[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Agatha Christie
Dlaczego nie Evans?
Przełożył Michał Madaliński
Tytuł oryginału angielskiego: „Why Didn’t They Ask Evans?”
Wypadek
Bobby Jones umieścił piłkę na podstawce, przymierzył się, zrobił staranny zamach i uderzył z mocą i szybkością błyskawicy.
Piłka — zamiast pofrunąć prosto nad torem, wznieść się, poszybować nad zdradliwym zagłębieniem i upaść nie opodal czternastego dołka, w odległości łatwej dobitki — uderzona z góry, potoczyła się po ziemi i wylądowała w samym środku fatalnego zagłębienia.
Jęk zawodu nie podniósł się z trybun. Jedyny świadek tej porażki nie wydawał się zaskoczony. I nic dziwnego — autorem nieudanego strzału był nie amerykański mistrz golfa, lecz tylko czwarty syn anglikańskiego pastora z Marchbolt, miasteczka na wybrzeżu Walii.
Bobby zmełł w ustach przekleństwo.
Był dwudziestoośmioletnim mężczyzną o miłej powierzchowności. Co prawda, nawet najbliższy przyjaciel nie nazwałby go przystojnym, ale miał sympatyczną twarz, a szczere spojrzenie jego brązowych oczu przywodziło na myśl wiernego psa.
— Z dnia na dzień gram coraz gorzej — mruknął z niesmakiem.
— Twój strzał — rzekł jego towarzysz.
Doktor Thomas był mężczyzną w średnim wieku o szpakowatych włosach i rumianym, wesołym obliczu. Sam nigdy nie próbował dalekich strzałów. Grał krótkie, proste piłki, śródkiem toru — i zwykle wygrywał z błyskotliwszymi, ale nierównymi graczami.
Bobby z furią zaatakował piłkę kijem. Udało mu się za trzecim podejściem. Piłka spadła niedaleko pola, które doktor Thomas osiągnął dwoma precyzyjnymi, choć niewyszukanymi strzałami.
— Dołek jest twój — powiedział Bobby.
Przeszli do następnej podstawki. Doktor uderzył pierwszy. Ładny, prosty strzał, ale nie za daleki. Bobby ustawił piłkę, poprawił, zamierzał się dłuższą chwilę, sztywno odchylił się do tyłu, zamknął oczy, uniósł głowę, opuścił prawą rękę, przestrzegając jak nigdy wszystkich zasad prawidłowego uderzenia — i piłka pofrunęła daleko, lądując pewnie w środku toru.
Odetchnął z satysfakcją. Chmura na jego obliczu ustąpiła miejsca radości zwycięstwa.
— Teraz już wiem, na czym polegał mój błąd — stwierdził (zresztą bezpodstawnie).
Jeszcze jeden pewny strzał, potem mała dobitka i czwarty punkt dla Bobby’ego. Przewaga doktora Thomasa zmniejszyła się do jednego.
Podniesiony na duchu Bobby przystąpił do szesnastej podstawki. Znów udało mu się zrobić wszystko poprawnie, lecz tym razem cud się nie zdarzył. Wspaniały, rewelacyjny, prawie nadludzki strzał. Tyle że… piłka poleciała pod kątem prostym do zamierzonego kierunku.
— Gdyby poleciała tak jak trzeba, to ho, ho! — powiedział doktor Thomas.
— Gdyby… — odrzekł Bobby gorzko. — Zaraz, zdaje mi się, że słyszałem krzyk! Mam nadzieję, że nie trafiłem nikogo.
Popatrzył bacznie w prawo. Raziło go światło. Musiał patrzeć pod słońce, które właśnie chyliło się ku zachodowi. Na dodatek znad morza podnosiła się mgła. Krawędź klifu była odległa o kilkaset jardów.
— Wzdłuż urwiska idzie ścieżka spacerowa. Ale chyba piłka aż tam nie doleciała? Tak czy owak, wydawało mi się, że słyszałem krzyk. A pan?
Doktor zaprzeczył. Bobby ruszył na poszukiwanie piłki. Musiał się trochę potrudzić, ale dopadł jej wreszcie. Nie nadawała się do wybicia, beznadziejnie uwięziona w kępie krzaków jałowca. Próbował ją podejść parę razy specjalnym kijem przeznaczonym do użycia w takich sytuacjach, ale w końcu dał za wygraną. Zawołał, że rezygnuje z tego dołka. Doktor zbliżył się, jako że kolejna podstawka znajdowała się tuż przy krawędzi urwiska.
Siedemnasty dołek był przekleństwem Bobby’ego. Przerzucenie piłki nad krawędzią klifu zawsze sprawiało mu kłopot. Odległość może nie za wielka, ale urwisko tuż obok dodawało dreszczyku emocji. Przecięli szlak spacerowy, odbijający tutaj na lewo w głąb lądu i omijający niebezpieczne osuwisko.
Doktor uderzył i piłka wylądowała bezpiecznie po drugiej stronie. Teraz Bobby wziął głęboki wdech, uderzył… i jego piłka smętnie potoczyła się po ziemi i znikła w otchłani.
— Za każdym cholernym razem robię ten sam cholerny, idiotyczny błąd — skomentował smętnie. Okrążył wyrwę wypatrując zguby. W dole połyskiwało morze, jednak nieraz dawało się którąś z piłek odzyskać. Stromizna poniżej łagodniała, tworząc półki skalne.
Szedł powoli wzdłuż krawędzi. Z jednego miejsca dość łatwo można było zejść na dół. Robili to często chłopcy noszący kije: znikali za krawędzią i triumfalnie, choć zadyszani, pojawiali się z odnalezioną piłką.
Nagle Bobby zesztywniał i zawołał:
— Doktorze, niech pan tu pozwoli. Co to może być?
Jakieś czterdzieści stóp niżej leżało coś, co wyglądało na kupkę starych ubrań. Doktorowi dech zaparło.
— Na Boga, ktoś spadł z urwiska! Musimy się tam dostać.
Zaczęli się wspólnie zsuwać ze skały. Bobby, młodszy i silniejszy, pomagał doktorowi. W końcu dotarli do złowróżbnego ciemnego tobołu. Leżał tam mężczyzna, około czterdziestoletni. Oddychał jeszcze, ale był nieprzytomny.
Doktor zbadał go naprędce, obmacał kończyny, sprawdził tętno, odsunął powieki. Ukląkł przy leżącym i kontynuował badanie. Wreszcie podniósł wzrok na zielonego z wrażenia Bobby’ego.
— Nic się nie da zrobić. Już po nim. Biedak. Ma złamany kręgosłup. Taak. Pewnie nie znał tej ścieżki, mgła się podniosła, nie zauważył przepaści i spadł. A mówiłem władzom gminnym tyle razy, żeby ustawili tu barierkę.
Wstał.
— Pójdę po pomoc. Trzeba będzie wciągnąć ciało na górę. Ściemni się, zanim się z tym uporamy. Poczekasz tu?
Bobby przytaknął.
— Na pewno nic się nie da dla niego zrobić? — upewniał się. Doktor pokręcił przecząco głową.
— Nic. To kwestia najwyżej dwudziestu minut, tętno słabnie szybko. Przed śmiercią może odzyskać przytomność, choć nie sądzę, żeby tak się stało.
— Dobrze, zostanę. Niech pan idzie — Bobby zawahał się. — A jeśli się ocknie? Przecież nie mam nic przeciwbólowego, nic…
— Nie będzie czuł żadnego bólu. Ani trochę.
Doktor odwrócił się i zaczął się energicznie wspinać z powrotem na górę. Zamachał jeszcze ręką na pożegnanie, zanim zniknął za krawędzią urwiska. Bobby spoglądał za nim, a potem zrobił parę kroków wzdłuż wąskiej półki na zboczu, usiadł na występie skały i zapalił. Był wstrząśnięty. Nigdy dotąd nie zetknął się ze śmiercią.
Co za pech! Pasmo mgiełki pięknym popołudniem, fałszywy krok i… — nie żyjesz. Mocny, zdrowy mężczyzna — pewnie nigdy w życiu nie chorował. Bladość nadchodzącej śmierci nie zdołała jeszcze zniweczyć zdrowej opalenizny jego skóry. Człowiek, który przebywał dużo w tropikach. Bobby zaczął się mu przypatrywać dokładniej: sztywne, kręcone, kasztanowate włosy, które na skroniach lekko tknęła siwizna, wydatny nos, mocne szczęki, białe zęby widoczne zza rozchylonych warg. Szerokie ramiona i mocne, męskie dłonie. Nogi rozrzucone pod nienaturalnym kątem. Bobby wzdrygnął się i wrócił spojrzeniem do twarzy leżącego. Była to twarz o regularnych rysach, wyrażająca zdecydowanie i zaradność. Oczy, pomyślał, miał pewnie niebieskie…
W tym momencie powieki mężczyzny uniosły się. Oczy były, rzeczywiście, niebieskie: czystym, głębokim błękitem. Patrzył wprost na Bobby’ego, bez śladu niepewności czy oszołomienia, z uwagą, lecz pytająco.
Bobby poderwał się i ruszył w jego stronę. Zanim dotarł, tamten odezwał się, a jego głos brzmiał zaskakująco czysto i donośnie:
— Dlaczego nie Evans?
Nagle zadygotał, jego powieki się zamknęły, szczęka opadła… Był martwy.
Ojciec się niepokoi
Bobby ukląkł przy mężczyźnie, ale nie było wątpliwości. Ten człowiek z całą pewnością nie żył. Ostatni przebłysk świadomości, nagłe pytanie i… koniec.
Z pewnym zakłopotaniem Bobby włożył rękę do kieszeni marynarki zmarłego i znalazłszy chusteczkę, nakrył mu nią ostrożnie twarz. Nic więcej nie mógł zrobić. Wtem zauważył, że z kieszeni wysunęło się jeszcze coś — zdjęcie. Zerknął na nie: piękna kobieta, o ogromnych oczach, już nie dziewczyna, bo z pewnością miała pod trzydziestkę, o niebanalnej, zniewalającej urodzie. To była twarz dziwnie niepokojąca i budząca nieokreśloną tęsknotę. Zrobiła na nim wrażenie. Niełatwo zapomnieć taką twarz, pomyślał.
Delikatnie i starannie umieścił fotografię z powrotem w kieszeni, potem znowu usiadł, czekając powrotu doktora.
Czas się dłużył. Przypomniał sobie, że obiecał ojcu zagrać na organach do mszy wieczornej o szóstej, a zbliżała się już za dziesięć szósta. Oczywiście, stary zrozumie okoliczności, ale żałował, że nie powiedział doktorowi, by uprzedził ojca. Wielebny Thomas Jones był strasznym zrzędą. Bezustannie marudził i irytował się drobiazgami, co miało fatalny wpływ na jego przewód pokarmowy, który reagował na to silnymi bólami. Bobby uważał ojca za starego żałosnego durnia, co nie przeszkadzało mu jednak go uwielbiać. Wielebny Thomas z kolei uważał swojego czwartego syna za młodego żałosnego durnia i, nie mając tyle tolerancji co Bobby, starał się zmieniać syna na lepsze.
Biedny stary, pomyślał, będzie się miotał po schodach z góry na dół i z dołu do góry, nie mogąc się zdecydować, czy rozpoczynać mszę, czy nie. Tak się nabuzuje, że zacznie go boleć brzuch i skończy się na tym, że kolacja go ominie. Nie wpadnie mu do głowy prosta, rozsądna myśl, że nie zawiódłbym go bez naprawdę ważnego powodu. Ci po pięćdziesiątce nie mają za grosz rozsądku: potrafią się zamartwiać na śmierć zupełnymi głupstwami. Pewnie tak ich idiotycznie wychowano, nic już nie mogą na to poradzić. Biedny, stary tatulek, za grosz rozsądku!
Siedział tak, rozmyślając o ojcu z mieszaniną czułości i irytacji. Swoje życie w domu rodzinnym uważał za pasmo poświęceń na rzecz ojca. Pan Jones ze swojej strony postrzegał rzecz dokładnie odwrotnie. Uważał, że młode pokolenie nie rozumie ani nie docenia jego poświęceń. Jak widać na tym przykładzie, poglądy na ten sam temat mogą się różnić diametralnie.
Dlaczego doktora jeszcze nie ma? Powinien już się pojawić z powrotem! Bobby podniósł się i zaczął przytupywać ze zniecierpliwienia. Nagle usłyszał coś nad sobą i spojrzał do góry z nadzieją, że oto nadchodzi pomoc i że nie będzie już dłużej potrzebny.
Nie był to jednak doktor, tylko jakiś nieznajomy w pumpach.
— Coś się tu stało? — zawołał przybysz. — Jakiś wypadek? Mogę panu w czymś pomóc?
Głos wysokiego mężczyzny brzmiał przyjemnym tenorem. Bobby nie widział go wyraźnie w szybko zapadającym zmierzchu. Wyjaśnił krótko, co się wydarzyło, a tamten, zaskoczony i wstrząśnięty, zawołał:
— Może mógłbym się na coś przydać? Pójść po pomoc albo co?
Bobby wyjaśnił, że pomoc przyjdzie lada chwila, i zapytał, czy nieznajomy nie widzi czegoś z góry.
— Nie, jak dotąd nikt nie nadchodzi.
— Wie pan — ciągnął Bobby — jestem umówiony na szóstą, mam grać na organach do mszy.
— A nie chce go pan tak zostawić…
— Właściwie nic tu po mnie, gość nie żyje i tak dalej, ale jakoś głupio…
Przerwał, nie umiejąc, jak zawsze gdy był zażenowany, wyrazić słowami swych emocji.
Wyglądało jednak na to, że tamten pojął.
— Rozumiem. Wie pan co, zejdę tam do pana, jeżeli tylko zobaczę drogę, i poczekam na tamtych.
— Zechciałby pan? Wie pan, chodzi o mojego ojca. Nie jest najgorszy, ale strasznie przejmuje się głupstwami. Widzi pan drogę? Troszkę w lewo, teraz w prawo, o, tak, tędy. Nie jest tak źle.
Nieznajomy schodził wspomagany tymi wskazówkami, aż stanął przy Bobbym na wąskiej półce skalnej. Nowo przybyły wyglądał na około trzydzieści pięć lat. Na jego twarzy, która aż się prosiła o monokl i wąsik, gościł wyraz niezdecydowania.
— Jestem nietutejszy — wyjaśnił. — Pan pozwoli, nazywam się Bassington–ffrench. Przyjechałem tu poszukać jakiegoś domu. Ale przykry wypadek! Potknął się na krawędzi?
Bobby przytaknął.
— Podniosła się lekka mgła. To niebezpieczny kawałek ścieżki… No, ja już polecę. Dziękuję panu, bardzo to uprzejmie z pana strony.
— Ależ, nic takiego — zaprotestował tamten. — Każdy by tak postąpił. Nie można przecież zostawić tak biedaka na pastwę losu. To znaczy, jakoś byłoby to nie w porządku.
Bobby gramolił się tymczasem stromą ścieżką. Ze szczytu pokiwał nieznajomemu dłonią i ruszył na przełaj ostrym biegiem. Żeby być szybciej na miejscu, nie pobiegł do głównej bramy, lecz przeskoczył przez mur przykościelnego cmentarza, co z dezaprobatą z okna zakrystii obserwował ojciec. Minęła już szósta, ale dzwon bił jeszcze.
Zarzuty i wyjaśnienia zostawiono na potem. Zdyszany Bobby padł na krzesło i zaczął poruszać pedałami staroświeckich organów. Jego palce, wiedzione podświadomym skojarzeniem, zaczęły grać marsza żałobnego Chopina.
Po mszy pastor rozpoczął reprymendę:
— Bobby, synu. Skoro nigdy nie można na ciebie liczyć, lepiej nie zabieraj się do niczego. Ani ty, ani twoi koledzy nie macie poczucia czasu, ale nie wolno nam kazać czekać Panu. Sam z własnej inicjatywy zgłosiłeś się dzisiaj do akompaniowania. Ja cię nie zmuszałem. A ty, nędzniku, wolałeś z kolegami grać w…
Bobby uznał, że lepiej będzie przerwać ojcu, zanim całkiem wyprowadzi samego siebie z równowagi.
— Przepraszam, tato — powiedział lekkim tonem jak to miał w zwyczaju, niezależnie od tematu rozmowy. — Tym razem to nie moja wina. Musiałem czuwać przy zwłokach.
— Co robiłeś?!
— Pilnowałem gościa, który spadł z klifu. Wiesz, tam, gdzie jest ta wyrwa, koło siedemnastego słupka. Była mgła, musiał nie zauważyć zakrętu ścieżki, poszedł prosto i zleciał.
— Wielkie nieba! — zawołał pastor. — Co za tragedia! Czy zginął na miejscu?
— Nie. Ale stracił przytomność. Zmarł zaraz po tym, jak doktor Thomas poszedł po pomoc. Ale wydawało mi się, że powinienem tam zostać. Nie mogłem go tak po prostu zostawić. Potem przyszedł jeszcze jakiś facet, więc powierzyłem mu ten smutny obowiązek i przydrałowałem tu ile sił.
Pastor westchnął.
— Oj, Bobby, mój synu. Czy nic cię nie jest w stanie wytrącić z twojej pożałowania godnej obojętności na krzywdę ludzką? Smuci mnie to bardziej, niż jestem w stanie wyrazić. Stanąłeś twarzą w twarz ze śmiercią, z nagłą śmiercią. I stroisz sobie z tego żarty! Nie wzruszyło cię to ani na jotę. Nie ma dla ciebie ani twoich rówieśników żadnej powagi, żadnej świętości.
Bobby przestępował z nogi na nogę.
No tak, ojciec nie rozumiał, że o sprawach przykrych czy wzruszających najłatwiej mówić pod przykrywką żartu, i nie ma to nic wspólnego z obojętnością. Jasne, o śmierci czy innej tragedii należy rozprawiać ze śmiertelną powagą. Szkoda słów. Pryki po pięćdziesiątce niczego nie zrozumieją. Mają spaczone umysły. To pewnie z powodu wojny, pomyślał usprawiedliwiająco. Przeżyli wstrząs, z którego już się nie podniosą. Wstydził się za ojca i jednocześnie było mu go żal.
— Przepraszam, tato — powiedział widząc, że na nic wszelkie wyjaśnienia.
Pastorowi żal było syna, który wyglądał na zażenowanego. Jednocześnie wstydził się za niego. Chłopak nie ma za grosz powagi. Nawet jego przeprosiny zabrzmiały beztrosko i brakowało w nich skruchy.
Zbliżali się do plebanii, a obaj usilnie starali się znaleźć, jeden dla drugiego, okoliczności łagodzące, co przychodziło im z trudem.
Pastor myślał: Ciekawe, kiedy Bobby znajdzie sobie jakieś zajęcie…
Natomiast Bobby zastanawiał się: Ciekawe, jak długo tu jeszcze wytrzymam…
Ale mimo wszystko bardzo się lubili.
Podróż koleją
Bobby nie był świadkiem wydarzeń, które nastąpiły później w związku z jego przygodą. Nazajutrz rano udał się do Londynu na spotkanie z kolegą, który miał zamiar uruchomić warsztat samochodowy i chciał namówić Bobby’ego, żeby wszedł z nim w spółkę. Ustalenie spraw ku obopólnemu zadowoleniu zajęło dwa dni, po czym Bobby złapał pociąg do domu o 11.30.
Udało mu się to z trudem. Na dworzec Paddington dotarł, gdy zegar wskazywał 11.28, runął do tunelu i wyskoczył na peronie trzecim, kiedy pociąg już ruszał. Dopadł najbliższego wagonu, nie zważając na depczących mu po piętach oburzonych konduktorów i bagażowych. Szarpnął drzwi, otworzyły się, wpadł do wnętrza z impetem. Drzwi z hukiem zatrzasnął za nim jakiś kolejarz i Bobby znalazł się sam na sam z jedyną pasażerką przedziału.
Był to przedział pierwszej klasy. Pasażerka, brunetka z papierosem, zajmowała miejsce w kącie, przodem do kierunku jazdy. Miała na sobie czerwoną spódnicę, zielony żakiet i jaskrawoniebieski beret. Pomimo niejakiego podobieństwa do małpki kataryniarza — smutne ciemne oczy i zmarszczona buzia — była zdecydowanie pociągająca.
Już miał przepraszać za tak nagłe wtargnięcie, ale urwał pół słowa i zawołał:
— Frankie, to ty? Wieki cię nie widziałem.
— Tak, kopę lat! Siadaj, pogadamy. Bobby uśmiechnął się szeroko.
— Mam bilet drugiej klasy.
— Nie przejmuj się — powiedziała uprzejmie. — Zafunduję ci dopłatę.
— Ta propozycja godzi w moją męską dumę — odparł. — Jakże mógłbym pozwolić, aby płaciła za mnie dama?
— W dzisiejszych czasach…
— Zapłacę sam — rzekł Bobby heroicznie, widząc potężną sylwetkę kontrolera w drzwiach od strony korytarza.
— Zostaw to mnie.
Uśmiechnęła się łaskawie do kontrolera, który zasalutował, biorąc od niej bilet i kasując go.
— Pan Jones zajrzał tu do mnie i chcielibyśmy chwilkę porozmawiać. To panu nie przeszkadza, nieprawdaż?
— W porządku, łaskawa pani. Sądzę, że ten dżentelmen nie zabawi tu długo — zakasłał taktownie. — Wrócę tu dopiero jak miniemy Bristol — dodał znacząco na odchodne.
— Czegóż to nie zdziała uśmiech niewieści — Bobby z westchnieniem oficjalnie zrezygnował z dopłaty.
Lady Frances Derwent potrząsnęła głową z powątpiewaniem.
— To chyba nie uśmiech, ale wynik pięcioszylingowych napiwków ojca.
— Myślałem, że porzuciłaś Walię na dobre, Frankie. Westchnęła.
— Wiesz, jak to jest, mój drogi. Wiesz, jak rodzice potrafią zrzędzić. To źle, tamto niedobrze. Nic do roboty, z nikim nie można się spotkać — ludzie dziś po prostu przestali wyjeżdżać za miasto. To się nazywają oszczędności. Za daleko im. No i co dziewczyna ma robić?
Bobby pokiwał głową smętnie, przyznając jej rację.
— Tym niemniej — ciągnęła — w porównaniu z wczorajszą imprezą nawet dom może wydać się dobry.
— Coś było nie tak?
— Właściwie nic. Zabawa jak zabawa, nawet bardziej rozrywkowa niż zazwyczaj. W Savoyu. Miała się rozpocząć o wpół do dziewiątej. Niektórzy z naszych wpadli tam dopiero kwadrans po dziewiątej i, rzecz jasna, wplątaliśmy się między jakichś ludzi, ale około dziesiątej udało nam się wyplątać. Zjedliśmy kolację i po jakimś czasie poszliśmy do Marionette. Plotkowano, że ma tam wpaść policja. Ale nic takiego się nie zdarzyło, było nudno jak w rodzinnym grobowcu. Troszeczkę wypiliśmy i poszliśmy do Bullringa, gdzie było jeszcze gorzej, więc zmieniliśmy lokal na kafejkę ze stolikami na ulicy, potem na smażalnię frytek, a potem wpadliśmy na pomysł, żeby pójść na śniadanie do wuja Angeli i zobaczyć, czy będzie zgorszony. Nic z tego — wyglądał co najwyżej na znudzonego. Spłynęliśmy więc stamtąd. Klapa. Mówiąc szczerze, Bobby, beznadzieja.
— Tak, na pewno — potwierdził Bobby, tłumiąc ukłucie zazdrości. W najskrytszych marzeniach nie śnił nawet o członkostwie takich klubów jak Marionette czy Bullring.
Jego znajomość z Frankie miała szczególny charakter. W dzieciństwie wraz z braćmi bawił się z dziećmi z zamku. Teraz wszyscy byli dorośli i widywali się z rzadka. W czasie tych spotkań nadal mówili sobie po imieniu. Gdy Frankie bawiła w domu, zapraszała od czasu do czasu Bobby’ego z braćmi na tenisa. Natomiast ona i jej bracia nie bywali na plebanii. Taktownie uznawano, że nie byłaby to dla nich atrakcja. Za to w zamku często brakowało partnerów do tenisa. Stosunki między nimi nie były wolne od pewnego skrępowania. Derwentowie zachowywali się nieco zanadto uprzejmie i miło, trochę jakby chcieli powiedzieć: „nie ma między nami różnicy”. Z kolei Jonesowie byli nieco zbyt oficjalni, żeby nie wyglądało, że robią sobie jakieś wielkie nadzieje. Obie rodziny nie miały ze sobą nic wspólnego, z wyjątkiem mglistych wspomnień z dzieciństwa. Niemniej jednak Bobby bardzo lubił Frankie i cieszył się zawsze z tych rzadkich okazji, kiedy los ich ze sobą stykał.
— Jakże jestem zmęczona tym wszystkim — ze znużeniem dodała Frankie. — A ty?
— Ja? Nie, raczej nie.
— Ależ ci zazdroszczę, mój drogi.
— Nie chcę przez to powiedzieć, że tryskam zadowoleniem — Bobby nie chciał jej urazić. — Nie znoszę typów tryskających zadowoleniem.
— Znam takich — mruknęła. — Są potworni. Spojrzeli po sobie ze zrozumieniem.
— Ale, ale — przypomniała sobie Frankie — co z tym facetem, który spadł z klifu?
— Znaleźliśmy go z doktorem Thomasem. Skąd wiesz?
— Piszą o tym w gazecie. Spójrz — pokazała palcem małą notatkę zatytułowaną: „Śmiertelny wypadek w nadmorskiej mgle”.
Wczoraj późnym, wieczorem zidentyfikowano ofiarę tragedii w Marchbolt. Postużyła do tego fotografia znaleziona przy zmarłym. Przedstawiala panią Leo Cayman, którą niezwłocznie zawiadomiono o wypadku. Pani Cayman przybyła do Marchbolt i zidentyfikowała zwłoki swojego brata, pana Pritcharda. Wrócił on niedawno z Syjamu, gdzie przebywał 10 lat. Ostatnio przygotowywał się do pieszej wyprawy przez Anglię. Jutro odbędą się w Marchbolt oficjalne przesłuchania świadków.
Myśl Bobby’ego powędrowała do niepokojącej twarzy z fotografii.
— Pewnie będę musiał zeznawać.
— Ale to podniecające! Przyjdę na przesłuchanie.
— Nie sądzę, żeby w tym było coś podniecającego. Facet spadł, a myśmy go po prostu znaleźli.
— Był martwy?
—...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Podobne
- Strona startowa
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 06 - Oblubienica, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 04 - Szalone marzenia, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia guwernantek 05 - W twych ramionach, Akademia guwernantek(1)
- Christiane F - My, E-booki i książki, Książki
- Christopher Hyde - Plan Maxwella, książki, książki
- Christopher S. DeRosa - Political Intrination in the U.S. Army from World War II to the Vietnam War (2006), Książki USA
- Christie Agata - Dom przestepcow, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
- Christmas on Crack - Carlton Mellick III (Editor), ebook, ebook.1400, Temp 1
- Christine Feehan- Mroczna Seria 04 - Mroczna magia, dla mlodziezy
- Christina Dodd - Wybrańcy Ciemności 03 - W cieniu, Ksiazki, ksiazki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- ines.xlx.pl