[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Chłędowski Kazimierz

ZWIERCIADŁO GŁUPSTWA

POWIEŚĆ

 

WSTĘP.

Dziwaczne odwiedziny.

Jedynym przyjacielem pana Jana Bogoryi był jeszcze stary pies. Obydwaj zamieszkali opuszczony klasztor w górach, obydwóch z równa starannością obsługiwał niemy Andrzej, gdyż pan Jan tak sobie świat zmierził, że głosu ludzkiego nie chciał słyszeć, i dlatego niemowę wziął w swoje usługi.

Pan Jan był w całem tego słowa znaczeniu pustelnikiem i tern się tylko różnił od średniowiecznego ascety, że z wszel- kiemi wygodami urządził sobie ustronię i że w Andrzeju miał wybornego kucharza. Pustelnik żadnych z zewnętrznym świa­tem nie miał stosunków, sprawy majątkowe uporządkował przed dobrowolnem zamknięciem się w klasztorze, listy go nie do­chodziły, gazet nie trzymał, a jedyną jego umysłową rozrywkę stanowili starożytni autorowie, których miał zbiór niepospolity. Książka napisana po narodzeniu Chrystusa choćby najlepsza, wykluczona była z biblioteki. Plato leżał zawsze otwarty na stole....

Pan Jan zapomniał o świecie, świat też przeszedł nad nim do porządku dziennego; powiedziano, że dziwak z Bogoryi i nikt się o niego nie troszczył

Pomyślicie zapewne że pustelnik był człowiekiem zgrzy­białym, który wielkie przeszedł nieszczęścia i zdała od ludzi szukał wytchnienia po nie jednej burzy?

Bynajmniej, pan Jan liczył zaledwie lat trzydzieści, cieszył się n aj lepsze m zdrowiem i znakomitemi był obdarzony zdolno­ściami, bystry, wykształcony, majętny, mógł w swem życiu wiele dobrego zdziałać dla społeczeństwa i do znakomitego kiedyś dojść wpływu. Przeszkodą jednak do tego było wielkie rozumienie o sobie i lekceważenie wszystkiego co nie stało na wysokości jego mniemanej umysłowej potęgi, a nadto brak tej sprężystości charakteru, która nie zadawalnia się marzeniami, ale stara się je urzeczywistnić.

—              Głupi świat, a jeszcze głupsi ludzie na nim! głup­stwo światem rządzi t oto najmilsze były zdaniaBogoryi, których nie omieszkał powtarzać przy każdej sposobności. Szyderczy uśmiech ust jego nie opuszczał, nie jednemu dawał uczuć swą wyższość umysłową, wyśmiewał się z mędrców, z kochanków, z królów i żebraków, nie cenił męstwa, piękności, cnoty, gdyż zewsząd wyglądał ku niemu jakiś demon uśmiechnięty, prze­drzeźniał się, mówił:

—              Przypatrz się jacy oni nie mądrzy — ty jeden widzisz jasno i trzeźwo, a bielmem ci oczy nie zaszły... czyż warto, abyś swe znakomite zdolności marnował dla tego nędznego świa­ta? czyż możesz się wdawać z tym rojem półgłówków, który kręci się i biega nie wiedząc po co i dla czego?

Czasem się zrywał do czynu, zdawało inu się, że coś zdziałać potrafii, ale jak młodemu ptakowi zabrakło mu siły w skrzydłach, zapadał w apatyę wmawiając w siebie, źe nie warto działać dla głupiego świata.

Po każdem nowem spostrzeżeniu ludzkich niedorzeczności, po każdej bytności w towarzystwie czuł się pan Jan wyższym nad poziom zwykłych umysłów, a porównywając swoje zasady i przekonania z obcemi zdaniami puszył się, nadymał, w pro­fesorską stroił się togę, mówił jak z katedry, marzył o swojej wielkości, widział dla siebie przeznaczone jakieś kurulskie krzesło w spółeczeóstwie, wyższe nad wszystkie ławy i trony, które mu się słusznie należy. Nie mądre społeczeństwo nie umiało jednak ocenić jego wyższości, przybliżało się do niego jakby do równego sobie półgłówka, traktowało go z dziwnem

lekceważeniem i niezrozumiałą obojętnością. W sercu Bogoryi gnieździły się z tego powodu jad i gorycz, a społeczeństwo nie zdawało się nawet tego spostrzegać, goniło za niebieskim ptakiem swych fańtazyj, popełniało niedorzeczności jak piętna­stoletni niedorostek, nie zważający na poważną minę profesora.

Rozwielmożniająca się gorycz w sercu, pana Jana była pierwszym wynikiem umysłowego nastroju ; zdawało mu się, że się ciągle przechadza po jakimś kraju z podróży Gulivera, w którym on jeden wyższy sercem i rozumem i nie ma na­wet tej pociechy, aby znaleść towarzystwo nieobafcczone cię­żarem śmieszności.

Skeptycyzm jak zły robak toczył jego duszę; nie było rzeczy, o lctórejby był niezwątpił, negacya jak potwór apoka­liptyczny pożerała każdą myśl, zanim się takowa w czynność wyrodzić zdołała. Wziął się razu pewnego do /historycznych studyów, miał zamiar napisać dzieło o upadku społeczeństwa rzymskiego, przyszedł jednak do przekonania, że Cicero nie miał racyi nazywając historyę nauczycielką życia, gdyż ludzie są niepoprawni i z dobrego przykładu nigdy korzystać nie umieją.

Swemi wyobrażeniami skłaniał się do materyalizmu, to co mógł okiem zmierzyć, ręką dotknąć, najbardziej trafiało mu do przekonania. Myślał i czytał dużo, miał przez jakiś czas młodzieńcze iluzye, że coś nowego zbudować potrafi, żył gorącem pragnieniem odkrycia prawdy. .. Pewnego razu wpa­dły mu do rąk dzieła Lukrecyusza;- zrazu się uradował spo- tkawszy się w wieku przed Chrystusem z mniej więcej temi samemi wynikami , do których dzisiejszy dochodzi materya- liznr— kończąc jednak książkę, rzucił ją z niecierpliwością i z boleścią zawołał:

— Dwa tysiące lat minęło a filozofia nic nie postąpiła! ludzka myśl zawsze do jednej i tej samej dochodzi mety. I tak się zniechęcił do wszelkiego badania, że już odtąd z przyje­mnością tylko powtarzał zdanie Macaulaya, że w rzeczach pier­wotnych zasad, na których się świat opiera, tyle wie czerwony Indyanin, co Europejczyk opatrzony w teleskopy i otoczony mądremi księgami.

Statystyka uczyła go , że corocznie powtarza się jedna i ta sama cyfra morderców? podpalaczy, a nawet ludzi zapo­

minających położyć adres na liście; dzieje mówiły o tem, że namiętności i niedorzeczności ludzkie tem samem płyną zawsze korytem — zewsząd więc hydra zwątpienia wychylała swe blade oczy i zwiędłe oblicze i wprowadzała go w coraz większą apatyą, w stan moralnego odrętwienia. Serce mimowiednie sty­gło, umysł tracił ostatnią szczyptę sprężystości i energii; pan Jan zapadał prawie w sen zimowy zobojętnienia. Sarkazm tylko wojował jeszcze w tej duszy, budził ją na chwilę, aby tem większą w niej zrodzić gorycz.

Naturalnym tego stanu wynikiem było, że pan Jan* znie­nawidził ludzi, a ludzie również dlań nie żywili przyjaźni; sam się więc nie spostrzegł, kiedy stanął osamotniony pomiędzy nieżyczliwemi mu żywiołami, a nie mogąc długo znieść tego . niemiłego życia, zamknął się w opuszczonym klasztorze.

—              Świat był i będzie jednaki — powtarzał sobie Bogo- rya — stek głupców, którzy żółć tylko we mnie pobudzają; trzeba sobie oszczędzić nieprzyjemności i nie żyć wśród niego.

Bogorya wytrwał w swym zamiarze; rok drugi dobiegał, jak się sprowadził do swego ustronia; żył z przyrodą: w lecie śledził lotu każdego ptaka co w borze gniazdo swe ścielił, wie­dział o drogach, kędy łasica łupy swe znosi do nory; w zimie karmił króliki, wpuszczał ptaki do pokoju, aby się ogrzały, a chwilami powtarzał sobie ustępy z Homera, albo po raz dzie­siąty czytał dzieje Tacyta i Tukididesa.

Do okolonego wysokim murem klasztoru nikt prócz An­drzeja nie miał przystępu; głos ludzki zamarł w tych ścia­nach, a świerszcze swobodnie mogły ze sobą rozmawiać, pe­wne, że żaden natręt nie przerwie im wieczornej pogadanki.

Jednego wieczora, w późnej już jesieni siedział Bogorya w głębokiem krześle i dumał swobodnie nad głupotą świata, bo Andrzej i stary pies od dawna oddali się sennym marze­niom. Zdawało mu się, że jakiś szmer koło siebie usłyszał, spojrzał — i powstał szybko, bo nieznajomy mężczyzna roz­siadał się wygodnie na kanapie.

Pan Jan cofnął się kilka kroków, nie chciał zrazu oczom wierzyć, wreszcie zapytał:

—              Kto pan jesteś, czego żądasz ?..

—              Widziałem, że pan ziewasz—ja się także nudziłem— przychodzę na chwilkę pogadanki*

—              Proszę nie żartować — którędy Waść przyszedłeś, skoro wszystkie drzwi zamknięte, a dom murem obwiedziony?

—              Nie potrzebowałem kluczów i drabin, panie Bogoryo — bo mieszkam w bliskości ciebie od dawna i ze smutkiem spo­strzegam, że dziwaczejesz.

—              Ależ zkąd się wziąłeś u licha?— dość tych żartów, zawołał zniecierpliwiony gospodarz, który nie wierzył dotąd w duchy i nadnaturalne postacie, ale obecnie dziwny w swej duszy uczuł niepokój.

Siedzący na kanapie mężczyzna mógł mieć około lat pięćdziesięciu, zdawał się należeć do wyższego świata, i robił wrażenie południowca, do czego nie mało się przyczyniała śniada cera i czarna hiszpańska broda. Oczy miał dziwnie przenikliwe a ludzie zabobonni chętnieby mu byli przypisali pokrewieństwo z szatanem.

—              Bądź cierpliwy — odrzekł nieznajomy — z czasem dowiesz się, kim jestem; obecnie siadaj i nie pytaj więcej.

—              Ależ w moim domu! krzyknął Bogorya, niedokończył jednak zdania, bo wzrok nieznajomego takim ołowianym przy­gniatał go ciężarem, że mimowoli usiadł i zamilkł.

—              Masz papierosa? zapytał natręt — może zagramy w pikietę?

Bogorya machinalnie podał cygara, a na wspomnienie pikiety twarz rozpogodził, bo od dwóch lat kart nie widział, pomimo, że dawniej namiętnym był graczem.

—              Ghętniebym zagrał, ale kart nie mam — pogodziwszy się z losem odrzekł pan Jan.

—              A i to najmniejsza — zauważył gość, podniósł rękę do góry, a dwie talie doskonałych kart francuskich spadły z sufitu.

Bogorya oniemiał, widząc jednak uśmiechniętą twarz swe­go towarzysza tasującego karty i najspokojniej palącego papie­rosa przyszedł prędko do siebie, tembardziej, że gra miała dzisiaj dla niego niepospolity urok. Chcąc zaś dorównać go­ściowi z zimną krwią zapytał go:

—              Może się pan napijesz herbaty ? chociaż mieszkam na ustroniu, mam wyborną, prawdziwą karawanową.

—              Na teraz dziękuję — przyszedłem właśnie po obje­dzie; jeżeli masz dobre wino, później się napijemy.

Gra się rozpoczęła, pan Jan trochę się pogodził z im­prowizowanym gościem, który się okazał wybornym partne­rem, a po chwili wyniósł nawet starego węgrzyna, nie pyta­jąc już o to, jakim sposobem znalazł się intruz w jego domu. Czarnoksiężnik! jakiś Bosko zapewne! ale przyjemny — po­myślał Bogorya.

—              Powiedz mi kochany sąsiedzie — zapytał nieznajomy, korzystając z przerwy w grze — dlaczego wiedziesz taki pu­stelniczy żywot?

Bogorya uśmiechnął się ironicznie z miną wyższości, ale nieznajomy mu przerwał:

—              Czyż rzeczywiście sądzisz się być lepszym od innych ludzi i mieć tym sposobem prawo do odłączania i wywyższa­nia się nad nich?

Bogorya trochę się zamyślił i odpowiedział:

—              Straciłem wiarę w siebie i w ludzi, a ńic jej już wskrzesić nie zdoła.

—              Tak ci się tylko zdaje przyjacielu; żyj z ludźmi, schyl do nich dumne swe czoło, rzuć się w wir codziennych trosk i zabiegów, a wnet pierzchnie czarna apatya jak zorza przed promieniem słońca.

—              Wierzaj mi, że gdybym mógł ufać w prawdę twych słów, nie ociągałbym się i chwili, szukając w czynnem życiu odrodzenia; ale niestety zanadto dobrze znam Świat, abym mógł mieć jeszcze jakąkolwiek ułudę.

—              Otóż ja ci udowodnię, że go nie znasz, żeś się odział płaszczem zarozumiałości i jak dumny hidalgo nie chcesz wyj­rzeć po za ciasny widnokrąg swych omszałych murów.

—              Kimże jesteś, że się takim mędrcem być mienisz, ode­zwał się trochę dotknięty Bogorya, i z taką ufnością możesz duchowi memu na przyszłość przepisywać drogi?

—              Nie potrzebuję się przed tobą ukrywać, jestem Ba- liel; duch zły czy dobry, o tem się później przekonasz... od­daj mi się na kilka lat życia, pozwól mi, abym rządził twemi losami, a wrócisz bez uprzedzeń do ludzi i świata. Jeżelibym nie zdołał przełamać twej apatyi, w takim razie pozwolę ci wrócić w te mury; w każdym razie wyjdziesz z mojej wędrówki z zasobem nowych doświadczeń...

—              Jakiegoż to sposobu zamyślasz użyć, aby w niwecz

obrócić zasady, do których przyszedłem zastanawiając się nad moją przyszłością?

—              Dowiodę ci przedewszystkiem, że błędy i głupstwa, które cię do ludzi zrażają i w twojej tkwią naturze, że przeto nie tak ostrym winieneś być sędzią. Dowiodę ci także, że świat samym rozumem ostać się nie potrafi, że niejedno, co się głupstwem być zdaje, jest tylko wynikiem fantazyi, uczucia, a bez nich niema życia; przekonam cię, że dla głupstwa trzeba być pobłażliwym i że nie masz takiego człowieka, którego z korzyścią dla społeczeństwa wyzyskaćby nie można.

Wzrok przekonywujący i pewność Biebie, z jaką Baliel te wyrazy mówił, zrobiły na Bogoryi pewne wrażenie; słuchał ich z chciwością.'

—              Daję ci trzy dni do namysłu, powiedział po chwili Baliel, po trzech dniach wrócę o tej samej godzinie i postawię ci to samo pytanie. Rozważ, że zamknięty w tych murach straconym jesteś dla siebie i dla świata, że obrastasz grubą pleśnią samolubstwa; w społeczeństwie możesz być jeszcze po­żytecznym, a przynajmniej dobrym dla drugich przykładem.

To mówiąc znikł Baliel jak nocne widmo i pozostawił samotnika w zamyśleniu.

Po trzech dniach oddał się Bogorya pod rozkazy swego opiekuna.

I.

Monarsze kłopoty.

Cesarz Brazylii najlepszemi dla swego kraju był oży­wiony chęciami, a ponieważ opróżniła się posada prezydenta miasta Buenos A/res, przeto dzień i noc myślał nad tem, aby tak ważny urząd powierzyć człowiekowi, któryby go sprawo­wał z prawdziwem poświęceniem i znajomością stosunków.

Rzecz to wszakże nie łatwa: cesarz zwołał radę mini­strów i polecił jej zastanowić się nad tem, jakich właściwości rozumu i serca wymagać trzeba od prezydenta stolicy. Mini­strowie trzy dni nad tem myśleli i przyszli do przekonania, że ideał prezydenta powinien odpowiadać temu kandydatowi, którego każdy z nich chciał widzieć na ważnej posadzie.

Prezesem ministrów był książę de las Rosas, człowiek rozważny, nie wielki polityk, ale pożyteczny swą miernością. Nie lubił on myśleć, przeczucie jednak mówiło mu, że przyszłym naczelnikiem miasta powinien być mąż, któryby jak najmniej sprawiał kłopotu i nie wprowadzał go nigdy w nieprzyjemne kolizye. Pan prezydent nie lubił wydawać sądów jak Salomon, chciał więc mieć rozumnych urzędników obchodzących się wła­snym rozsądkiem. Takim zdawał się być hrabia di Rio, czło­wiek wielce stanowczego charakteru, umysł jasny, spokojny, wypróbowany długiem doświadczeniem w publicznych sprawach. Jednę wadę tylko można mu było zarzucić, że był zanadto hardym i niezależnym; prezydent ufał jednak w swój takt, że w razie danym potrafi ułagodzić zbyt twarde usposobienie.

Innego kandydata miał na myśli br. Brasilia, minister finansów. Objął on skarb w nader Bmutnym stanie i wziął so­bie za zadanie życia spłacić dług państwa. Człowiek bezwzglę­dny, zręczny, niczem się nie zrażający, nie przebierał w środ­kach, aby tylko państwo stało się finansową potęgą; co nie dążyło do tego celu, nie miało dlań najmniejszego znaczenia. A ponieważ gospodarstwo miasta Buenos Ayres w najgorszym znajdowało się stanie, więc minister chciał skorzystać ze spo­sobności i wynieść na urząd prezydenta człowieka, któryby działał w jego myśli. Miał on na oku barona Capo, który za młodu był komisantem jakiegoś domu handlowego, a obecnie najznakomitszym bankierem stolicy. Wprawdzie mówiono o nim, że otruł pierwszą żonę, że rozwiodł jakąś baletniczkę z mę­żem, ale takie drobnostki nie obchodziły finansisty.

Minister dróg i komunikacyi pan Reverta był inżynie­rem z powołania, o jego fachowych zdolnościach różnie jednak mówiono, a powszechnie uchodził za karyerowicza, za czło­wieka niepewnej sławy i miał to nieszczęście, że był ojcem ośmiu dorosłych i dorastających córek, Obecny wiceprezydent miasta bywał w jego domu i śpiewał duety z panną Aglają.

— Wyrobię mu krzesło prezydenta, pod warunkiem, że się ożeni z Aglają — pomyślał pan Reverta i do tego celu bardzo energicznie dążył.

Minister spraw wewnętrznych i policyi hr. Canossa, czło­wiek zdolny, ale cierpiący na podagrę i pragnący przedewszy- stkiem spokoju, wymagał od kandydata następujących wa­runków :

1)              Przedewszystkiem, aby przyszły prezydent był miłym Jfażdemu stronnictwu, aby tak hiszpańska szlachta, jak lu­dność mulacka i koloniści plantatorzy dużo się od niego spo­dziewali: jedni, że im pozwoli szybko jeździć i rozbijać ludzi po ulicach, że będzie dawał sute przyjęcia i synów zuboża­łych magnatów będzie umieszczał na intratnych miejskich urzę­dach; drudzy, że da im nie mało zarobić, i że nie będzie ści­śle przestrzegał miar i wag, a nadto będzie za politycznem i religijnem równouprawnieniem; ostatni nareszcie, że któremu z nich wydzierżawi wywożenie śmieci z miasta, naprawianie dróg i że niski czynsz ustanowi za miejskie folwarki.

2)              Aby nie dążył dó reform i nie był tak zwanym czło­

wiekiem inieyatywy, bo ci ludzie, którzy się tylko noszą zja- kiemiś projektami, muszą sprowadzać rozruchy. Każda nowość pociąga za sobą opozycyą, roznamiętnia umysły — słowem mąci miły spokój;

3)              aby jednak nie był i wstecznikiem, człowiekiem skraj­nych politycznych wyobrażeń lub religijnym fanatykiem, gdyż niebawem wywołałby z jednej lub z drugiej strony burzę prze­ciwko sobie, a dziennikarze wzięliby go na swe pióra. Tego rodzaju człowiek mógłby rządowi tysiączne sprowadzić nie­przyjemności: konfiskaty dzienników, więzienie redaktorów, głośne procesy, deputacye do króla, burze w rodzinach, gdyż kobiety chętilie w takich razach biorą stronę dzienni­karzy i t d. i t. d.;

4)              aby umiał w potrzebnym splendorze utrzymywać zna­komity urząd: dawał wyborne objady, świetne bale i aby tym sposobem miały zajęcie tysiączne miejskie języki— osobliwie kobiece, które nie mając tej najmilszej dla siebie strawy, nie mogąc mówić o recepcyach, rautach, strojach, towarzyskich intrygach, teatrach na cele dobroczynne, rzucają się na inny przedmiot, a wtedy ważniejsze sprawy państwa; nadużycia administracyi, stosunki polityczne mogą się stać ich pastwą.

5)              Przy tem wszystkiem, aby na dworze dobrze był wi­dziany, aby się liczył do kamarylli i tam go uważano za swego, w przeciwnym bowiem razie uszy królewskie musiałyby ciągle słuchać skarg, a intrydze szerokie byłoby pozostawione pole.

6)              Wreszcie, aby miał tyle taktu, iżby szczyptą mógł się tylko obejść rozumu. Minister wiedział, że człowiek zu­pełnie rozumny nie może odpowiedzieć wszystkim powyższym warunkom, gdyż musiałby mieć wielu głupców przeciwko so­bie, a daleko niespokojniejsza opozycyą jest przeciw człowie­kowi rozumnemu, aniżeli przeciw głupcowi; przeciw pierw­szemu bowiem krzyczą i wrzeszczą w niebogłosy wszyscy głu­pcy, a tym jak wiadomo Pan Bóg dobre dał gardło, przeciw drugiemu ruszają palcami w butach ludzie rozumni, niechętnie przybliżający się tam gdzie gwar i zbiegowisko.

Tylu warunkom nie łatwo było odpowiedzieć, a pomimo, że wielu kandydatów przerzucił minister,*przecież każdemu coś niedostawało. Hrabia Juan di Oporto zdawał się wszyst­kich prześcigać w zręcznem zyskiwaniu sobie przyjaciół i stron­

ników, miał znaczną fortunę i niczem się w życiu nie odzna­czył; ale niestety był zyzowaty, sina narośl nos mu szpeciła i rude włosy źle ku niemu uprzedzały — nie mógł więc od­powiednio rządu reprezentować, a nie jeden prostaczek są­dzący, że rząd to osoba pana prezydenta, spoglądając się na jego zyzowate oczy, nie byłby ufał najwyższej władzy.

Inny kandydat natomiast o wielkiem wspaniałem ciele i potężnej fortunie miał to nieszczęście, że od dawna był przed­stawiany na trzeciem miejscu na...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl