[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Agatha Christie

 

 

 

Wigilia Wszelkich Świętych

 

Przelożył Krzysztof Masłowski

Tytuł oryginału Hallowe’en Party

Rozdział pierwszy

 

Pani Ariadna Oliver i Judith Butler — goszcząca ją przyjaciółka — przyszły pomóc w przygotowaniach do dziecięcego przyjęcia, które miało odbyć się tego wieczoru.

Trafiły na moment chaotycznej krzątaniny. Zaaferowane kobiety biegały we wszystkie strony, przesuwając krzesła, małe stoliki i wazony z kwiatami. Przynosiły olbrzymie ilości żółtych dyń i umieszczały je w wybranych miejscach.

Miało to być przyjęcie w wieczór Hallowe’en dla gości w wieku od dziesięciu do siedemnastu lat.

Pani Olivier stanęła z boku. Schyliła się, uniosła wielką żółtą dynię i przyglądała się jej krytycznie.

— Ostatni raz widziałam je w Stanach Zjednoczonych — stwierdziła, odgarniając siwe włosy z wysokiego czoła. — Były ich setki. Wypełniały cały dom. Nigdy przedtem nie widziałam tylu dyń. Właściwie — dodała w zamyśleniu — nigdy nie odróżniałam dyni od kabaczka. Co to jest?

— Przepraszam, moja droga — powiedziała pani Butler, potykając się o jej nogę.

Pani Oliver przylgnęła do ściany.

— Moja wina — rzekła. — Stoję w przejściu i przeszkadzam. Jednak warto było zobaczyć taką obfitość dyń, czy też kabaczków, cokolwiek to było. — Były wszędzie — w sklepach, w domach, ze świecami lub żaróweczkami w środku, czy też porozwieszanymi na sznurkach. Ale to było Święto Dziękczynienia, nie Hallowe’en. Teraz dynie kojarzą mi się zawsze z Hallowe’en, a to koniec października. Święto Dziękczynienia jest znacznie później, prawda? Chyba gdzieś w trzecim tygodniu listopada? Tak czy inaczej, Hallowe’en mamy na pewno trzydziestego pierwszego października. Najpierw Hallowe’en, a co potem? Wszystkich Świętych? To wtedy w Paryżu chodzi się na cmentarze i składa kwiaty na grobach. To wcale nie jest smutne święto — dzieci też biorą w nim udział i lubią je. Najpierw idzie się na targ i kupuje mnóstwo pięknych kwiatów. Kwiaty nigdzie nie wyglądają tak pięknie jak ną paryskich targach…

Co chwila któraś z biegających kobiet wpadała na panią Oliver, ale nie słuchały tego, co mówiła. Były zbyt zajęte.

Przeważnie były to matki, ale znalazło się również kilka znających się na rzeczy starych panien. Pomagały nastolatki; szesnasto–, siedemnastoletni chłopcy wspinali się na drabiny lub wchodzili na krzesła, mocując na właściwej wysokości dekoracje — dynie, kabaczki i jaskrawo malowane kule czarnoksięskie. Kilkunastoletnie dziewczęta tłoczyły się w niewielkich grupach, żartując i chichocząc.

— A po Wszystkich Świętych i cmentarzach — ciągnęła dalej pani Oliver, siadając na poręczy kanapy — mamy Zaduszki. Chyba się nie mylę?

Nikt nie odpowiedział na to pytanie. Wydająca przyjęcie pani Drake, przystojna kobieta w średnim wieku, ogłosiła:

— Choć dziś jest rzeczywiście Hallowe’en, nie nazywam tak naszego przyjęcia. Jest to przyjęcie „Eleven Plus”*. Decyduje o profilu dalszej nauki. — większość naszych gości to właśnie te dzieci, które zakończyły kształcenie elementarne i idą do innych szkół.

— Niezbyt właściwa nazwa, Roweno — wtrąciła z dezaprobatą panna Whittaker, poprawiając na nosie pince–nez. — Przecież już zniesiono ten egzamin.

Panna Whittaker, miejscowa nauczycielka, była zawsze pewna swoich racji.

Pani Oliver podniosła się z kanapy i powiedziała ze skruchą: — Nie było ze mnie dotąd pożytku. Siedziałam, opowiadając głupoty o dyniach i kabaczkach. — Prostując nogi i odpoczywając, pomyślała z lekkim wyrzutem sumienia, jednak niewystarczająco silnym, aby głośno się do niego przyznać. — Co mogę teraz zrobić? — spytała, dodając: — Jakie wspaniałe jabłka!

Akurat ktoś wniósł do pokoju wielką misę jabłek. Pani Oliver przepadała za jabłkami.

— Są tak cudownie rumiane — dodała.

— Nie są zbyt smaczne — zauważyła Rowena Drake — ale wyglądają pięknie i nadają się do łapania zębami w wodzie. Są raczej miękkie i będzie można łatwo je ugryźć. Weź je do biblioteki, Beatrice, dobrze? Chwytanie jabłek zębami to zawsze okropny bałagan, rozchlapuje się przy tym mnóstwo wody, ale w bibliotece nie ma to znaczenia, bo dywan i tak jest stary. O! Dziękuję, Joyce.

Joyce, krzepka trzynastolatka, przytrzymała miskę z jabłkami. Dwa potoczyły się i, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zatrzymały u stóp pani Oliver.

— Pani lubi jabłka, prawda? — powiedziała Joyce. — Czytałam o tym, a może słyszałam w telewizji. To pani pisze opowiadania o morderstwach, tak?

— Tak — odparła pani Oliver.

— Powinniśmy namówić panią do zrobienia czegoś, co by wyglądało na zbrodnię. Żeby na przyjęciu było morderstwo i żeby ludzie musieli znaleźć winnego.

— Nie, dziękuję, nigdy więcej — odpowiedziała pani Oliver.

— Co to znaczy nigdy więcej?

— No cóż. Już raz to zrobiłam, ale nie wypadło to najlepiej — odparła pani Oliver.

— Ale napisała pani dużo książek i zarobiła na nich dużo pieniędzy, tak?

— O tyle o ile. — Jej myśli podążyły w kierunku Izby Skarbowej. — I ma pani detektywa, który jest Finem.

Pani Oliver przytaknęła Mały, flegmatyczny chłopiec, który, jak sądziła, nie osiągnął jeszcze poważnego wieku jedenastu lat, spytał surowo:

— Dlaczego Finem?

— Często sama się nad tym zastanawiam — odpowiedziała szczerze.

Ciężko posapując, weszła do pokoju pani Hargreaves, żona organisty. Przyniosła wielkie, zielone plastykowe wiadro.

— Chyba będzie dobre do chwytania jabłek? Uważam że świetnie się nadaje.

— Lepsze byłoby ocynkowane — powiedziała panna Lee, aptekarka. — Nie przewróci się tak łatwo. Pani Drake, gdzie pani zamierza to urządzić?

— Myślę, że do chwytania jabłek zębami najlepsza będzie biblioteka. Mamy tam stary dywan, a zawsze wylewa się przy tym tyle wody.

— Dobrze. Bierzmy to wszystko. Roweno, tu jest jeszcze jeden kosz jabłek.

— Pozwólcie mi pomóc — powiedziała pani Oliver.

Podniosła dwa jabłka leżące u jej stóp. Niemal odruchowo wbiła zęby w jedno z nich i zaczęła gryźć. Pani Drake zdecydowanym ruchem odebrała jej drugie i umieściła w koszyku. Rozmowa ucichła.

— Tak, ale gdzie urządzimy konkurs płonących rodzynek?

— Najlepiej w bibliotece, to najciemniejszy pokój.

— Nie. Myśleliśmy o stołowym.

— Będziemy musieli najpierw położyć coś na stole.

— Jest zielone sukno i cerata do przykrycia.

— A co z czarodziejskimi zwierciadłami? Czy rzeczywiście zobaczymy w nich swoich mężów?

Pani Oliver usunęła się ukradkiem i wciąż gryząc jabłko, usiadła ponownie na kanapie, spoglądając krytycznie na zatłoczony pokój.

„Gdybym tak chciała opisać tych ludzi, jak powinnam to zrobić? Wydają się mili, ale kto wie?” — jej pisarski umysł nie próżnował.

Przy okazji pomyślała, że to fascynujące — nic o nich nie wiedzieć. Wszyscy mieszkają w Woodleigh Common. Z tego, co mówiła jej Judith, zapamiętała coś niecoś o niektórych. Panna Johnson ma coś wspólnego z kościołem, ale chyba nie jest siostrą wikarego. Ach nie — jest siostrą organisty. Rowena Drake zdaje się rządzić w Woodleigh Common. Wyjątkowo wstrętne plastykowe wiadro przyniosła jakaś ciężko posapująca kobieta. Pani Oliver nigdy nie lubiła plastykowych przedmiotów. Ponadto są dzieci — kilkunastoletni chłopcy i dziewczęta. Dla pani Oliver byli wciąż tylko imionami: jakaś Nań, jakaś Beatrice, Cathie, Diana i Joyce — zarozumiała i zadająca mnóstwo pytań. Pomyślała, że jej nie lubi. Wysoka i chyba wyróżniająca się spośród reszty dziewczyna, nazywana Anną. Wreszcie dwóch nastoletnich chłopców wypróbowujących, z mizernymi rezultatami, różne style uczesania.

Wszedł mały, nieco zawstydzony chłopiec.

— Mama przysłała lustra, żeby zobaczyć, czy będą dobre — powiedział lekko zdyszany.

Pani Drake wzięła je od niego.

— Dziękuję ci, Eddy.

— Wyglądają jak zwykłe podręczne lusterka — zauważyła dziewczyna nazywana Anną. — Czy rzeczywiście zobaczymy w nich twarze naszych przyszłych mężów?

— Jedne zobaczą, inne nie zobaczą — odpowiedziała Judith Butler.

— Czy pani kiedykolwiek widziała twarz swojego męża na przyjęciu — myślę o takim przyjęciu jak to?

— Oczywiście, że nie widziała — stwierdziła Joyce.

— Mogła widzieć — powiedziała z wyższością Beatrice. — Nazywaj ą to PPZ. Poznanie ponadzmysłowe — dodała tonem wyrażającym zadowolenie ze znajomości modnych określeń.

— Czytałam jedną z pani książek — powiedziała Anna, zwracając się do pani Oliver. — Umierająca złota rybka. Całkiem niezła — dodała uprzejmie.

— Nie podobała mi się — stwierdziła Joyce. — Za mało krwi. Lubię, gdy krew leje się obficie.

— Nie sadzisz, że to paskudne? — spytała pani Oliver.

— Ale ekscytujące — odpowiedziała Joyce.

— Niekoniecznie — odrzekła pani Oliver.

— Kiedyś widziałam morderstwo — stwierdziła Joyce.

— Nie bądź głupia, Joyce — rzuciła panna Whittaker, nauczycielka.

— Widziałam — twierdziła z uporem.

— Naprawdę? — spytała Cathie, spoglądając na Joyce szeroko otwartymi oczyma. — Rzeczywiście, naprawdę widziałaś morderstwo?

— Oczywiście, że nie — powiedziała pani Drake. — Nie mów głupstw, Joyce.

Stojący na drabinie siedemnastoletni chłopak spojrzał w dół z zainteresowaniem.

— Jakie morderstwo? — spytał.

— Nie wierzę w to — powiedziała Beatrice.

— Pewnie, że nie — dodała matka Cathie. — Coś tam wymyśliła.

— Nieprawda. Widziałam.

— Dlaczego nie poszłaś na policję i nie powiedziałaś? — spytała Cathie.

— Ponieważ wtedy nie wiedziałam, że to morderstwo. Zrozumiałam to dopiero dużo później. Ktoś coś powiedział miesiąc lub dwa miesiące temu i wtedy przyszło mi na myśl, że widziałam morderstwo.

— Widzisz, że ona fantazjuje. Przecież to nonsens.

— Kiedy to się zdarzyło? — spytała Beatrice.

— Rok temu — powiedziała Joyce. — Byłam wtedy jeszcze mała — dodała.

— Kto kogo zabił? — dopytywała się Beatrice.

— Nie powiem nikomu z was — stwierdziła. — Jesteście tacy okropni.

Panna Lee weszła, niosąc wiadro innego typu. Zmieniono temat i zaczęto porównywać wiadra i plastykowe kubły, szukając najbardziej odpowiedniego do zabawy z chwytaniem jabłek zębami. Większość pomocników udała się do biblioteki, aby ocenić rzecz na miejscu. Najmłodsi pałali chęcią wypróbowania stopnia trudności i wykazania się własną sprawnością. Mokre włosy i kałuże wody wymagały wytarcia. Posłano po ręczniki. W końcu zdecydowano, że lepsze będzie wiadro ocynkowane. Plastykowe, choć wyglądało piękniej, przewracało się zbyt łatwo.

Pani Oliver przyniosła i postawiła misę z jabłkami, aby uzupełnić zapasy na jutro. Tak jak poprzednio, wzięła jedno.

— Czytałam w gazecie, że pani bardzo lubi jabłka — usłyszała oskarżycielski głos Anny lub Susan; nie była pewna, do której z nich ów głos należał.

— To moja nieuleczalna wada — przyznała pani Oliver. — Z melonami byłaby lepsza zabawa — stwierdził jeden z chłopców. — Są bardziej soczyste. Pomyślcie, ile byśmy nabrudzili — dodał, patrząc na dywan i ciesząc się na samą myśl o tych możliwościach.

Pani Oliver, czując się publicznie oskarżona o łakomstwo, opuściła pokój, szukając szczególnego pomieszczenia, którego położenie zwykłe łatwo ustalić. Weszła na schody i skręcając na półpiętrze, natknęła się na parę, ciasno splecioną ramionami i opartą o drzwi, za którymi — tego była pewna — mieścił się przybytek, którego szukała. Para nie zwracała na nią uwagi. Wzdychali i tulili się do siebie. Zainteresowało ją, w jakim są wieku. Chłopiec miał może piętnaście lat, dziewczyna nieco więcej niż dwanaście, lecz jej wyraźnie już zarysowane piersi wskazywały na pewną dojrzałość.

Jabłonki były dużym domem. Miał kilka przytulnych kątów i kącików. Ludzie są okropni, pomyślała pani Oliver. Nie zważają na innych. Przypomniała sobie tę starą prawdę. Mówiły jej o tym po kolei niańka, bona, guwernantka, babka, dwie ciotko–babki, matka i jeszcze parę innych osób.

— Przepraszam — powiedziała głośno i wyraźnie. Chłopak i dziewczyna przywarli do siebie ciaśniej niż poprzednio, wpijając się w siebie wargami.

— Przepraszam — powtórzyła. — Czy moglibyście mnie przepuścić? Chciałabym się dostać do tych drzwi.

Para rozdzieliła się niechętnie. Patrzyli na nią zagniewani. Weszła, zatrzasnęła drzwi i zamknęła na zasuwkę.

Drzwi nie były dobrze dopasowane i usłyszała z zewnątrz ściszone słowa.

— Ludzie są okropni — mówił głos niepewnym tenorem. — Nietrudno chyba zgadnąć, że nie chcemy, aby nam przeszkadzano.

— Ludzie są tak samolubni — przyłączył się głos dziewczyny. — Nigdy nie myślą o innych, tylko o sobie.

— Tak, nigdy nie zważają na innych — odpowiedział głos chłopca.

Rozdział drugi

 

Przygotowania do dziecięcego przyjęcia zawsze sprawiały organizatorom więcej kłopotu niż przygotowanie zabawy dla dorosłych. Dobre jedzenie, pokrzepiające trunki i postawione gdzieś z boku napoje chłodzące — to zestaw wystarczający do zorganizowania dobrej imprezy. Koszta mogą być większe, ale kłopotów jest bez wątpienia znacznie mniej. W tej kwestii Ariadna Oliver i jej przyjaciółka Judith Butler całkowicie się zgadzały.

— A co powiesz o przyjęciu dla młodzieży? — spytała Judith. — Nie znam się zanadto na tym — odpowiedziała pani Oliver.

— Z jednej strony — rzekła Judith — jest z tym chyba najmniej kłopotu. Oni po prostu wyrzucają wszystkich dorosłych za drzwi i mówią, że sami dadzą sobie radę.

— I rzeczywiście sobie dają?

— Nie tak, jak my to rozumiemy — odparła Judith. — Zapominają zamówić wiele rzeczy, a sprowadzają inne, których nikt później nie chce. Wyrzucając nas za drzwi, wypominają nam, czego zapomnieliśmy im dostarczyć. Tłuką dużo szkła, niszczą mnóstwo rozmaitych rzeczy i zawsze znajdzie się wśród nich ktoś niepożądany lub taki, który przyprowadzi niepożądanego znajomego. Wiesz, co mam na myśli. Te różne narkotyki — jak oni je nazywają? — maryśka, hasz i LSD, które w moim przekonaniu zawsze były drogie, ale najwyraźniej nie miałam racji.

— No, podejrzewam, że jednak trochę kosztują — zasugerowała Ariadna Oliver.

— Są bardzo nieprzyjemne, a haszysz śmierdzi okropnie.

— Wszystko to bardzo przygnębiające — stwierdziła pani Oliver.

— W każdym razie, to przyjęcie minie spokojnie. Możemy polegać na Rowenie. Jest wspaniałą organizatorką. Zobaczysz.

— Nie sadzę, abym miała ochotę przyjść na przyjęcie — westchnęła pani Oliver.

— Przyjdziesz i posiedzisz z godzinę. Popatrzysz. Na pewno ci się spodoba. Mam nadzieję, że Miranda nie dostanie gorączki. Biedne dziecko tak przeżywa, jeśli nie może przyjść.

Przyjęcie miało się zacząć o wpół do ósmej. Ariadna stwierdziła, że przyjaciółka miała rację. Goście zjawiali się punktualnie. Wszystko przebiegało wspaniale — było dobrze pomyślane, dobrze prowadzone i działało jak w zegarku. W domu było pełno żółtych dyń, a na schodach płonęły czerwone i niebieskie światełka. Chłopcy i dziewczęta przynieśli na konkurs udekorowane kije od mioteł. Po powitaniach Rowena Drake przedstawiła program wieczoru:

— Najpierw konkurs udekorowanych kijów. Trzy nagrody: pierwsza, druga i trzecia. Potem krojenie ciasta w małej oranżerii. Następnie chwytanie jabłek zębami; lista uczestników jest już wywieszona. Wreszcie tańce. Po każdym zgaszeniu świateł zmieniacie partnerów. Potem dziewczęta dostaną lusterka w małym gabinecie. W końcu kolacja, chwytanie płonących rodzynek i rozdanie nagród.

Jak na wszystkich przyjęciach, początek był dość niemrawy. Podziwiano miotły — były to właściwie miniaturki mioteł z dekoracjami na niezbyt wysokim poziomie artystycznym.

— Tym lepiej — mówiła pani Drake na stronie do kogoś ze swoich przyjaciół. — Zawsze jest jedno lub dwoje dzieci, o których wiadomo, że nic nie zdobędą w innych konkurencjach, więc można będzie tutaj trochę oszukać.

— Tak bez skrupułów, Roweno?

— Niezupełnie. Zorganizuję to tak, aby wszystko było rozdzielone sprawiedliwie i po równo. Rzecz w tym, aby każdy coś wygrał.

— Co to za gra z mąką? — spytała pani Oliver.

— A tak, oczywiście, pani nie było, kiedy robiliśmy to poprzednio. Napełniamy kubek mąką i dobrze ją ubijamy. Odwracamy do góry nogami na tacy, zdejmujemy kubek, a na wierzchu umieszczamy sześciopensówkę. Potem wszyscy ostrożnie ścinają plasterki, uważając, aby nie zrzucić monety. Kto ją zrzuci, odpada. Taki rodzaj eliminacji. Oczywiście ostatni bierze sześciopensówkę. Chodźmy już.

Z biblioteki dochodziły podniecone piski. Odbywało się tam wyławianie jabłek zębami. Zawodnicy wracali z mokrymi włosami i ubraniami przesiąkniętymi wychlapaną wodą.

Wśród dziewcząt największą popularnością cieszyła się wiedźma, zjawiająca się tradycyjnie na Hallowe’en. Grała ją z powodzeniem pani Goodbody, miejscowa sprzątaczka, obdarzona przez naturę niezbędnym haczykowatym nosem i niemal stykającym się z nim podbródkiem. Z godną podziwu wprawą straszliwie chrypiącym głosem wypowiadała magiczne frazy poskładane w nieudolne rymy.

— A teraz podejdź ty. Masz na imię Beatrice, prawda? Tak, Beatrice. Bardzo ładne imię. Chciałabyś się dowiedzieć, jak będzie wyglądał twój przyszły mąż? Teraz, moja droga, usiądź tutaj. Tak, tak, pod tym światłem. Siadaj tutaj i trzymaj w ręku lusterko. Ujrzysz go, gdy światła zgasną. Ujrzysz, kiedy zajrzy ci przez ramię. Trzymaj zwierciadło nieruchomo.

Hokus — pokus, kto tam jest?

Chłopcze miły ukaż się!

Lustereczko męża chowa,

Beatrice niech się podoba.

Nagły błysk światła przebiegł przez pokój ze szczytu drabiny ukrytej za zasłoną. W prawym kacie pokoju oświetlił punkt, który odbił się w lustrze trzymanym w zaciśniętej dłoni podekscytowanej Beatrice.

— O! Widzę go! — krzyknęła Beatrice. — Widzę go! Widzę go w lusterku!

Promień zgasł, światła się zapaliły i kolorowa fotografia, przyklejona do kartonika, spłynęła w dół spod sufitu. Podniecona Beatrice zatańczyła wokół.

— To był on! To był on! Widziałam go! — krzyczała. — Miał wspaniałą rudą brodę.

Podbiegła do pani Oliver, stojącej najbliżej.

— Niech pani spojrzy. Niech pani spojrzy. Czyż nie wygląda cudownie? Jest podobny do piosenkarza Eddiego Presweighta. Prawda?

Pani Oliver nie sądziła, aby był podobny do którejkolwiek z tych godnych ubolewania twarzy, oglądanych codziennie w porannych gazetach. Broda, pomyślała, jest znamieniem geniuszu.

— Skąd się to wszystko bierze? — spytała.

— Och, Rowena poprosiła o to Nicky’ego. Pomógł jego przyjaciel, Desmond, który sporo eksperymentuje z fotografią. Ucharakteryzował się wraz z kilkoma chłopakami, poprzyczepiali wielkie czupryny, bokobrody, brody i coś tam jeszcze. Odpowiednio oświetleni wprawiają dziewczyny w zachwyt.

— Nie mogę powstrzymać się od refleksji — stwierdziła Ariadna Oliver — że dzisiejsze dziewczęta są bardzo głupie.

— ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl