[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Agatha Christie
Karaibska tajemnica
Przełożyła Magdalena Gołaczyńska
Tytuł oryginału: A Caribbean Mystery
Mojemu serdecznemu przyjacielowi
Johnowi Cruickshank Rose,
na pamiątkę szczęśliwego pobytu
w Indiach Zachodnich
Rozdział pierwszyOpowieść majora Palgrave’a
— Niech pani posłucha tych wszystkich historii o Kenii — rzekł major Palgrave. — Ludzie wygadują o tym kraju różne rzeczy, chociaż nic o nim faktycznie nie wiedzą. A ja spędziłem tam czternaście lat! Zresztą, najlepszych lat mojego życia.
Panna Marple pokiwała uprzejmie głową. Kiedy major Palgrave ciągnął swoje mało interesujące wspomnienia, starsza pani spokojnie pogrążyła się we własnych myślach. Doskonale znała ten typ opowieści. Zmieniały się tylko szczegóły scenografii. Kiedyś akcja toczyła się zazwyczaj w Indiach. Majorzy, pułkownicy i generałowie używali tego samego słownictwa: Himalaje, Simla, Chotanagpur, służący, posłańcy, tygrysy i tak dalej. Zasób słów majora Palgrave był trochę inny: safari, słonie, suahili, Kikujusi. Jednak zasadniczy schemat pozostawał ten sam, a podstarzały mężczyzna potrzebował słuchacza, aby dzięki wspomnieniom wskrzesić dawne szczęśliwe dni. Czasy, w których chodził wyprostowany, miał bystry wzrok i doskonały słuch.
Niektórzy z gawędziarzy, wciąż przystojni, zachowali coś ze swej żołnierskiej sprawności, inni natomiast byli żałośnie nieatrakcyjni. Major Palgrave, ze swoją zaczerwienioną twarzą, szklanym okiem i sylwetką przypominającą wypchaną żabę, należał niestety do tej drugiej kategorii.
Panna Marple okazywała im wszystkim to samo łagodne współczucie. Słuchała pilnie, od czasu do czasu kiwając ze zrozumieniem głową. Zajmowała się jednocześnie własnymi myślami i cieszyła tym, czym mogła. W tym wypadku rokoszowała się ciemnym błękitem Morza Karaibskiego.
„Kochany Raymond — myślała z wdzięcznością — naprawdę kochany”. Właściwie dlaczego tak bardzo miałby się przejmować losem swojej starej ciotki? Trudno powiedzieć. Może robi to dla spokoju sumienia lub z poczucia rodzinnego obowiązku? Albo może rzeczywiście ją lubi…
Pomyślała, że w zasadzie zawsze ją lubił, ale okazywał to w specyficzny, trochę irytujący sposób — zachowywał się wobec niej protekcjonalnie. Próbował ją edukować i dostosowywać do nowych czasów. Podsuwał jej lektury — nowoczesne, trudne powieści o tych wszystkich nieprzyjemnych ludziach robiących dziwne rzeczy, które bynajmniej nie sprawiały im przyjemności. W czasach młodości panny Marple nie używało się słowa „seks”, ale doprawdy było go mnóstwo i sprawiał ludziom znacznie więcej przyjemności. W każdym razie tak jej się wydawało. Chociaż traktowano go powszechnie jak grzech, to jednak wtedy był czymś lepszym niż obecnie, kiedy uważa się go za rodzaj obowiązku.
Nagle jej wzrok zatrzymał się na otwartej książce, którą trzymała na kolanach. Udało jej się doczytać do dwudziestej trzeciej strony i naprawdę nie miała ochoty dłużej się męczyć.
— Chcesz powiedzieć, że nie miałaś żadnych doświadczeń seksualnych? — zapytał młody mężczyzna z niedowierzaniem. — W wieku dziewiętnastu lat? Ależ to konieczne. Niezbędne do życia.
Dziewczyna smutno zwiesiła głowę, kosmyk jej prostych, przetłuszczonych włosów opadł na twarz. — Wiem o tym — wybąkała. — Wiem.
Spojrzał na nią, na jej poplamiony sweter, bose stopy, brudne paznokcie u nóg; poczuł przykry zapach potu… Zastanawiał się, dlaczego wydawała mu się tak niezwykle pociągająca.”
Panna Marple też się nad tym zastanawiała! Doświadczenia seksualne były młodym ludziom tak potrzebne, jak racjonalne żywienie. Biedactwa!
„Cioteczko Jane, dlaczego uparcie chowasz głowę w piasek jak zadowolony z siebie struś? Zaszyłaś się na wsi i ograniczasz się do swojego sielskiego otoczenia. Prawdziwe życie — oto co się liczy”.
Tak mawiał Raymond, a cioteczka Jane skwapliwie mu przytakiwała. Niestety, obawiała się, że faktycznie była dosyć staromodna.
W rzeczywistości jednak jej życie na wsi dalekie było od sielanki. Ludzie tacy jak Raymond nie mieli o tym pojęcia. Biorąc udział w życiu publicznym swojej małej parafii, panna Marple zdobyła całkiem rozległą wiedzę na temat bliźnich. Nie miała potrzeby mówić o tym, ani tym bardziej pisać, wielu rzeczy była jednak świadoma. Na przykład seks — nie brakowało go na wsi — pojawiał się w wersji „normalnej” i sprzecznej z naturą. Gwałty, kazirodztwo, zboczenia różnego typu. Doprawdy, o niektórych z nich nie słyszeli chyba nawet ci utalentowani młodzi pisarze z Oxfordu!
Panna Marple wróciła myślą na Karaiby i podchwyciła wątek opowieści majora Palgrave’a.
— Miał pan niezwykłe doświadczenia — zauważyła zachęcająco. — Wyjątkowo ciekawe.
— Och, mógłbym opowiedzieć pani znacznie więcej. Oczywiście, niektóre z tych historii nie nadają się do powtarzania w towarzystwie dam.
Nauczona wieloletnią praktyką, panna Marple spuściła skromnie wzrok i zatrzepotała rzęsami. Major Palgrave zaprezentował więc ocenzurowaną wersję opisu obyczajów plemiennych, podczas gdy jego towarzyszka powróciła do rozmyślań o swoim ukochanym siostrzeńcu. Raymond West, popularny, dobrze zarabiający powieściopisarz, z pełnym oddaniem starał się pomagać swojej leciwej ciotce. Podczas ostatniej zimy panna Marple chorowała na zapalenie płuc i lekarze zalecili jej dużo słońca. Raymond wielkopańskim gestem zaproponował wycieczkę do Indii Zachodnich. Panna Marple wahała się — narzekała na koszty, trudy dalekiej podróży, wreszcie obawiała się pozostawić swój dom w St. Mary Mead. Jednak Raymond ze wszystkim sobie poradził. Jego przyjaciel, pisarz, poszukiwał spokojnego miejsca na wsi, gdzie mógłby popracować nad książką. „Zaopiekuje się twoim domem, to prawdziwy domator. Jest może trochę dziwny… to znaczy, chciałem powiedzieć…” Przerwał zakłopotany, bo nawet cioteczka Jane musiała słyszeć o „dziwnych” mężczyznach*. Przeszedł więc do omawiania pozostałych szczegółów: podróż w dzisiejszych czasach to drobiazg. Ciocia miała polecieć samolotem. Inna znajoma Raymonda, Diana Horrocks, leciała właśnie do Trynidadu i mogła zaopiekować się starszą panią, a później, już na wyspie St. Honoré, ciocia miała zatrzymać się w hotelu Złota Palma. Prowadzili go Sandersonowie, najmilsi ludzie na świecie, którzy na pewno się nią zajmą. Raymond natychmiast do nich napisał.
Jak to w życiu bywa, Sandersonowie przenieśli się z powrotem do Anglii, ale ich następcy, Kendalowie okazali się równie mili i życzliwi. Zapewnili Raymonda, że nie musi się martwić o swoją ciocię. Na wyspie mieszka bardzo dobry lekarz, który przyjdzie w razie potrzeby z pomocą, a oni sami będą się nią opiekować i dopilnują, aby jej niczego nie brakowało.
Rzeczywistość potwierdziła przypuszczenia: Kendalowie okazali się bardzo sympatyczni. Molly Kendal była dwudziestokilkuletnią blondynką, szczerą, otwartą i zawsze w pogodnym nastroju. Serdecznie przyjęła starszą panią i zrobiła wszystko, aby uprzyjemnić jej pobyt. Uprzejmy był także mąż Molly, Tim Kendal, szczupły, ciemnowłosy trzydziestolatek.
A więc znajdowała się na Karaibach, z dala od surowego angielskiego klimatu, mając do swej dyspozycji ładny bungalow i przyjaźnie uśmiechnięte miejscowe dziewczęta, zawsze gotowe pomóc. Był również Tim Kendal, który witał ją z uśmiechem w restauracji i doradzał wybór potraw, oraz wygodna ścieżka prowadząca z jej bungalowu nad morze i plaża, gdzie mogła przesiadywać w wiklinowym fotelu i obserwować kąpiących się. Miała także kilku innych staruszków do towarzystwa: pana Rafiela, doktora Grahama, pastora Prescotta z siostrą oraz swego obecnego rozmówcę, majora Palgrave’a.
Czegóż więcej mogła sobie życzyć starsza pani?
Panna Marple czuła się winna i ze skruchą wyznawała przed sobą, że nie była tak zadowolona, jak należało.
Ślicznie i ciepło (och, słońce ma zbawienny wpływ na jej reumatyzm!), piękne krajobrazy… Chociaż może trochę monotonne — zbyt dużo palm. Każdy dzień wygląda tak samo i nic się nie dzieje. Inaczej niż w jej rodzinnym St. Mary Mead, gdzie zawsze coś się wydarzyło. Siostrzeniec porównał kiedyś życie na wsi do piany na powierzchni stawu, a ona oburzona odpowiedziała, że gdyby poobserwować pianę pod mikroskopem, można by zauważyć mnóstwo ciekawych rzeczy. Naprawdę, w St. Mary Mead zawsze coś się działo… Panna Marple przypomniała sobie różne wydarzenia: błąd aptekarza przy przygotowywaniu mikstury na kaszel starszej pani Linnett, dziwaczne zachowanie młodego Polegate’a, przyjazd matki Georgy’ego Wooda (czy ta kobieta rzeczywiście była jego matką?), kłótnię między Joe Ardenem a jego żoną… Tyle ciekawych ludzkich spraw, które dają pretekst do nie kończących się spekulacji. Och, gdyby tutaj zdarzyło się coś intrygującego!
Nagle zdała sobie sprawę, że major Palgrave przeniósł swoją opowieść z Kenii w okolice Afganistanu, na tereny pogranicza północno–zachodniego, gdzie służył jako młodszy oficer. Z całą powagą zadawał jej teraz pytanie:
— Czy pani się z tym zgadza?
Długoletnia praktyka nauczyła pannę Marple radzić sobie również w takich sytuacjach.
— Sądzę, że nie mam wystarczającego doświadczenia, aby to właściwie osądzić. Obawiam się, że zawsze wiodłam ciche i spokojne życie.
— I tak być powinno, droga pani! Tak powinno być! — zawołał major z należytą galanterią.
— Pana życie było za to niezwykle urozmaicone — ciągnęła panna Marple, w ramach zadośćuczynienia za wcześniejszy brak uwagi.
— Nie najgorsze — przyznał z dumą major. — Naprawdę całkiem niezłe. — Rozejrzał się wokół i powiedział pełen uznania: — Urocze miejsce.
— Tak, rzeczywiście — zgodziła się panna Marple, ale nie mogła się powstrzymać, aby nie dorzucić: — Ciekawa jestem, czy kiedykolwiek coś się tutaj dzieje…
Major Palgrave wpatrywał się w nią zaskoczony.
— Ależ tak! Mamy mnóstwo skandali, na przykład… Właściwie, dlaczego nie miałbym pani opowiedzieć?
Nie były to jednak skandale, jakich pragnęła panna Marple. W obecnych czasach nie zdarza się nic prawdziwie intrygującego. Kobiety i mężczyźni zupełnie jawnie zmieniają swoich partnerów, zamiast zachować odrobinę przyzwoitości i wstydliwie taką sprawę zatuszować.
— Kilka lat temu popełniono tu nawet morderstwo — opowiadał major. — Słynna sprawa Harry’ego Westerna. Gazety zrobiły z tego sensację. Zapewne pamięta pani tę historię…
Panna Marple pokiwała głową bez entuzjazmu. To nie był ten rodzaj morderstw, który ją interesował. Sprawa została nagłośniona, ponieważ dotyczyła bogatych ludzi. Wydawało się bardzo prawdopodobne, że Harry Western zastrzelił hrabiego Ferrari, kochanka swojej żony, a potem opłacił sobie spreparowanie doskonałego alibi. Wszyscy świadkowie byli podobno pijani, niektórzy znajdowali się nawet pod wpływem narkotyków. Zdaniem panny Marple to zupełnie nieciekawa sprawa, chociaż trzeba przyznać, że zrobiono z niej sensacyjne widowisko. Jednak takie rzeczy zupełnie jej nie interesowały.
— Jeśli chce pani wiedzieć, nie było to jedyne morderstwo w tamtym czasie — pokiwał głową i mrugnął do niej porozumiewawczo. — Mam pewne podejrzenia… Och!
Panna Marple upuściła kłębek wełny, a major rzucił się, aby go podać.
— Skoro już mówimy o morderstwach — podjął opowieść — kiedyś natknąłem się… właściwie nie osobiście, na bardzo dziwną sprawę.
Starsza pani uśmiechnęła się zachęcająco.
— Pewnego dnia zebrało się w klubie większe towarzystwo. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, wie pani, jak to jest. Znajomy lekarz zaczai opowiadać o jednym ze swoich przypadków. Kiedyś w środku nocy zapukał do niego młody człowiek, który powiedział, że jego żona się powiesiła. Nie mieli telefonu, wiec sam ją odciął i zrobił co mógł, a potem wsiadł do samochodu i ruszył na poszukiwania lekarza. Żyła jeszcze, ale niewiele brakowało… W każdym razie wyszła z tego. Młody człowiek, który uwielbiał żonę, płakał jak dziecko. Zauważył, że od pewnego czasu zachowywała się dziwnie i miała napady depresji. Może dlatego… Potem wszystko jakby wróciło do normy, ale mniej więcej miesiąc po wypadku jego żona przedawkowała tabletki nasenne i tym razem zmarła. Smutna historia.
Major Palgrave przerwał i pokiwał głową. Panna Marple czekała cierpliwie, ponieważ opowieść najwyraźniej jeszcze się nie skończyła.
— Wydawałoby się, że na tym koniec. Nic dodać, nic ująć. Po prostu neurotyczka. Zdarzają się takie przypadki. Jednak w rok później ten znajomy lekarz wymieniał doświadczenia z innym lekarzem, swoim kolegą. Tamten opowiedział mu o kobiecie, która próbowała się utopić, ale jej mąż wyłowił ją, sprowadził lekarza i razem ją odratowali, a po kilku tygodniach ona otruła się gazem. Czyżby zbieg okoliczności? Identyczna historia. Mój kolega powiedział: „Miałem taki sam przypadek. Mężczyzna nazywał się Jones (może wymienił tu inne nazwisko), a ten twój, jak się nazywał?” Drugi lekarz nie potrafił sobie przypomnieć. „Chyba Robinson — powiedział — ale na pewno nie Jones”.
— No więc obaj koledzy popatrzyli na siebie i stwierdzili, że to dosyć dziwne. Wtedy ten mój znajomy wyciągnął zdjęcie i pokazał je drugiemu lekarzowi. „To on, powiedział, zrobiłem to zdjęcie dzień po wypadku, kiedy przyjechałem spisać ich dane osobiste. Przy drzwiach wejściowych zobaczyłem wspaniały okaz hibiskusa, odmianę, której nigdy wcześniej nie widziałem w tym kraju. Miałem akurat w samochodzie aparat i zrobiłem zdjęcie hibiskusa. W tej właśnie chwili mężczyzna pojawił się w drzwiach, więc przypadkowo znalazł się na fotografii. Nawet chyba tego nie zauważył. Zapytałem go o nazwę tej odmiany, ale nie potrafił mi odpowiedzieć”. Drugi lekarz spojrzał na zdjęcie i powiedział: „Jest trochę zamazane, ale mógłbym przysiąc, w każdym razie jestem prawie pewien, że to ten sam człowiek”.
Nie wiem, czy było w tej sprawie jakieś dochodzenie. Jeżeli nawet, to i tak prowadziło ono donikąd. Myślę, że pan Jones lub Robinson zbyt dobrze zacierał za sobą ślady. W każdym razie dziwna historia, prawda? Trudno uwierzyć, że takie rzeczy się zdarzają.
— Ależ tak, zdarzają się — stwierdziła panna Marple spokojnie. — Praktycznie każdego dnia.
— Och, nie wierzę! To brzmi zbyt fantastycznie.
— Jeśli już człowiek opracuje jakąś metodę, która się sprawdza, kiedy wszystko idzie po jego myśli, to nic go nie powstrzyma przed powtórzeniem morderstwa.
— Jak w przypadku Panien młodych w wannie?
— Właśnie. To tego typu historia.
— Znajomy lekarz pozwolił mi zatrzymać tę fotografię jako ciekawostkę.
Major Palgrave zaczął szperać w swoim wypchanym portfelu, mrucząc pod nosem:
— Tyle tu rzeczy… nie wiem, po co je wszystkie trzymam…
Panna Marple natomiast wiedziała. Te rzeczy spełniały rolę rekwizytów, czy raczej materiałów pomocniczych ilustrujących opowieści, które major miał w swoim repertuarze. Podejrzewała, że usłyszana przed chwilą historia mogła być inna w oryginale, a potem przekształciła się za sprawą wielokrotnego powtarzania. Major nadal przebierał palcami i mamrotał do siebie:
— Zapomniałem już o tej całej sprawie. To była piękna kobieta, nigdy by pani nie podejrzewała… No tak, ale to mi przypomina coś innego… Jakie ciosy! Muszę je pani pokazać…
Przerwał, wydobył niewielkie zdjęcie i zaczął mu się przypatrywać.
— Chce pani zobaczyć zdjęcie mordercy?
Już miał jej podać fotografię, kiedy zatrzymał się niemal w połowie gestu. W tej chwili major jeszcze bardziej niż zwykle przypominał wypchaną żabę. Wydawało się, że utkwił wzrok gdzieś ponad jej prawym ramieniem. Z tamtej strony dobiegał stukot czyichś kroków i jakieś glosy.
— Ach, do diabła! — wykrzyknął. — To znaczy… — Wcisnął wszystko z powrotem do portfela i wepchnął do kieszeni. Jego twarz przybrała jeszcze mocniejszy odcień purpury. Odezwał się nienaturalnie głośno:
— No więc, jak mówiłem, zależało mi, aby pokazać pani te ciosy. To był największy słoń, jakiego w życiu zastrzeliłem! Patrzcie, a kogo my tutaj mamy! — zawołał teraz z udawaną serdecznością. — Nasz wspaniały kwartet! Jak się udał dzisiejszy dzień i przygody z fauną i florą?
Do rozmawiających zbliżyła się czwórka gości, których panna Marple znała z widzenia. Były to dwie pary małżeńskie. Co prawda nie znała jeszcze ich nazwisk, ale wiedziała już, że wielki mężczyzna z niesamowicie gęstą, popielatą czupryną to Greg, a ta jasna blondynka to jego żona Lucky. Druga para — ciemnowłosy, szczupły mężczyzna i ładna, ogorzała na twarzy kobieta — to Edward i Evelyn. Panna Marple wywnioskowała, że byli botanikami i zajmowali się także ptakami.
— Mieliśmy wyjątkowego pecha — odpowiedział Greg.
— W każdym razie nie udało nam się dotrzeć do tego, czego szukaliśmy.
— Znają państwo pannę Marple? Oto pułkownik Hillingdon i jego żona oraz Greg i Lucky Dysonowie.
Przywitali się uprzejmie, po czym Lucky zawołała, że umrze, jeśli nie dostanie drinka natychmiast albo jeszcze wcześniej.
Greg przywołał Tima Kendala, który siedział w pobliżu i przeglądał z żoną księgi rachunkowe.
— Tim, podaj nam, proszę, drinki — tu zwrócił się do swojej grupki: — poncz dla wszystkich?
Okazali się jednomyślni.
— Czy dla pani także? — zapytał pannę Marple. Podziękowała i poprosiła o sok z limony.
— Proszę bardzo: sok z limony i pięć razy poncz. Tim przyniósł zamówione napoje.
— Usiądziesz z nami, Tim?
— Żałuję, ale nie mogę. Muszę doprowadzić do porządku te rachunki. Nie mogę zostawić wszystkiego na głowie Molly. Przy okazji, zapraszam państwa serdecznie na wieczorny dansing. Będzie orkiestra.
— Świetnie! — zawołała Lucky. — O cholera — skrzywiła się — cała jestem w kolcach. Edward umyślnie wepchnął mnie na ciernisty krzak.
— Na urocze różowe kwiatuszki — sprostował Hillingdon.
— I urocze długie kolce. Jesteś brutalem i sadystą, Edwardzie.
— Nie to co ja — powiedział z uśmiechem Greg. — Ja jestem prawdziwym aniołem.
Evelyn Hillingdon usiadła obok panny Marple i zaczęła z nią uprzejmie gawędzić.
Panna Marple położyła robótkę na kolanach. Powoli, z pewnym wysiłkiem, spowodowanym bólami reumatycznymi, odwróciła głowę przez swoje prawe ramię. W niewielkiej odległości znajdował się ogromny bungalow zajmowany przez zamożnego pana Rafiela. Wydawało się jednak, że teraz nikogo tam nie było.
Odpowiadała grzecznie na pytania Evelyn (och, doprawdy, jacy ludzie potrafią być sympatyczni dla starszej pani!), a jednocześnie badała uważnie twarze dwóch siedzących mężczyzn. Edward Hillingdon sprawiał miłe wrażenie — cichy i czarujący. Natomiast Greg był wielkim, hałaśliwie wesołym chłopakiem. On i Lucky to chyba Kanadyjczycy albo Amerykanie.
Popatrzyła na majora Palgrave’a, który nadal zachowywał się zbyt teatralnie, odgrywając dobrotliwego staruszka.
Interesujące…
Rozdział drugiSkojarzenia panny Marple
Tego wieczoru w hotelu Złota Palma było bardzo wesoło. Panna Marple siedziała przy swoim stoliku w rogu sali i rozglądała się ciekawie wokół. Sala restauracyjna była przestronna i połączona z tarasem, skąd napływało ciepłe, aromatyczne powietrze karaibskie. Wnętrze oświetlały stojące na stolikach małe lampki w pastelowych kolorach. Większość pań założyła wieczorowe suknie — lekkie tkaniny odsłaniały ich opalone na brązowo ramiona. Przed wyjazdem panna Marple została w delikatny sposób namówiona przez Joan, żonę swego siostrzeńca, do przyjęcia czeku opiewającego na „niewielką sumkę”.
— To dlatego ciociu Jane, że będzie tam dosyć ciepło — tłumaczyła Joan — a nie sądzę, żebyś miała jakieś letnie stroje.
Panna Marple podziękowała i przyjęła czek. W jej czasach wydawało się naturalne zarówno to, że starsi wspierali finansowo młodych, jak również, że osoby, w średnim wieku opiekowały się starszymi. Nie potrafiła jednak zmusić się do kupienia czegoś naprawdę letniego. W jej wieku rzadko kiedy było człowiekowi gorąco, nawet przy najpiękniejszej pogodzie, a na St. Honoré nie panowały prawdziwie tropikalne upały. Tego wieczoru ubrała się więc zgodnie ze zwyczajami starszych pań z angielskiej prowincji — w popielate koronki.
Nie znaczyło to bynajmniej, że była jedyną starszą osobą w towarzystwie. Na sali znajdowali się przedstawiciele różnych grup wiekowych i narodowości: leciwi magnaci z młodymi, trzecimi lub czwartymi z kolei żonami oraz małżeństwa w średnim wieku z północnej Anglii. Z Caracas przyjechała wesoła rodzinka z dziećmi, a inna przyleciała aż z Chin. Wielu gości pochodziło z różnych krajów Ameryki Południowej — wszędzie słychać było ich głośne rozmowy po hiszpańsku i portugalsku. Natomiast dwóch duchownych, jeden lekarz i emerytowany sędzia godnie reprezentowali starą, angielską tradycję.
Salę obsługiwały głównie dziewczęta — wysokie, ciemnoskóre, o dumnych sylwetkach, ubrane w lśniącą biel. Poza tym był jeszcze francuski kelner odpowiedzialny za wina i doświadczony włoski szef sali. Nad całością czuwał uważny Tim Kendal, doglądając wszystkiego i zatrzymując się od czasu do czasu przy stolikach, aby zamienić miłe słówko z gośćmi. Pomagała mu w tym jego żona, Molly. Ta ładna dziewczyna, o pięknych naturalnie złotych włosach, była zawsze promiennie uśmiechnięta i rzadko się denerwowała. Cieszyła się ogromną sympatią wśród swoich pracowników i świetnie radziła sobie ze wszystkimi gośćmi — żartowała kokieteryjnie ze starszymi panami, a młodym kobietom prawiła komplementy na temat ich strojów.
— Och, cóż za elegancka suknia — powiedziała do pani Dyson. — Zazdroszczę pani, sama bardzo bym taką chciała..
Zdaniem panny Marple, Molly wyglądała znakomicie we własnej sukni, białej i wąskiej, z bladozielonym, haftowanym szalem jedwabnym zarzuconym na ramiona. Lucky dotknęła właśnie tego szala:
— Cudowny kolor! — zawołała — chciałabym mieć taki sam.
— Można go kupić w naszym hotelowym sklepie —odpowiedziała Molly i ruszyła do innych gości. Nie zatrzymała się przy stoliku panny Marple. Zajmowanie się starszymi paniami pozostawiała zwykle swojemu mężowi. „Staruszki wolą mężczyzn” — mawiała.
Tim Kendal podszedł do” panny Marple i ukłonił się:
— Czy ma pani jakieś specjalne życzenie? — zapytał. — Proszę je tylko wypowiedzieć, a natychmiast zostanie spełnione. Możemy przygotować, co pani zechce. Przypuszczam, że nasze hotelowe menu, dostosowane do tropikalnego klimatu, nie jest tym, do czego przywykła pani w domu.
Panna Marple uśmiechnęła się i powiedziała, że obce potrawy to jedna z przyjemności, jakie czekają na turystę za granicą.
— Cieszę się, lecz jeśli jest cokolwiek, co mógłbym…
— Na przykład?
— No cóż… — Tim Kendal był trochę zbity z tropu. — Może pudding? — zaryzykował.
Panna Marple odrzekła z uśmiechem, że pudding nie jest jej do szczęścia potrzebny, wzięła łyżeczkę i zaczęła ze smakiem zajadać swój ulubiony deser lodowy z owocami tropikalnymi.
Wtedy zagrała zamówiona na ten wieczór orkiestra. Głośną muzykę wykonywaną przez zespół instrumentów perkusyjnych uważano za jedną z głównych atrakcji Karaibów. Szczerze powiedziawszy, panna Marple znakomicie mogłaby się bez niej obyć. Uważała, że jest to kakofonia dźwięków, w dodatku stanowczo zbyt głośnych. Najwyraźniej jednak wszystkim obecnym taka muzyka się podobała. Panna Marple, jako osoba młoda duchem, postanowiła spróbować polubić ten okropny hałas, skoro już musiała go słuchać. Nie mogła przecież poprosić Tima Kendala, aby wyczarował dla niej jakimś cudem melodię Nad pięknym, modrym Dunajem.
Ach, walc to taki wdzięczny taniec. Zupełnie inny niż te dziwne współczesne tańce. Teraz ludzie rzucali się po parkiecie to tu, to tam, przyjmując nienaturalnie powykrzywiane pozy. „No cóż — pomyślała — widać sprawia to młodym przyjemność…” Nagle zreflektowała się, ponieważ zauważyła, że na sali było bardzo niewiele naprawdę młodych osób. Zabawa przy głośnej muzyce i kolorowych światłach to coś dla młodzieży. Ale gdzież są ci młodzi ludzie? Zapewne studiują na uniwersytetach albo ciężko pracują, mając tylko dwa tygodnie urlopu w roku. Karaiby były dla nich zbyt odległe i za drogie. Zabawne, beztroskie życie to przywilej trzydziesto— lub raczej czterdziestolatków, dojrzałych mężczyzn, którzy próbują zaszaleć, aby dostosować się do swoich młodych żon. Swoją drogą to bardzo smutne… Panna Marple zatęskniła za młodymi. Była tu oczywiście pani Kendal — ona nie miała więcej niż dwadzieścia dwa, może trzy lata i wyglądała na osobę, która dobrze się bawi. Ale przecież na tym polegała jej praca.
Przy sąsiednim stoliku siedział pastor Prescott z siostrą. Poprosili pannę Marple, aby przysiadała się i wypiła z nimi kawę. Przyjęła zaproszenie. Panna Prescott była szczupłą, surową kobietą, natomiast pastor — okrągłym, rumianym i wielce dobrotliwym mężczyzną.
Podano kawę. Odsunęli trochę krzesła od stolików. Panna Prescott otworzyła torbę z robótką i wyjęła z niej jakieś wyjątkowo brzydkie serwetki, które zamierzała obrębiać. Opowiedziała pannie Marple, jak spędzili z bratem ten dzień. Rano odwiedzili nową szkołę dla dziewcząt, a po południu, po chwili odpoczynku, poszli obejrzeć plantację trzciny cukrowej oraz wypili herbatę z przyjaciółmi, którzy zatrzymali się w pobliskim pensjonacie.
Prescottowie mieszkali w Złotej Palmie dłużej niż panna Marple, dlatego też mogli opowiedzieć jej coś niecoś o pozostałych gościach.
— Ten bardzo leciwy już mężczyzna, to pan Rafiel — wyjaśniła panna Prescott. — Przyjeżdża tutaj co roku. Jest niewiarygodnie bogaty! Właściciel wielkiej sieci supermarketów w północnej Anglii. Młoda kobieta, która mu towarzyszy, to jego sekretarka, Esther Walters, wdowa. Oczywiście nie ma w tym nic niestosownego, przecież on ma prawie osiemdziesiątkę!
Panna Marple skinęła ze zrozumieniem głową, akceptując stosowność tej sytuacji. Pastor dorzucił:
— Bardzo sympatyczna młoda osoba. Zdaje się, że jej matka jest również wdową i mieszka w Chichesterze.
— Pan Rafiel ma też ze sobą służącego, właści...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Podobne
- Strona startowa
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 06 - Oblubienica, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 04 - Szalone marzenia, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia guwernantek 05 - W twych ramionach, Akademia guwernantek(1)
- Christiane F - My, E-booki i książki, Książki
- Christopher Hyde - Plan Maxwella, książki, książki
- Christopher S. DeRosa - Political Intrination in the U.S. Army from World War II to the Vietnam War (2006), Książki USA
- Christie Agata - Dom przestepcow, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
- Christmas on Crack - Carlton Mellick III (Editor), ebook, ebook.1400, Temp 1
- Christine Feehan- Mroczna Seria 04 - Mroczna magia, dla mlodziezy
- Christina Dodd - Wybrańcy Ciemności 03 - W cieniu, Ksiazki, ksiazki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- senna.htw.pl