[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Raymond Chandier

Głęboki sen

 

 

 

Przełożył Mieczysław Derbień

 

 

Rozdział I

Była połowa października, około jede­nastej przed południem - pochmurny, typowy o tej porze roku dla podgórskiej miejscowości dzień, zapowiadający chłodny, siekący deszcz. Miałem na sobie jasnoniebieską koszulę, odpowiedni do tego krawat i chusteczkę w buto­nierce, czarne spodnie i czarne wełniane skarpetki w nie­bieski rzucik. Byłem elegancki, czysty, świeżo ogolony, pełen spokoju i nie dbałem o to, jakie to robi wrażenie. Wyglądałem dokładnie tak, jak powinien wyglądać do­brze ubrany prywatny detektyw. Szedłem z wizytą do czterech milionów dolarów.

Wielki hall domu rodziny Sternwoodów miał ponad dwa piętra wysokości. Nad drzwiami, przez które z ła­twością mogłoby przejść stado indyjskich słoni, był umieszczony witraż przedstawiający rycerza w ciemnej zbroi, ratującego damę przywiązaną do drzewa. Dama nie nosiła sukni. Jej nagie ciało spowijał płaszcz włosów. Rycerz miał dla wygody otwartą przyłbicę hełmu i usiło­wał, nie bez wysiłku, rozwiązać sznury, którymi przy­wiązano damę do drzewa.

Przyglądałem się witrażowi i myślałem sobie, że gdy­bym stale mieszkał w tym domu, musiałbym wcześniej czy później wleźć na górę i pomóc rycerzowi, nie wyglą­dał bowiem tak, jakby usiłował działać naprawdę.

Za olbrzymimi oszklonymi drzwiami po drugiej stro­nie hallu rozciągał się szeroki szmaragdowy trawnik prowadzący do białego garażu, przed którym młody, szczupły, ciemnowłosy szofer w czarnych błyszczących butach odkurzał kasztanowego packarda. Za garażem rosło kilka dekoracyjnych drzew, przystrzyżonych niby pudle. Za nimi widniała wielka oranżeria z-dachem w kształcie kopuły. Dalej widać było znowu jakieś drze­wa, a poza tym wszystkim masywne, nieregularne kontu­ry wzgórz.

We wschodniej części hallu ażurowe, wyłożone płytka­mi schody prowadziły na galerię z kutą żelazną balustra­dą ozdobioną witrażem z inną romantyczną historią. Wszędzie, gdzie było miejsce, ustawiono wokół ścian duże, ciężkie krzesła z okrągłymi, wyściełanymi pluszem siedzeniami. Sprawiały takie wrażenie, jakby nikt nigdy na nich nie siedział. Pośrodku zachodniej ściany znajdo­wał się wielki pusty kominek z mosiężnymi osłonami, ozdobiony marmurowym okapem z amorkami na rogach. Nad kominkiem wisiał duży obraz olejny, nad którym umocowane były pod szkłem dwa kawaleryjskie propor­ce, podziurawione przez kule albo też przeżarte przez mole. Obraz przedstawiał sztywno upozowanego oficera z okresu wojny meksykańskiej, w pełnej mundurowej gali. Oficer miał czarne wąsy, gorące a jednocześnie twardo patrzące, czarne niby węgle oczy. Twarz spra­wiała wrażenie, jakby należała do człowieka, z którym lepiej nie jeść z jednego talerza. Pomyślałem, że prawdo­podobnie jest to portret dziadka generała Sternwooda. Nie mógł być to sam generał, choć jak słyszałem, był już w bardzo zaawansowanym wieku, zbyt może zaawanso­wanym jak na dwie córki liczące sobie po dwadzieścia wiosen.

Wpatrywałem się w gorące czarne oczy portretu, gdy usłyszałem za sobą otwierające się drzwi. Nie był to jednak powracający służący. Była to dziewczyna. Miała około dwudziestu lat, była niska, drobno zbudowana, ale mimo to sprawiała wrażenie dość silnej. Miała na sobie jasnoniebieskie długie spodnie i wyglądała w nich bar­dzo dobrze. Zbliżała się do mnie lekkim krokiem. Jej ładne brązowe włosy były przystrzyżone bardzo krótko, o wiele krócej niż tego wymagała obecna moda. Oglądała mnie od stóp do głów ciemnoszarymi, zupełnie pozba­wionymi wyrazu oczami. Podeszła do mnie blisko. Uśmiechnęła się samymi tylko wargami, pokazując przy tym ostre, drobne zęby, białe jak świeże pomarańczowe kwiaty i połyskujące jak porcelana. Błyszczały między jej cienkimi, zbyt napiętymi wargami, a cała twarz, pozba­wiona koloru, nie wyglądała zbyt zdrowo.

Ale pan wysoki! - stwierdziła.

To nie moja wina.

Oczy jej się zaokrągliły. Była zaskoczona. Namyślała się. Można było zauważyć, nawet po tej krótkiej wymia­nie zdań, że myślenie sprawiało jej wiele trudności.

-              I przystojny - dodała. - Założę się, że pan sobie zdaje z tego sprawę!

Mruknąłem coś w odpowiedzi.

Jak się pan nazywa?

Reilly - odpowiedziałem. - Doghouse Reilly.

Śmieszne nazwisko.

Zagryzła wargi, odchyliła głowę i spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek. Po czym opuściła rzęsy, tak że niemal przytuliły się do policzków i podniosła je powoli, jak podnosi się kurtynę w teatrze. Miałem jeszcze doskonale poznać tę gierkę. Powinno mnie to było rozłożyć na obie łopatki, albo i na cztery, gdybym je miał.

Czy pan jest zawodowym bokserem? - zapytała, widząc, że nie mdleję.              ;

Prawdę mówiąc, nie -odpowiedziałem. - Jestem psem gończym.             

Czym pan jest...? - ze złością odrzuciła głowę do tyłu, a jej włosy zabłysły w przyćmionym świetle wielkiego hallu. - Żartuje pan sobie ze mnie!

Uhm.

Co takiego?             

Och, niech pani da spokój - stwierdziłem - przecież pani słyszała, co powiedziałem.

Nic pan nie powiedział. Pan sobie tylko ze mnie kpi! — Podniosła do ust kciuk i ze złością go ugryzła. Był to palec szczupły i wąski, o cudownym, nieskazitelnym kształcie. Trzymała go w ustach ssąc powoli i obracając jak dziecko smoczek.

Pan jest bardzo wysoki - zauważyła, po czym zachi­chotała z nieuzasadnionym rozbawieniem. Odwróciła się do mnie powolnym, kocim ruchem, nie unosząc nóg z podłogi. Ramiona jej opadły bezwładnie. Wspięła się na palce i padła wprost w moje objęcia. Musiałem ją po­chwycić, nie chcąc, żeby rozbiła głowę o podłogę. Chwy­ciłem ją za ramiona. Natychmiast ugięła nogi w kola­nach. Musiałem ją mocno do siebie przycisnąć, chcąc by stała prosto. Kiedy jej głowa znalazła się na mojej piersi, spojrzała na mnie i zaśmiała się.

Jesteś przepięknym chłopcem - powiedziała. - Ale ja też jestem ładna!

Nic nie odpowiedziałem. Lokaj wybrał sobie właśnie ten dogodny moment, aby przekroczyć próg oszklonych drzwi i zobaczyć mnie trzymającego dziewczynę w ra­mionach.

Nie wydawało się jednak, by zrobiło to na nim wraże­nie. Był chudym, wysokim, siwowłosym mężczyzną tuż przed lub tuż po sześćdziesiątce. Jego niebieskie oczy spoglądały na mnie ze skromnością, na jaką w ogóle stać człowieka. Skórę miał gładką i jasną i poruszał się jak ktoś o doskonale wytrenowanych mięśniach. Eodchodził do nas powoli, przecinając hall ukośnie. Dziewczyna odskoczyła ode mnie. Przemknęła przez hall aż do scho­dów prowadzących na galerię i wbiegła na nie jak łania. Zniknęła, zanim udało mi się głęboko odetchnąć.

-              Generał życzy sobie pana zobaczyć teraz, panie Marlowe - powiedział lokaj bezbarwnie.

Zadarłem dolną szczękę do góry i wskazałem na galerię.

Kto to był?

Panna Carmen Sternwood, proszę pana.

Powinien pan ją od tego odzwyczaić - powiedzia­łem. - Jest już na tyle dorosła, że powinna się inaczej zachowywać.

Lokaj spojrzał na mnie z chłodną uprzejmością i po­wtórzył to, co już raz powiedział.

Rozdział II

Przez oszklone drzwi wyszliśmy na wyłożoną chodnikowymi płytami równą ścieżkę, która okrążając trawnik wiodła do garażu. Chłopięcy szofer zdążył w tym czasie wyprowadzić czarną, chromowaną limuzynę na zewnątrz i odkurzał ją teraz starannie. Ścieżka poprowadziła nas wzdłuż oranżerii. Lokaj otwo­rzył drzwi i przepuścił mnie przed sobą. Przed nami znajdowało się coś w rodzaju przedsionka, w którym było gorąco niczym w piekarniku. Lokaj wszedł za mną, zamknął zewnętrzne drzwi, otworzył wewnętrzne i we­szliśmy do środka. W środku panował upał. Powietrze było gęste, wilgotne, parne, przesycone niesamowitym zapachem kwitnących orchidei. Ze szklanych zaparowa­nych ścian i dachu spadały wielkie krople wody i rozpry­skiwały się na roślinach. Światło miało przedziwny zie­lony kolor, jakby przedostawało się przez wodę z akwa­rium. Orchidee wypełniały całą przestrzeń' był to praw­dziwy las, pełen obrzydliwych, mięsistych liści i łodyg, wyglądających jak świeżo wymyte palce trupów. Kwiaty pachniały odurzająco, jak wrzący pod osłoną alkohol.

Lokaj dokładał wysiłków, aby przeprowadzić mnie wśród roślin tak, bym nie został spoliczkowany przez rozmokłe liście. Po chwili zbliżyliśmy się do niby polany położonej pośrodku znajdującej się pod kopułą dachu dżungli. Na wytyczonym tutaj sześciokątnym polu leżał wysłużony czerwony turecki dywan. Stał na nim inwali­dzki wózek, w którym siedział stary, najwyraźniej bliski śmierci mężczyzna, przyglądający się nam czarnymi oczyma, w których dawno już wygasł wszelki ogień, ale które wciąż jeszcze patrzyły tak otwarcie, jak oczy na portrecie wiszącym nad kominkiem w hallu. Cała twarz, poza oczami, sprawiała wrażenie ołowianej maski, z bezkrwistymi wargami, ostrym nosem, zapadniętymi skro-niami, naznaczonymi zbliżającym się rozkładem. Chude, długie ciało było mimo gorąca przykryte pledem i owi­nięte - wyblakłym czerwonym płaszczem kąpielowym. Kościste dłonie z podobnymi do szponów palcami o pur-purowosinych paznokciach spoczywały na pledzie. Z głowy zwisały rzadkie kępki suchych, siwych włosów, przypominających dziko rosnące kwiaty, walczące o ży­cie na nagiej skale.

Lokaj stanął przed nim i powiedział:

- Przyszedł pan Marlowe, generale.

Starzec nie poruszył się ani nie odezwał, nie skinął nawet głową. Przyglądał mi się po prostu, bezwładny. Usiadłem na mokrym plecionym fotelu, podsuniętym przez lokaja, który z ukłonem odebrał ode mnie kapelusz.

Generał odezwał się po chwili głosem, który sprawiał wrażenie, jakby wydobywał się z głębokiej studni.

Brandy, Norris. Z czym pan ją lubi pić?

W każdej postaci - odpowiedziałem.

Lokaj zniknął za ścianą obrzydliwych roślin. Generał odezwał się znowu. Używał głosu ostrożnie niczym bez­robotna girlsa ostatniej pary pończoch.

-              Kiedyś pijałem brandy z szampanem. Szampan  musiał być zimny jak woda z  górskiego źródła i zawierać co najmniej jedną trzecią brandy... Może pan zdejmie mary­
narkę, panie Marlowe. Tu jest naprawdę zbyt gorąco dla człowieka, w którego żyłach płynie krew.

Wstałem, zrzuciłem marynarkę i wyjąłem chusteczkę, by wytrzeć twarz, szyję i przeguby rąk. Miałem wrażenie, że temperatura na Saharze w samo południe musi być dużo niższa. Usiadłem i automatycznie sięgnąłem po papierosa. Powstrzymałem się jednak. Starzec zauważył ten ruch i uśmiechnął się słabo.

-              Może pan palić, panie Marlowe. Bardzo lubię zapach dymu tytoniowego.

Zapaliłem papierosa i dmuchnąłem kłębem dymu w je­go stronę. Nozdrza starca poruszyły się jak nos teriera przy norze szczura. Słaby uśmieszek ocienił kąciki jego ust.

-              Zabawna sytuacja, kiedy człowiek musi dawać upust swoim nałogom przez pośrednika – powiedział oschle. - Ma pan przed sobą obraz nudnego dogorywania po barwnym życiu. Widzi pan kalekę o bezwładnych nogach i podbrzuszu. Niewiele jest już rzeczy, które mogę jeść, a mój sen jest tak bardzo zbliżony do czuwania, że ledwie zasługuje na swoją nazwę. Wydaje mi się, że egzystuję tylko dzięki cieplarnianemu gorącu, niczym nowo narodzony pająk. Orchidee są tylko usprawiedli­wieniem dla tej temperatury. Lubi pan orchidee?

- Tak sobie - powiedziałem.
Generał przymknął oczy.

-              Są wstrętne. Ich tkanka jest podobna do ludzkiego mięsa. Ich zapach ma w sobie coś z pseudosłodyczy prostytutki.

Spojrzałem na niego z otwartymi ustami. Miękkie, wilgotne gorąco pokrywało nas jak całun. Starzec pochy­lił głowę, jakby szyja nie mogła udźwignąć jej ciężaru.

Wreszcie zjawił się lokaj, przedarłszy się przez dżunglę z małym barowym stoliczkiem na kółkach. Zmieszał dla mnie brandy z wodą sodową, okrył miedziany kubełek z lodem mokrą serwetką i odszedł, bezszelestnie porusza­jąc się wśród orchidei. Gdzieś z tyłu dżungli otwarły się i zamknęły za nim drzwi.

Upiłem mały łyk wódki. Starzec widząc to kilkakrot­nie oblizał usta, wodząc powoli jedną wargą po drugiej z napięciem godnym większego ceremoniału.

Niech mi pan coś o sobie opowie, Marlowe. Sądzę, że mogę o to prosić.

Oczywiście, tyle że nie ma wiele do opowiadania. Mam trzydzieści trzy lata, skończyłem college i jeśli sytuacja tego wymaga, wciąż jeszcze potrafię posługiwać się angielskim. W moim zawodzie nie jest to wprawdzie zbyt często wymagane... Pracowałem jako  wywiadowca u sędziego okręgowego, Wilde'a. Szef wywiadowców Bernie Ohls, wezwał mnie i powiedział, że chce mnie pan zobaczyć. Jestem kawalerem z tej prostej przyczyny, że nie znoszę żon funkcjonariuszy policji.

A prócz tego jest pan trochę cynikiem - uśmiechnął się starzec. - Nie podobała się panu praca u Wilde'a?

Starzec przyglądał mi się chwilę oczami bez wyrazu.

- Odszedł miesiąc temu. Nagle, nie mówiąc nikomu ani słowa. Nie pożegnał się nawet ze mną. Zabolało mnie to, ale cóż, był wychowany w twardej szkole życia. Jestem pewien, że wcześniej czy później dostanę od niego wiadomość. Na razie jednak jestem znów szantażowany.

-              Znów? - spytałem.

Wyciągnął ręce spod pledu. Trzymał w nich brązową kopertę.

-              Dopóki Rusty był tutaj, mogłem tylko współczuć każdemu, kto by mnie próbował szantażować. Kilka miesięcy przed jego przybyciem, mniej więcej dziesięć miesięcy temu, wypłaciłem pewnemu typowi o nazwisku
Joe Brody pięć tysięcy dolarów po to, żeby zostawił w spokoju moją młodszą córkę, Carmen.

O! - wymknęło mi się.

Poruszył rzadkimi, białymi  brwiami.

Co pan chciał przez to powiedzieć?

Nic - odparłem.

Chwilę przyglądał mi się ze zmarszczonym czołem, wreszcie powiedział:

-              Niech pan weźmie tę kopertę i obejrzy ją, proszę sobie nalać brandy.

Wziąłem kopertę z jego kolan i wróciłem na krzesło. Wytarłem dłonie i obejrzałem list z zewnątrz. Koperta była zaadresowana do generała Guy Sternwooda, 3765 Alta Brea Crescent, West Hollywood, California. Adres został napisany atramentem, ukośnymi, drukowanymi literami. Koperta była rozcięta. Wyciągnąłem z niej brą­zową wizytówkę i trzy kawałki sztywnego papieru. Na cienkiej karteczce z doskonałego papieru widniał złoty nagłówek: Arthur Gwynn Geiger. Adresu nie podano. Na dole, w lewym rogu, maleńkimi czcionkami złożono: „Rzadkie książki luksusowe wydania". Odwróciłem kartonik. Po drugiej stronie było napisane ukośnymi, drukowanymi literami: „Szanowny panie, mimo że załą­czone pokwitowania nie mogą być prawnie zaskarżone, gdyż stanowią długi za gry hazardowe, wydaje mi się, że wolałby pan je jednak wykupić. Z poważaniem A.G. Geiger.

Przyjrzałem się trzem kawałkom sztywnego białego papieru. Były to wypisane atramentem weksle noszące daty z poprzedniego miesiąca. Treść ich brzmiała: „Oka­zicielowi niniejszego, Arthurowi Gwynn Geigerowi lub jego pełnomocnikowi, zobowiązuję się wypłacić na żąda­nie sumę tysiąca dolarów ($1000.00) bez procentów. Pieniądze otrzymałam. Carmen Sternwooćf”.

Tekst był napisany niewyraźnym, kulfoniastym cha­rakterem pisma, z wieloma zawijasami i kółkami zamiast kropek.

Zrobiłem sobie jeszcze jednego drinka, pociągnąłem łyk i odłożyłem dowód rzeczowy na bok.

Co pan z tego wnioskuje? - spytał generał.

Na razie nic. Kto to jest Arthur Gwynn Geiger?

Nie mam najmniejszego pojęcia.

A co na ten temat powiedziała panu Carmen?

Nie pytałem jej. I nie zamierzam. Gdybym to zrobił prawdopodobnie zaczęłaby ssać kciuk i zrobiła bojaźli-wą minkę.

Widziałem ją w hallu - powiedziałem. - Rzeczywiś­cie dokładnie tak się zachowała. Potem spróbowała usiąść mi na kolanach..

Wyraz twarzy generała nie zmienił się ani na jotę. Jego splecione dłonie leżały spokojnie na kocu, a upał, który sprawiał, że czułem się jak kurczak na rożnie, zupełnie na niego nie działał.

-              Czy muszę być uprzejmy, czy mogę być zupełnie szczery?

-- Nie wydaje mi się, aby pan cierpiał z powodu zbyt wielu zahamowań, panie Marlowe.

Jak się panu wydaje, generale, czy pańskie córki zabawiają się razem?

Nie sądzę. Myślę, że dążą sobie właściwymi i bardzo rozbieżnymi drogami do zguby. Vivian jest zepsuta, wy­rafinowana, inteligentna i prawie bezwzględna. Carmen natomiast to dziecko, które lubi wyrywać muchom nóżki. Żadna z nich nie ma więcej poczucia moralności niż kot. Zresztą ja też nie. Żaden ze Sternwoodów nigdy go nie miał. Proszę pytać dalej.

Sądzę, że odebrały staranne wychowanie. Wydaje mi się, że wiedzą, co robią.

Vivian uczęszczała do dobrych snobistycznych szkół i na uniwersytet. Carmen chodziła do jakiegoś pół tuzina szkół o coraz mniejszych i mniejszych wymaganiach, aż wreszcie skończyła naukę w punkcie, w którym ją zaczę­ła. Przypuszczam, że obie miały i mają jeszcze teraz wszelkie znane nałogi. Jeżeli w ustach ojca brzmi to trochę złowieszczo, panie Marlowe, to chyba dlatego, że mój własny sposób życia był zawsze daleki od wszelkiego rodzaju wiktoriańskiej hipokryzji. - Oparł głowę o fotel i przymknął oczy, by je nagle otworzyć. - Nie muszę panu dodawać, że mężczyzna, który w pięćdziesiątym czwar­tym roku życia po raz pierwszy zażył rozkoszy ojcostwa, zasłużył na wszystko, co go spotkało.

Przełknąłem łyk mojego drinka i skinąłem głową. Puls na jego chudej, szarawej szyi tętnił wyraźnie, ale mimo to tak wolno, że ledwie można było go uznać za puls. Stary człowiek, na wpół martwy, ale zdecydowany patrzeć życiu prosto w oczy.

Co pan radzi? - warknął nieoczekiwanie.

Zapłaciłbym mu.

Dlaczego?

-              To kwestia niewielkiej sumy z jednej strony, a wiel­kich nieprzyjemności z drugiej. Jestem pewien, że coś się za tym kryje. Nie sądzę jednak, żeby to panu złamało serce. Poza tym, wielu oszustów musiałoby zużytkować bardzo wiele czasu, by wyłudzić od pana tyle, aby pan to odczuł.

-              Mam swoją dumę, panie Marlowe - odezwał się chłodnym tonem.

-              Ktoś na to liczy. To najprostsza droga, żeby pana oszukać. Pana albo policję. Geiger mógłby tę sumę  spo­kojnie zainkasować, o ile nie potrafiłby mu pan dowieść oszustwa. Zamiast tego przesyła panu pokwitowania w prezencie, dodając że są to długi karciane czy też
z rulety, co daje panu broń do ręki, nawet gdyby Geiger zatrzymał czeki. Dobrze sobie to wykombinował, wie, że dostanie te pieniądze, zarówno jeśli pan go uzna za oszusta, jak i za uczciwego człowieka, zajmującego się pożyczkami na niewielki procent. Kto to był ten Joe Brody, któremu wypłacił pan pięć tysięcy dolarów?

Jakiś hazardzista. Nie przypominam już sobie. Norris powinien wiedzieć. Mój służący.  

Czy pańskie córki posiadają własny majątek, któ­rym mogą rozporządzać, generale?

Vivian posiada, ale niewielki. Carmen jest wciąż jeszcze w myśl testamentu jej matki niepełnoletnia. Obie dostają ode mnie hojne sumy jako kieszonkowe.

Naturalnie mogę usunąć z pana pola widzenia owe­go Geigera, generale, jeżeli pan sobie tego życzy-powie­działem. - Wszystko jedno kim jest i czym się 'Zajmuje. Może to pana trochę kosztować, niezależnie od honora­riów, które mi pan wypłaci. Ale to oczywiście nic nam nie da. Opłacanie szantażystów nigdy nic nie daje. Pańskie nazwisko figuruje już na liście źródeł pieniędzy.

No tak - wzruszył szerokimi, kościstymi

ramionami okrytymi czerwonym płaszczem kąpielowym. - Przed chwilą powiedział mi pan, żebym zapłacił. Teraz pan mówi, że to mi nic nie da.

Miałem na myśli, że byłoby taniej i prościej przewle­kać sprawę i przystać na jakąś rozsądną sumę tego szantażu, to wszystko.

Obawiam się, że jestem raczej niecierpliwym czło­wiekiem, panie Marlowe. Jak wysokie jest pańskie hono­rarium?

Dostaję dwadzieścia pięć dolarów dziennie oraz zwrot   wszelkich   wydatków,   naturalnie   jeśli   mam szczęście.

-              W porządku. Nie jest to zbyt dużo za uwolnienie człowieka od wszelkiego rodzaju pasożytów. To będzie bardzo delikatna operacja. Mam nadzieję, że pan sobie zdaje z tego sprawę. Mam też nadzieję, że przeprowadzi pan tę operację z jak najmniejszą szkodą dla pacjenta.
Być może tych pacjentów jest wielu, panie Marlowe.

Wysączyłem drinka i wytarłem chustką wargi i twarz. Brandy niestety nie zmniejszyło upału. Generał rzucił mi krótkie spojrzenie i szarpnął koniec okrywającego go pledu.

Czy mam ubić interes z tym jegomościem, naturalnie jeżeli jego żądania zawarte będą w rozsądnych grani­cach? - zapytałem.

Oczywiście. Wszystko jest wyłącznie w pańskich rękach. Nigdy nie załatwiam niczego połowicznie.

Nie chcę pana przerażać - powiedziałem - ale będzie mu się wydawać, że lawina spada mu na głowę.

Jestem tego pewien. A teraz proszę mi wybaczyć. Jestem zmęczony. - Wyciągnął rękę i nacisnął guzik dzwonka znajdującego' się na oparciu fotela. Sznur od kontaktu był wetknięty w gruby czarny kabel wijący się wzdłuż ścianek głęboko wkopanych zielonych skrzynek, w których wzrastały i gniły orchidee. Generał zamknął oczy, otworzył je jeszcze raz, by rzucić krótkie, ożywione spojrzenie i ułożył się wygodniej na poduszkach. Powieki opadły mu znowu. Nie zwracał już na mnie żadnej uwagi. Wstałem, zdjąłem marynarkę z oparcia wilgotnego wiklinowego krzesła i ruszyłem, mijając orchidee, do drzwi. Otworzyłem jedne i drugie i znalazłem się na zewnątrz cieplarni, wchłaniając łapczywie świeże paź­dziernikowe powietrze. Szofer zniknął już sprzed garaży. Lokaj, sztywny i uroczysty, szedł bezszelestnie i spokoj­nie w moim kierunku czerwoną ścieżką. Zarzuciłem na ramiona marynarkę i patrzyłem, jak nadchodził. Zatrzy­mał się pół metra przede mną i wypowiedział uroczyście:

-              Pani Kegan życzyłaby sobie z panem porozmawiać, zanim pan nas opuści, proszę pana. Jeśli chodzi o pieniądze, generał polecił mi wręczyć panu czek na jakąkol­wiek sensownie brzmiącą sumę.

-              Upoważnił pana? W jaki sposób?
Spojrzał na mnie zdziwiony i uśmiechnął się.

Och, rozumiem, proszę pana. Jest pan  detektywem... Nawiasem mówiąc, generał   przycisnął dzwonek.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl