[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Agatha Christie
Hotel „Bertram”
Tłumaczyła Krystyna Bockenheim
Tytuł oryginału: At Bertram’s Hotel
Rozdział pierwszy
W samym sercu West Endu znajduje się wiele cichych zaułków, nie znanych nikomu oprócz kierowców taksówek, którzy poruszają się w nich nader sprawnie i przedostają się tędy do Park Lane, Berkeley Square czy South Adley Street.
Jeśli wyjdziecie z Parku i skręcicie kilka razy w prawo i w lewo, znajdziecie się na spokojnej ulicy, przy której po prawej stronie ujrzycie hotel „Bertram”, stojący tam od dawna. W czasie wojny zostały zburzone domy po jego prawej stronie, a po lewej ocalało zaledwie kilka przylegających doń budynków. „Bertram” pozostał nietknięty. Oczywiście nie uniknął — jakby powiedział agent biura sprzedaży — zadraśnięć, uszkodzeń i ran, ale został przywrócony do pierwotnego stanu niewielkim kosztem. W roku 1955 był dokładnie tak jak w 1939 — dystyngowany, skromny i dyskretnie kosztowny. Taki był hotel „Bertram”, od dawna przez długie lata służący wyższemu duchowieństwu, bogatym wdowom z arystokratycznych rodów z prowincji i dziewczętom jadącym z zagranicznych ekskluzywnych szkół do domu na wakacje. „Jest tak niewiele miejsc w Londynie, gdzie może zatrzymać się samotna dziewczyna — mawiano — ale oczywiście u »Bertrama« jest to zupełnie na miejscu. Zajeżdżamy tam od lat”.
Naturalnie było wiele hoteli prowadzonych na wzór „Bertrama”. Kilka jeszcze istnieje, ale w niemal wszystkich dał się odczuć powiew zmian. Musiały się unowocześnić, aby zadowolić różnorodną klientelę. U „Bertrama” również to i owo zmieniono, lecz zrobiono to tak dyskretnie, że przeróbki nie rzucały się w oczy.
Przed schodami prowadzącymi do wielkich, wahadłowych drzwi, stał ktoś, kto na pierwszy rzut oka wydawał się co najmniej feldmarszałkiem. Złote szamerowania i wstęgi orderowe zdobiły szeroką, mężną pierś. Jego postawa była nienaganna. Kiedy połamany reumatyzmem gość wyłaniał się z taksówki, portier otaczał go czułą troską, wprowadzał ostrożnie po schodach i pilotował przez bezszelestnie kołyszące się drzwi wejściowe.
Hotel miał, rzecz jasna, centralne ogrzewanie, ale zamontowane tak umiejętnie, że prawie niewidoczne. Jak dawniej, w dużym głównym hallu stały dwa wspaniałe węglowe piece, a wielkie, mosiężne pojemniki między nimi, wypełnione właściwej wielkości kawałkami węgla, błyszczały tak, jakby pucowały je edwardiańskie służące. Wokół panowała czerwona, pluszowa przytulność. Fotele również pochodziły z ubiegłego wieku. Były dostatecznie wysokie, aby stare, zartretyzowane damy nie musiały wysilać się w mało dystyngowany sposób, chcąc stanąć na nogi. Siedzenia foteli nie kończyły się, jak większość modnych, kosztownych mebli, w połowie uda, powodując męczarnie cierpiących na gościec lub ischias; nie były leż wszystkie jednakowego kształtu. Miały oparcia proste lub nachylone, oraz różne szerokości, stosowne i dla chudych, i dla otyłych. Goście wszystkich rozmiarów mogli u „Bertrama” znaleźć wygodne siedzisko.
Ponieważ zbliżała się właśnie godzina piąta, hall wypełnił się gośćmi, choć nie było to jedyne miejsce, w którym podawano herbatę. Był jeszcze salon, palarnia (dzięki jakimś tajemnym wpływom zarezerwowana wyłącznie dla panów) z głębokimi fotelami pokrytymi cienką skórą, dwa gabinety, dokąd można było zaprosić przyjaciół i przyjemnie poplotkować w spokojnym kącie, a także napisać list, jeśli się miało ochotę. Obok tych rozkosznych powabów epoki edwardiańskiej hotel oferował i inne przyjemności, bynajmniej nie reklamowane, ale znane tym, którzy do nich tęsknili. Był więc podwójny bar z dwoma barmanami: Amerykaninem, obsługującym rodaków, dbającym, aby się czuli jak u siebie: zaopatrywał ich w whisky, żytniówkę i wszelkiego rodzaju koktajle, oraz Anglikiem, który podawał sherry i Pimrna Nr l, a z panami w średnim wieku, zatrzymującymi się u „Bertrama” przed poważniejszymi gonitwami, rozprawiał ze znawstwem o wyścigach w Ascot i Newbury. Była także ukryta dyskretnie wśród korytarzy sala telewizyjna dla tych, którzy o nią pytali.
Jednak ulubionym miejscem popołudniowej herbaty był wielki, wejściowy hall. Starsze damy znajdowały przyjemność w obserwowaniu, kto wchodzi lub wychodzi, rozpoznając starych przyjaciół i robiąc nieżyczliwe uwagi o tym, jak się zestarzeli. Siedzieli tam przyjezdni Amerykanie, olśnieni widokiem autentycznych utytułowanych Brytyjczyków, schodzących na tradycyjną, popołudniową herbatę. Bowiem popołudniowa herbata stanowiła prawdziwą specjalność „Bertrama”.
Był to wspaniały obrządek. Rytuałowi patronował Henry, imponująca osobistość około pięćdziesiątki, dobrotliwy, życzliwy, z wytwornymi manierami — kamerdyner doskonały. Właściwą pracę, pod surowym okiem Henry’ego, wykonywał szczupły młodzieniec. Podawano duże, zdobne. herbami srebrne lace i georgiańskie, też srebrne, czajniki. Porcelana — nawet jeśli nie prawdziwy Rockingham i Davenport — wyglądała równie szacownie. Szczególnie lubiane były serwisy Blind Earl. Herbata Wyłącznie w najlepszych gatunkach, do wyboru: indyjska, cejlońska, Dar—jeeling, Lapsang itd. A do herbaty można było poprosić o wszystko, co się lubiło — i dostać to!
Tego właśnie dnia, siedemnastego listopada, lady Selina Hazy, sześćdziesięciopięcioletnia dama z Leicestershire, jadła znakomite, maślane bułeczki z apetytem właściwym starszym paniom.
Jej zaabsorbowanie podwieczorkiem nie było jednak aż tak wielkie, by nie pozwalało, ilekroć otwierały się wewnętrzne drzwi wahadłowe, rzucać przenikliwych spojrzeń na nowo przybyłą osobę.
Zauważyła i powitała uśmiechem i skinieniem głowy pułkownika Derka Luscombe’a, wyprostowanego po żołniersku, z wiszącą na szyi lornetką. Przywołała go władczym ruchem i za moment Luscombe rzeczywiście do niej podszedł.
— Hallo, Selina, co cię sprowadza do miasta?
— Dentysta — odparła lady Selina trochę niewyraźnie z powodu żutej bułeczki. — A jadąc pomyślałam, że mogłabym też pójść do tego człowieka na Harley Street w sprawie mojego artretyzmu. Wiesz, o kim mowa.
Chociaż na Harley Street praktykowało kilkuset modnych specjalistów od wszelkich dolegliwości, Luscombe wiedział, o kogo chodziło.
— Pomógł ci?
— Raczej tak — rzekła lady Selina powściągliwie.
— Dziwny człowiek. Ujął moją szyję, kiedy niczego się nie spodziewałam, i skręcił ją, jak kurczęciu — poruszyła ostrożnie głową.
— Zrobił ci krzywdę?
— Bardzo możliwe, ale naprawdę nie miałam czasu sprawdzić — nadal ostrożnie kręciła szyją. — Czuję się dobrze. Pierwszy raz od lat mogę spojrzeć przez prawe ramię.
Zademonstrowała to natychmiast i zawołała:
— Ależ to chyba Jane Marple! Myślałam, że od lat nie żyje. Wygląda, jakby miała co najmniej setkę na karku.
Pułkownik Luscombe rzucił okiem w kierunku „wskrzeszonej” Jane Marple, ale bez większego zainteresowania. „Bertram” był zawsze pełen osób, które nazywał omszałymi, starymi pannami.
— Jedyne miejsce w Londynie — ciągnęła lady Selina — gdzie można jeszcze dostać maślane bułeczki. Prawdziwe maślane bułeczki. Wiesz, kiedy pojechałam do Ameryki w zeszłym roku, mieli w menu śniadaniowym coś, co nazywali maślanymi bułeczkami. Rodzaj półsłodkiej bułki z rodzynkami. Zastanawiam się, dlaczego je tak nazywają.
Przełknęła ostatni kąsek i rozejrzała się niezdecydowanie. Henry natychmiast się zmaterializował. Nie szybko czy pośpiesznie. Po prostu nagle się tam znalazł.
— Czy mogę podać coś jeszcze, proszę pani? Jakieś ciasto?
— Ciasto? — powtórzyła z powątpiewaniem lady Selina.
— Mamy bardzo dobry placek anyżowy. Mogę go polecić.
— Placek anyżowy? Nie jadłam tego od wieków. Prawdziwy placek anyżowy?
— O tak, proszę pani. Szef kuchni mi ten przepis od lat. Będzie pani zadowolona, jestem pewien.
Henry rzucił spojrzenie komuś ze swojej świty i boy oddalił się w poszukiwaniu placka.
— Przypuszczam, że byłeś w Newbury, Derek?
— Tak. Przeklęte zimno, nie czekałem na dwa ostatnie biegi. Fatalny dzień. Ta źrebica Harry’ego wcale nie była dobra.
— Tak myślałam. A co ze Swanhildą?
— Przyszła czwarta. — Luscombe podniósł się. — Muszę zobaczyć, co z moim pokojem.
Poszedł w stronę recepcji, obserwując po drodze stoliki i siedzących przy nich gości. Ogromnie dużo ludzi przychodziło tu na herbatę. Zupełnie jak w starych, dobrych latach. Od czasów wojny podwieczorek z herbatą wyszedł raczej z mody. Najwyraźniej jednak nie u „Bertrama”. Kim byli ci wszyscy ludzie? Dwóch kanoników i dziekan z Chislehampton. A tamta para nóg w getrach, w rogu, należy do samego biskupa! Zwyczajni pastorzy bywali tutaj rzadkością.
— Trzeba być co najmniej kanonikiem, żeby pozwolić sobie na „Bertrama” — pomyślał. — Przeciętnych duchownych na pewno na to nie stać. A jeżeli już o to idzie, ciekawe jak, na Boga, stać na ten hotel takich, jak stara Selina Hazy. Ma tylko parę groszy rocznie. No proszę, jest tu też lady Berry i pani Posselthwaite z Somerset i Sybill Kerr — wszystkie biedne jak myszy kościelne.
Zamyślony dotarł do recepcji, gdzie został mile powitany przez królującą tu pannę Gorringe. Panna Gorringe była starą przyjaciółką pułkownika. Znała każdego klienta i podobnie jak monarchowie, nigdy nie zapominała twarzy. Wyglądała staroświecko, ale godnie. Kędzierzawe, żółtawe włosy (zapewne kręcone na przedpotopowej lokówce), czarna, jedwabna suknia, wyniosły biust, na którym spoczywał wielki, złoty medalion i brosza z kameą.
— Numer czternasty — powiedziała panna Gorringe. — Wydaje mi się, że miał pan ostatnio czternastkę i odpowiadała panu, panie pułkowniku. Jest spokojna.
— Nie mogę pojąć, jak potrafi pani zapamiętywać te wszystkie szczegóły, panno Gorringe.
— Pragniemy, aby nasi starzy przyjaciele mieszkali wygodnie.
— Wchodząc tutaj cofam się o wiele lat. Wszystko wydaje się nie zmienione.
Przerwał, gdyż pan Humfries wyszedł z wnętrza swego sanktuarium, aby go powitać.
Pan Humfries bywał często uważany przez nie wtajemniczonych za pana Bertrama we własnej osobie. Kto był właścicielem hotelu naprawdę, a właściwie czy w ogóle istniał jakiś pan Bertram, rozpłynęło się we mgle przeszłości. Hotel działał od roku 1840, ale nikt nie był zainteresowany badaniem jego historii. Po prostu stał sobie, solidny, rzeczywisty. Kiedy do Humfriesa zwracano się jako do pana Bertrama, nigdy nie rozwiewał złudzeń. Jeżeli chciano, żeby był Bertramem, to był nim. Pułkownik Luscombe znał jego nazwisko, choć nie miał pojęcia, czy Humfries był zarządzającym, czy właścicielem. Sądził, że raczej tym ostatnim.
Pan Humfries, mężczyzna około pięćdziesiątki, miał dobre maniery i prezencję ministra. Potrafił w każdej chwili służyć radą na każdy temat. Mógł rozmawiać o wyścigach, krykiecie, polityce zagranicznej, opowiadać anegdoty o rodzinie królewskiej, udzielać informacji o wystawie samochodowej, znał najbardziej interesujące aktualnie grane sztuki, radził Amerykanom, co obowiązkowo powinni obejrzeć podczas krótkiego pobytu w Anglii. Miał miarodajne informacje o tym, gdzie mogą zjeść obiad ludzie różnych upodobań i dochodów. Przy tym wszystkim nie pospolitował się zbytnio. Nie bywał łatwo dostępny. Panna Gorringe miała te same wiadomości w małym palcu i również mogła ich udzielać. W krótkich przerwach pan Humfries ukazywał się na horyzoncie jak słońce i łechtał czyjąś próżność swoim osobistym zainteresowaniem.
Tym razem został uhonorowany pułkownik Luscombe. Wymienili kilka banalnych uwag na lemat wyścigów, ale pułkownik był zbyt zaabsorbowany swoim problemem, by nie skorzystać z obecności człowieka, który mógł dać mu odpowiedź.
— Powiedz mi pan, Humfries, w jaki sposób ci wszyscy staruszkowie mogą sobie pozwolić na pobyt tutaj?
— Och, tego jest pan ciekaw? — pan Humfries zdawał się ubawiony. — Odpowiedź jest prosta. Otóż nie mogą sobie pozwolić. Tylko że… — przerwał.
— Tylko że macie dla nich specjalne ceny? Tak?
— Mniej więcej. Zazwyczaj nie wiedzą, że ceny są inne, albo jeśli zdają sobie sprawę, sądzą, że to ulgi dla stałych gości.
— A nie jest tak?
— Cóż, ja prowadzę hotel. Naprawdę nie mogę sobie pozwolić na stratę pieniędzy.
— Więc jak się to panu opłaca?
— To kwestia atmosfery… Obcokrajowcy przyjeżdżający do nas (zwłaszcza Amerykanie, bo tylko oni posiadają pieniądze) mają własne, dosyć dziwne wyobrażenie o tym, jaka jest Anglia. Nie mówię o potentatach przemysłowych — ci zazwyczaj zajeżdżają do „Savoyu” lub „Dorchester”. Życzą sobie nowoczesnych wnętrz, amerykańskiej kuchni, wszystkiego co sprawia, że czują się tu jak w domu. Jest jednak wielu ludzi, którzy rzadko wyjeżdżają za granicę i spodziewają się, że ten kraj jest… no, nie cofnę się aż do Dickensa, ale czytali Cranford Mary Gaskell i znakomitą prozę Henry’ego Jamesa, i chcą, żeby ten kraj był taki, jaki znają z lektury. Więc gdy wracają do domu, opowiadają: „Jest w Londynie cudowne miejsce: hotel »Bertram«. Zupełnie, jakby czas cofnął się o sto lat. To jest właśnie stara Anglia! A ludzie, którzy się tam zatrzymują! Ludzie, których nie spotka się nigdzie indziej. Wspaniałe, stare księżne. Podają tam wszystkie dawne, angielskie potrawy: zachwycający, staroświecki pudding! — nigdy nie próbowaliście takiego; a polędwica wołowa! a comber barani! a tradycyjna, angielska herbata i znakomite, angielskie śniadania! I naturalnie wszystkie inne równie dobre angielskie specjalności. I jest zadziwiająco wygodnie. I ciepło. Ogromne, płonące kłody”.
Pan Humfries przerwał swój monolog i pozwolił sobie na coś zbliżonego do szerokiego uśmiechu.
— Rozumiem — powiedział Luscombe w zamyśleniu. — Ci ludzie, podupadli arystokraci, zubożali członkowie starych, ziemiańskich rodzin tworzą po prostu scenerię?
Pan Humfries skinął potakująco głową:
— Doprawdy dziwię się, że nikt inny nie wpadł na ten pomysł. Oczywiście zastałem hotel już tak przygotowany. Wszystko zostało odrestaurowane. Ludzie przyjeżdżający tutaj myślą, że odkryli to miejsce jako jedyni, że nikt inny o nim nie wie.
— Przypuszczam — rzekł Luscombe — że odnowienie kosztowało dużo?
— O tak. Lokal ma wyglądać na edwardiański, ale musi zapewniać gościom nowoczesny komfort, uważany dziś za rzecz oczywistą. Nasi staruszkowie — jeśli wybaczy pan, że tak ich nazwę — powinni odnosić wrażenie, że od przełomu stuleci nic się tu nie zmieniło, zaś naszym podróżującym zagranicznym klientom zapewniamy stylowe otoczenie i tradycyjne menu, a jednocześnie wszystkie wygody, jakie mają w domu, bez których po prostu nie potrafią żyć!
— Trochę trudno to czasami pogodzić? — podsunął Luscombe.
— Wcale nie. Weźmy na przykład centralne ogrzewanie. Amerykanie wymagają — wręcz muszą mieć — przynajmniej o dziesięć stopni Fahrenheita więcej niż Anglicy. Mamy więc dwa rodzaje sypialni. W jednych umieszczamy Anglików, w drugich Amerykanów. Pokoje wyglądają jednakowo, ale w istocie różnią się znacznie — elektryczne maszynki do golenia, prysznice i brodziki zainstalowaliśmy tylko w „amerykańskich” łazienkach. Jeśli życzy pan sobie zjeść amerykańskie śniadanie, proszę: płatki zbożowe, sok pomarańczowy z lodu i tak dalej, ale może pan zamówić też śniadanie angielskie.
— Jajka i bekon?
— Tak się mówi, w rzeczywistości jednak znacznie więcej, jeśli pan sobie życzy. Śledzie wędzone, cynaderki, bekon, kuropatwy na zimno, szynka jorkszyrska, dżem pomarańczowy.
— Muszę pamiętać o tym wszystkim jutro rano. W domu nie dostaje się już takich rzeczy.
Humfries uśmiechnął się:
Większość panów prosi tylko o jajka i bekon. Cóż, odwykli od dawnych specjałów.
— Tak, tak… Pamiętam, kiedy byłem dzieckiem… Kredens uginał się pod gorącymi daniami. To było luksusowe życie.
— Staramy się dać ludziom wszystko, czego tu oczekują.
— Razem z anyżowym plackiem i maślanymi bułeczkami, tak, wiem. Każdemu według jego potrzeb, rozumiem… Zupełny marksizm.
— Słucham?
— To tylko przelotna myśl, Humfries. Zderzenie się przeciwieństw.
Pułkownik Luscombe odwrócił się, biorąc klucz podany przez pannę Gorringc. Boy podbiegł i odprowadził go z uszanowaniem do windy. Przechodząc zobaczył, że Selina Hazy siedzi teraz ze swoją przyjaciółką Janc Jakąśtam, czy inną.
Rozdział drugi
— Wciąż mieszkasz w tym kochanym St Mary Mead? — zapytała lady Selina. — To bardzo miłe, nie zepsute miasteczko. Często o nim myślę. Takie samo jak zawsze, prawda?
— No, niezupełnie — panna Marple zastanowiła się nad ewolucją swego miejsca zamieszkania. Nowe osiedle. Rozbudowa Village Hall, High Street z nowoczesnymi witrynami sklepów; westchnęła: — Sądzę, że trzeba akceptować zmiany.
— Postęp — powiedziała lasy Selina z roztargnieniem. — Chociaż często wydaje mi się, że to nie jest postęp. Pomyśl o eleganckich urządzeniach łazienkowych, które dziś mamy. Są we wszystkich kolorach i znakomicie, jak to mówią, „wykończone”, ale czy można któreś z nich „pociągnąć” albo nacisnąć, jeśli jest innego rodzaju? Za każdym razem, kiedy idziesz do przyjaciół, znajdujesz w klo kilka różnych informacji: „Nacisnąć mocno i puścić”, „Przesunąć w lewo”, „Zwolnić szybko”. A w dawnych czasach, gdy tylko pociągnęło się rączkę w jakikolwiek sposób, natychmiast spływał wodospad… A oto i kochany biskup z Medmenham — lady Selina przerwała na widok starszego, przystojnego duchownego, który właśnie przechodził obok. — Obawiam się, że jest prawie ślepy. Ale to taki wspaniały kapłan.
Wzmianka o duchownym dała upust rozpoznawaniu przez lady Selinę licznych przyjaciół i znajomych, którzy często nie byli tymi, za których ich brała. Poplotkowały troszkę z panną Marple o „starych, dobrych czasach”, choć edukacja tej ostatniej różniła się oczywiście od wychowania lady Seliny, a ich wspomnienia ograniczały się do kilku lat, kiedy to lady Selina jako świeża wdowa, z poważnie ograniczonymi środkami utrzymania, wynajęła mały domek w St Mary Mead; w owym czasie jej drugi syn stacjonował w pobliskiej jednostce lotnictwa.
— Zawsze zatrzymujesz się tu, Jane? Dziwne, że nie widziałam cię przedtem.
— Och, skądże! Nie mogę sobie na to pozwolić, a poza tym w ostatnich czasach rzadko opuszczam dom. Nie, to moja siostrzenica była tak miła i zaprosiła mnie na krótką wizytę do Londynu. Joan jest bardzo dobrą dziewczyną, no, może trudno nazwać ją dziewczyną.
— Panna Marple pomyślała z niepokojem, że Joan musi mieć teraz około pięćdziesięciu lat. — Wiesz, jest malarką. Dosyć znaną. Joan West. Miała niedawno wystawę.
Lady Selina niezbyt interesowała się malarstwem, a prawdę mówiąc, innymi dziedzinami sztuki również. Patrzyła na pisarzy, malarzy i muzyków, jak na okazy zdolnych, tresowanych zwierząt. Traktowała ich pobłażliwie, ale w duchu dziwiła się, dlaczego mają ochotę robić to, co robią.
— Pewnie te nowomodne głupstwa — powiedziała, błądząc oczami po hallu. — O, jest Cicely Longhurst — widzę, że znowu przefarbowała włosy.
— Obawiam się, że kochana Joan jest dosyć nowoczesna.
Tu panna Marple była w błędzie. Joan West była nowoczesna jakieś dwadzieścia lat wcześniej, lecz teraz młodzi, awangardowi malarze uważali ją za zupełnie staroświecką.
Rzuciwszy krótkie spojrzenie na włosy Cicely Longhurst, panna Marple powróciła do rozpamiętywania życzliwości Joan, która powiedziała któregoś dnia do męża:
— Chcę, żebyśmy zrobili coś dla biednej, starej ciotki Jane. Ona nigdy nie wyjeżdża z domu. Myślisz, że zechce pojechać do Bournemouth na tydzień czy dwa?
— Dobry pomysł — odparł Raymond West. Jego ostatnia książka cieszyła się naprawdę dużym powodzeniem i był usposobiony wspaniałomyślnie.
— Sądzę, że była zadowolona z wycieczki do Indii Zachodnich, chociaż szkoda, że została wmieszana w sprawę morderstwa. Zupełnie niestosowna rzecz w jej wieku.
— Chyba ma szczęście do takich zdarzeń. Raymond bardzo lubił starą ciotkę żony, obmyślał dla niej niespodzianki i wysyłał książki, które jego zdaniem mogły ją zainteresować. Dziwił się, gdy uprzejmie odmawiała przyjazdu, a choć zawsze mówiła, że książki były „niezmiernie zajmujące”, podejrzewał czasem, że w ogóle ich nie czytała. Co prawda, miała jakieś kłopoty z oczami.
W tej ostatniej kwestii mylił się. Panna Marple miała, jak na swój wiek, wzrok godny podziwu i właśnie w tym momencie ogarniała z żywym zainteresowaniem i przyjemnością wszystko, co się działo dookoła.
Na propozycję spędzenia jednego lub dwóch tygodni w którymś z najlepszych hoteli w Bournemouth, zawahała się:
— To ogromnie miłe z twojej strony, kochanie, ale doprawdy nie sądzę…
— Ależ to zdrowo dla ciebie, ciociu Jane. Dobrze jest czasem wyjechać z domu. Zmiana otoczenia dostarcza nowych wrażeń i świeżych tematów do rozmyślań.
— Masz zupełną rację, Joan. Chętnie wyjechałabym dokądś, może nie do Boumemouth.
Joan była nieco zdziwiona. Uważała, że Bournemouth mogło być Mekką dla ciotki.
— A Eastbourne? Albo Torquay?
— To, czego pragnęłabym rzeczywiście… — panna Marple zawahała się.
— Słucham, ciociu?
— Pomyślisz pewnie, że to głupio z mojej strony…
— Możesz być przekonana, że nie. (Dokąd też staruszka chce jechać?)
— Tak naprawdę, chciałabym pojechać do Londynu i zatrzymać się w hotelu „Bertram”.
— W hotelu „Bertram”? — nazwa wydała się Joan mgliście znajoma.
Panna Marple zaczęła mówić pośpiesznie:
— Mieszkałam tam raz, kiedy miałam czternaście lat. Z ciotką i wujem Tomaszem, tym kanonikiem w Ely. Nigdy tego nie zapomniałam. Gdybym mogła zatrzymać się tam! Tydzień wystarczyłby w zupełności; dwa tygodnie to zbyt kosztowne.
— W porządku. Pojedziesz do hotelu „Bertram”. Powinnam była pomyśleć, że możesz mieć ochotę na podróż do Londynu — sklepy i inne rozrywki. Załatwimy to, jeżeli ten hotel jeszcze istnieje. Tak wiele hoteli znikło po wojnie: jedne zbombardowano, inne po prostu zlikwidowano.
— Nie, przypadkowo wiem, że ten jeszcze jest. Dostałam stamtąd list od mojej amerykańskiej przyjaciółki Amy Mc Allister z Bostonu. Mieszka tam z mężem.
— Dobrze, zatem nie zwlekając załatwię to — powiedziała Joan. — Obawiam się, że wiele się zmieniło od czasu, kiedy tam byłaś. Nie bądź więc rozczarowana.
Hotel „Bertram” jednak nie zmienił się. Był właśnie taki, jak dawniej. Według panny Marple, po prostu cudowny. W istocie była ciekawa…
Wszystko zdawało się zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Ze zwykłą jej bystrością i zdrowym rozsądkiem, zdawała sobie sprawę, że pragnęła zwyczajnie odświeżenia wspomnień w dawnych, oryginalnych barwach. Większość czasu spędzała na wspominaniu minionych przyjemności. Jeśli tylko udało się znaleźć kogoś, z kim można było snuć wspomnienia, czuła się uszczęśliwiona. Nie było to już łatwe. Przeżyła większość swoich rówieśników. Wciąż jednak rozpamiętywała dawne dzieje. W dziwny sposób przywracało jej to chęć do życia… Jane Marple, ruchliwa, biało–różowa dziewczynka, pod wieloma względami taka głupiutka. Zaraz, zaraz, kto to był, ten bardzo nieodpowiedni młody człowiek, który nazywał się… och, nie potrafiła sobie już tego przypomnieć! Jak mądrze postąpiła matka, tłumiąc tę przyjaźń w zarodku. Spotkała go wiele lat później — i rzeczywiście był zupełnie okropny! A w tamtym czasie płakała w poduszkę co najmniej przez tydzień!
Natomiast obecnie… ach, te młode biedactwa. Niektóre z nich miały matki, ale nie takie, jak trzeba, które potrafiłyby uchronić córki przed głupimi przygodami, nieślubnymi dziećmi i wczesnymi, a nieszczęśliwymi małżeństwami. Wszystko to było bardzo smutne.
Głos przyjaciółki przerwał te rozważania.
— A to dopiero! Czyżby… tak, to Bess Sedgwick, tam, po drugiej stronie! Spośród wszystkich nieprawdopodobnych miejsc…
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Podobne
- Strona startowa
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 06 - Oblubienica, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 04 - Szalone marzenia, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia guwernantek 05 - W twych ramionach, Akademia guwernantek(1)
- Christiane F - My, E-booki i książki, Książki
- Christopher Hyde - Plan Maxwella, książki, książki
- Christopher S. DeRosa - Political Intrination in the U.S. Army from World War II to the Vietnam War (2006), Książki USA
- Christie Agata - Dom przestepcow, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
- Christmas on Crack - Carlton Mellick III (Editor), ebook, ebook.1400, Temp 1
- Christine Feehan- Mroczna Seria 04 - Mroczna magia, dla mlodziezy
- Christina Dodd - Wybrańcy Ciemności 03 - W cieniu, Ksiazki, ksiazki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ines.xlx.pl