęczynami, w pustych sennych drogach, nad
którymi pochylały się jarzębiny o krwawych, ciężkich głowach... to
włóczono role i tuman szarego, przesłonecznionego kurzu podnosił się za
bronami, wydłużał i pełzał aż na wzgórze i opadał, a spod niego niby z
obłoku wychylał się bosy chłop, z gołą głową, przewiązany płachtą - szedł
wolno, nabierał ziarna z płachty i siał ruchem monotonnym, nabożnym i
błogosławiącym ziemi, dochodził do końca zagonów, nabierał z worka
zboża, nawracał i z wolna podchodził pod wzgórze, że najpierw głowa
rozczochrana, potem ramiona, a w końcu już był cały widny na tle słońca z
tym samym błogosławiącym ruchem siejby; z tym samym świętym rzutem
rozrzucał zboże, co jak złoty pył kolistym wirem padało na ziemię.
Ksiądz szedł coraz wolniej, czasem przystawał, aby odetchnąć, to znowu
obejrzał się na swoje siwki, to przyglądał się chłopakom, obtłukującym
kamieniami ogromną gruszę, aż hurmem przybiegli do niego i chowając ręce
za siebie całowali w rękaw sutanny.
Pogładził ich po głowach i rzekł upominająco:
- Nie łamcie ino gałęzi, bo na bezrok gruszek mieć nie będziecie.
- My nie rzucalim na gruszki, ino że tam jest gapie gniazdo - ozwał się
śmielszy.
Ksiądz się uśmiechnął dobrotliwie i zaraz znowu przystanął przy
kopaczkach.
4
- Szczęść Boże w robocie!
- Boże zapłać, dziękujemy! - odpowiedzieli razem, prostując się, i ruszyli
wszyscy do ucałowania rąk dobrodzieja kochanego.
- Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? - mówił wyciągając otwartą
tabakierkę do mężczyzn - brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie
śmiejąc przy nim zażywać.
- Juści, kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.
- Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.
- Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.
- Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?
- A Borynowe.
- Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.
- Ociec pojechali z moim ano do boru.
- A to wy, Anna, jakże się macie? - zwrócił się do młodej, przystojnej
kobiety w czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią,
przez zapaskę ujęła jego rękę i pocałowała.
- Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?
- Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów, się chowa i coś niecoś bałykuje.
- No, zostańcie z Bogiem.
- Panu Bogu oddajem.
I ksiądz skręcił na prawo, ku cmentarzowi, który leżał z tej strony wsi, przy
topolami wysadzonej drodze.
Długo za nim spoglądali w milczeniu, na jego smukłą, pochyloną nieco
postać, dopiero gdy przeszedł niskie, kamienne ogrodzenie cmentarza i szedł
między mogiłami ku kaplicy, co stała wpośród pożółkłych brzóz i klonów
czerwonych, rozwiązały się im języki.
- Lepszego to i na całym świecie nie znaleźć - zaczęła któraś z kobiet.
- Juści, chciały go też zabrać do miasta... żeby ociec z wójtem nie jeździli
prosić biskupa, to byśwa go i nie mieli... Kopta no, ludzie, kopta, bo do
wieczora mało daleko, a ziemniaków mało wiele! - mówiła Anna wysypując
swój kosz na kupę żółcącą się na rozkopanej ziemi, pełnej zeschłych łęcin.
Wzięli się chyżo za robotę i w cichości, że ino słychać było dziabanie
motyczek o twardą ziemię, a czasem suchy dźwięk żelaza o kamień. Czasami
ktoś niektoś wyprostował zgięty i zbolały grzbiet, odetchnął głęboko,
popatrzył bezmyślnie na siejącego przed nimi i znowu kopał, wybierał z
szarej ziemi żółte ziemniaki i rzucał do kosza, przed się stojącego.
Ludzi. było kilkanaścioro, przeważnie starych kobiet i komorników, a za
nimi bieliły się dwa krzyżaki, u których w płachtach leżały dzieci raz w raz
popłakując.
- A tak i stara poszła we świat - zaczęła Jagustynka
- Kto? - spytała Anna podnosząc się.
- A stara Agata.
- Na żebry...
- Juści, że na żebry! Hale! nie na słodkości, ino na żebry. Obrobiła
krewniaków, wysłużyła się im bez lato, to już ją puściły na wolny dech.
- Wróci na zwiesnę, to im naznosi w torebeczkach, a to i cukru, a to i
harbaty, a to i grosza coś niecoś; zaraz ją będą miłowały, każą spać w łóżku,
pod pierzyną, robić nie dadzą, coby se wypoczena. A wujna, a ciotka jej
mówią, póki tego ostatniego szelążka od niej nie wyciągną... A jesienią to już
la niej miejsca nie ma w sieni ani we chliwie. Åšcierwy, psie krewniaki i
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podobne
- Strona startowa
- Child Lee - Płonące Echo, E Książki także, Lee Child, Child Lee - Plonace echo
- Chmielewska Joanna - Skarby, Książki, Chmielewska Joanna
- Christie Agata - Autobiografia, Książki , Agata Christie
- Chap10, 04. 01. ELECTRICAL, 01. Książki elektrotechnika, 02. Electrical Machines, 02. Drive systems, Fundamentals of Electrical Drives
- Chris - Wentworth Sally, Książki - romanse, Wentworth Sally
- Characteristic Features of Severe Child Physical Abuse - A Multi-informant Approach, ♥ psychologia - inne (książki, artykuły), [EN] artykuły, child abuse
- Charles Dickens - Opowieść wigilijna, Ksiazki, Books, Charles Dickens
- Chiquitita, Książki,E-book, Harmonijka Ustna, Taby na harmonijke ustna
- Chmielewska Joanna (2005) - Przeciwko babom, Książki, Chmielewska Joanna
- Chmielewska Joanna (1994) - Lekarstwo na miłość, Książki, Chmielewska Joanna
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- jaczytam.htw.pl