[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
AGATHA CHRISTIE
TAJEMNICA BLADEGO KONIA
PRZEŁOŻYŁA: KRYSTYNA BOCKENHEIM
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE PALE HORSE
Johnowi i Helen Mildmay White
Z serdecznymi podziękowaniami
Za to, że dali mi okazję ujrzeć,
Jak dokonuje się sprawiedliwość
PRZEDMOWA MARKA EASTERBROOKA
Wydaje mi się, że są dwie metody przedstawienia dziwnej sprawy Bladego Konia.
Wbrew temu, co mówił Biały Król, trudno jest osiągnąć prostotę. Nie można
powiedzieć: Zaczęło się na początku, toczyło się do końca i skończyło się. Gdzie
jest bowiem początek?
Dla historyka zawsze trudne jest ustalenie, w jakiej chwili zaczyna się pewien
okres historii.
W tym wypadku można zacząć od momentu, w którym ojciec Gorman wyruszył z
plebanii, aby odwiedzić umierającą kobietę. Można też zacząć wcześniej, od
pewnego wieczoru w Chelsea.
Ponieważ napisałem większą część tej opowieści sam, zacznę właśnie od tego.
I. RELACJA MARKA EASTERBROOKA
1
Ekspres do kawy syczał za moimi plecami jak rozjuszony wąż. Owo ponure, żeby nie
powiedzieć szatańskie skojarzenie nasuwał wydawany przezeń dźwięk. Przyszło mi
do głowy, że być może większość współczesnych odgłosów wywołuje takie
skojarzenia. Przerażający, zuchwały ryk śmigających po niebie odrzutowców,
powolne, groźne dudnienie wyłaniającego się z tunelu pociągu metra, intensywny
ruch kołowy, wstrząsający fundamentami twego domu... Nawet niezbyt głośne
codzienne dźwięki domowe, dobroczynne w skutkach, budzą pewnego rodzaju
niepokój. "Uważaj! - zdają się mówić. - Jestem duchem oddanym na twoje usługi,
ale jeśli twa czujność osłabnie..."
Niebezpieczny świat, właśnie o to chodzi. Niebezpieczny świat.
Zamieszałem zawartość dymiącej przede mną filiżanki. Pachniała przyjemnie.
Co pan jeszcze zje? Pyszną kanapkę z bananem i bekonem?
Zestawienie wydało mi się dziwne. Banany kojarzyły mi się z dzieciństwem albo
rzadko podawanym płonącym deserem z cukrem i rumem. Bekon był w moim umyśle
ściśle związany z jajkami. Kiedy jednak jesteś w Chelsea, powinieneś jeść to, co
tam dają. Zgodziłem się na pyszną kanapkę z bananem i bekonem.
Chociaż mieszkałem w Chelsea - ściśle mówiąc, od trzech miesięcy wynajmowałem
tam umeblowane mieszkanie - byłem tu obcy pod każdym względem. Pisałem książkę o
pewnych aspektach architektury Wielkich Mogołów, z tego jednak powodu mógłbym
zamieszkać w Hampstead, Bloomsbury, Streatham czy Chelsea i to nie stanowiłoby
różnicy. Nie dostrzegałem otoczenia, z wyjątkiem moich narzędzi pracy, i
sąsiedztwo, w którym żyłem, było mi zupełnie obojętne, przebywałem bowiem we
własnym świecie.
Jednakże tego właśnie wieczoru ogarnął mnie nagły niepokój, jaki znają wszyscy
pisarze. Architektura Wielkich Mogołów, cesarze Wielkich Mogołów, ich sposób
życia i wszystkie fascynujące problemy z tym związane stały się nagle pyłem i
popiołem. Co się z nimi stało? Dlaczego pragnąłem o nich pisać?
Czytając ponownie to, co napisałem, odrzuciłem niecierpliwie wiele stron.
Wszystkie wydawały mi się jednakowo złe - nędznie napisane i dziwnie nieciekawe.
Ktokolwiek powiedział: "Historia to stek bzdur" (Henry Ford?), miał absolutną
rację.
2
Odsunąłem rękopis ze wstrętem, wstałem i spojrzałem na zegarek. Zbliżała się
jedenasta wieczór. Spróbowałem przypomnieć sobie, czy jadłem obiad. Sądząc po
wewnętrznych objawach, nie. Lunch, owszem, w Athenaeum. Było to już dawno.
Zajrzałem do lodówki. Znajdowała się tam mizerna resztka zeschłego ozora.
Popatrzyłem na nią nieżyczliwie. Wobec tego wywlokłem się na King's Road i
ostatecznie skręciłem do Espresso Coffee Bar, z imieniem Luigi wypisanym
czerwonym neonem w oknie, a teraz przypatrywałem się kanapce z bananem i
bekonem, rozważając ponure implikacje codziennych hałasów i ich wpływu na
nastrój.
Wszystkie one - myślałem - mają coś wspólnego z moimi wczesnymi wspomnieniami
związanymi z pantomimą. Davy Jones, przybywający z zaświatów w kłębach dymu!
Pułapki w drzwiach i oknach, wpuszczające piekielne moce zła, wyzywające i
prowokujące Dobrą Diamentową Wróżkę czy jak jej tam, która z kolei usuwa
skinieniem niepożądaną ścianę i drętwym głosem recytuje banały jako ostateczny
triumf dobra i tak doprowadza do nieodzownej "aktualnej pieśni", nie mającej
nigdy nic wspólnego z treścią tej właśnie pantomimy.
Przyszło mi nagle na myśl, że zło było zawsze bardziej frapujące niż dobro.
Przedstawienie musiało to wykazać! To musiało zaskakiwać i prowokować! To była
walka solidności z niestałością. Ale w końcu solidność zawsze zwyciężała.
Potrafiła przetrzymać szablonowość Dobrej Diamentowej Wróżki, jej marny głos,
rymowane kuplety, nawet bezsensowne słowa pieśni: "Ze Wzgórza biegnie Wietrzna
Droga do Starożytnego Miasta, które kocham". Można było zobaczyć wszelkie nędzne
chwyty i ta broń zawsze zwyciężała. Pantomima kończyła się przeważnie tak samo.
Po schodach zstępowała według starszeństwa obsada - z Dobrą Diamentową Wróżką,
która zgodnie z chrześcijańską cnotą pokory nie usiłowała być pierwszą (czyli w
tym wypadku ostatnią), ale szła w połowie procesji, ramię w ramię ze swoim
niedawnym przeciwnikiem, który nie był już Królem Demonów, zionącym ogniem i
siarką, tylko człowiekiem odzianym w czerwone trykoty.
W moich uszach rozległ się znowu gwizd ekspresu. Dałem znak, że chcę jeszcze
jedną filiżankę kawy, i rozejrzałem się wokoło. Moja siostra zawsze zarzucała
mi, że nie jestem dobrym obserwatorem, nie zauważam, co się obok mnie dzieje.
"Żyjesz we własnym świecie" - mówiła oskarżycielsko. W tej chwili, świadomy
swoich "zalet", zanotowałem w pamięci zdarzenia. Codziennie natrafiało się w
gazetach na notatki o barach kawowych w Chelsea i ich bywalcach; miałem szansę
ocenić osobiście współczesne życie.
W barze było dosyć ciemno, więc nie widziało się niczego dokładnie. Klientela
składała się głównie z młodych ludzi. Należeli - jak przypuszczałem - do
niekonwencjonalnej generacji. Dziewczęta wyglądały, jak zawsze wyglądają według
mnie współczesne dziewczęta, po prostu brudno. Wydawały się także ubrane o wiele
za ciepło. Zauważyłem to, kiedy parę tygodni wcześniej poszedłem na obiad z
przyjaciółmi. Obok mnie siedziała dziewczyna mniej więcej dwudziestoletnia. W
restauracji było gorąco, ona jednak miała na sobie żółty wełniany sweter, czarną
spódnicę, czarne wełniane pończochy i w ciągu całego posiłku pot spływał jej po
twarzy. Czuć ją było przepoconą wełną i niemytymi włosami. Według moich
przyjaciół była bardzo atrakcyjna. Nie dla mnie! Moją jedyną reakcją było
pragnienie, aby wrzucić ją do gorącej kąpieli, wręczyć jej kawałek mydła i
skłonić do użycia go! Co dowodzi, że utraciłem kontakt z moją epoką. Może wzięło
się to stąd, że tak długo mieszkałem za granicą. Wspomniałem z przyjemnością
hinduskie kobiety z ich pięknie upiętymi czarnymi włosami, w kolorowych sari
ułożonych we wdzięczne fałdy, oraz ich rytmiczny, płynny chód...
Z tych przyjemnych wspomnień wyrwał mnie większy hałas. Dwie młode kobiety,
siedzące przy sąsiednim stole, zaczęły kłótnię. Towarzyszący im młodzi ludzie na
próżno próbowali je pogodzić.
Nagle dziewczyny zaczęły krzyczeć. Jedna z nich spoliczkowała przeciwniczkę,
tamta ściągnęła ją z krzesła. Tarmosiły się jak handlarki ryb, obrzucając się
histerycznie obelgami. Jedna była rozkudłanym rudzielcem, druga chudą blondynką.
Nie mogłem się połapać, co wywołało awanturę. Słyszałem tylko inwektywy. Przy
sąsiednich stolikach rozległy się krzyki i gwizdy.
- Dobra! Dołóż jej, Lou!
Stojący za barem właściciel, szczupły mężczyzna z baczkami, o wyglądzie Włocha,
którego uważałem za Luigiego, interweniował czystym londyńskim cockneyem:
3
- No, no... spokój... spokój... Za moment zleci się tu cała ulica. Zaraz
będziecie miały gliniarzy na karku. Dosyć, mówię.
Tymczasem blondynka chwyciła rudą za włosy i targając dziko, krzyczała:
- Kradniesz mężczyzn, ty suko!
- Sama jesteś suka!
Luigi wraz z dwoma zmieszanymi towarzyszami dam rozdzielił dziewczęta. W rękach
blondynki pozostały wielkie pęki rudych włosów. Trzymała je triumfalnie w górze,
potem rzuciła na podłogę. Drzwi od ulicy otworzyły się i odziana w błękit władza
stanęła w progu, wypowiadając majestatycznie regulaminowe słowa:
- Co się tu dzieje?
Natychmiast utworzył się wspólny front.
- Tylko trochę żartów - powiedział jeden z młodych ludzi.
- To wszystko - włączył się Luigi. - Trochę żartów między przyjaciółmi.
Zręcznie kopnął pęki włosów pod najbliższy stół. Rywalki uśmiechnęły się do
siebie z fałszywym wybaczeniem. Policjant przyjrzał się wszystkim podejrzliwie.
- Właśnie wychodzimy - powiedziała słodko blondynka. - Chodź, Doug.
.Równocześnie wychodziło parę innych osób. Władza obserwowała ich wszystkich
groźnie. Wyraz twarzy policjanta mówił, że choć tym razem im się upiecze, to
będzie już miał na nich oko. Wycofał się wolno.
Towarzysz rudowłosej zapłacił czekiem.
- Nic ci nie jest? - spytał Luigi dziewczynę, która poprawiała chustkę. - Lou
obeszła się z tobą fatalnie, wyrywając ci włosy z korzeniami.
- To nie boli - odparła dziewczyna nonszalancko. Uśmiechnęła się. - Przepraszam
za drakę, Luigi.
Towarzystwo wyszło. Bar był teraz prawie pusty. Szukałem w kieszeni drobnych.
- Ma sportowego ducha - rzekł Luigi, patrząc z aprobatą na zamykające się drzwi.
Wziął szczotkę i zmiótł rude pasma za kontuar.
- To musiała być tortura - zauważyłem.
- Wrzeszczałbym z bólu, gdyby popadło na mnie - zgodził się Luigi. - Ale Tommy
ma naprawdę sportowego ducha.
- Zna ją pan dobrze?
- Och, jest tu prawie każdego wieczoru. Nazywa się Tuckerton, Thomasina
Tuckerton, jeśli chce pan wiedzieć. Ale tutaj mówią na nią Tommy Tucker. Do tego
jest cholernie bogata. Jej stary zostawił prawdziwą fortunę, a co ona robi?
Przenosi się do Chelsea, mieszka w nędznym pokoju w połowie drogi do Wandsworth
Bridge i włóczy się w okolicy z bandą takich samych jak ona. To przechodzi
wszelkie pojęcie: połowa z tej ferajny ma forsę. Mogliby mieć każdą cholerną
rzecz, jakiej zapragną, mieszkać u Ritza, jeśli się im spodoba. Ale przez to, co
robią, są wyrzuceni poza nawias. Tak, to przechodzi wszelkie pojęcie.
- Pan by się na to nie zdecydował?
- Ach, mam jeszcze rozum! - odparł Luigi. - Jeśli idzie o forsę, inkasuję
natychmiast.
Wstałem, żeby wyjść, i zapytałem, o co była kłótnia.
- Och, Tommy poderwała chłopaka tamtej dziewczynie. Nie jest wart, by o niego
walczyć, może mi pan wierzyć.
- Tamta uważała, że jest - zauważyłem.
- Lou jest bardzo romantyczna - odparł Luigi tolerancyjnie. Nie była to według
mnie romantyczność, ale nie powiedziałem tego.
2
Chyba tydzień później w rubryce "Zgony" w "Timesie" zauważyłem następującą
wzmiankę:
2 października w Fallowfield Nursing Home, w Amberley, zmarła Thomasina Ann, lat
20, jedyna córka zmarłego Thomasa Tuckertona, Esq., z Carrington Park, w
Amberley, Surrey. Pogrzeb odbędzie się w gronie rodzinnym. Prosimy o
nieprzynoszenie kwiatów.
Żadnych kwiatów dla biednej Tommy Tucker i żadnego życia w Chelsea, poza
nawiasem. Poczułem nagły przypływ współczucia dla Tommy Tucker. Ostatecznie skąd
4
miałem wiedzieć, który z moich poglądów był właściwy? Kim byłem, żeby określać
jej życie jako przegrane? Może to moje życie, spokojne życie naukowca, pogrążone
w książkach, zamknięte przed światem, było zmarnowane? Życie z drugiej ręki.
Właściwie czy żyłem poza nawiasem? Co za pomysł! Co prawda, nie chciałem tego. Z
drugiej jednak strony, może powinienem tego pragnąć? Mało prawdopodobny i
niezbyt przyjemny pomysł.
Wyrzuciłem Tommy Tucker z myśli i zająłem się korespondencją.
Najważniejszy był list od mojej kuzynki Rhody Despard, proszącej o przysługę.
Zabrałem się do tego z zapałem, ponieważ tego ranka nie miałem nastroju do pracy
i była to wspaniała wymówka, żeby się od niej wymigać.
Wyszedłem na King's Road, przywołałem taksówkę i pojechałem do rezydencji mojej
przyjaciółki, pani Ariadny Oliver.
Pani Oliver była znaną autorką książek kryminalnych. Jej pokojówka, Milly,
prawdziwy smok, strzegła swojej pani przed atakami świata zewnętrznego.
Podniosłem brwi w milczącym pytaniu. Milly skinęła skwapliwie głową.
- Proszę iść prosto na górę, panie Easterbrook. Ma dziś rano humory. Może uda
się panu uwolnić ją od tego.
Wspiąłem się na dwie kondygnacje schodów, zapukałem delikatnie do drzwi i
wszedłem, nie czekając na zachętę. Gabinet pani Oliver był dużym pokojem,
którego ściany wyklejono tapetą przedstawiającą egzotyczne ptaki, gnieżdżące się
w tropikalnym lesie. Pani Oliver w stanie graniczącym z obłędem snuła się po
gabinecie, mamrocząc coś do siebie. Rzuciła na mnie krótkie, obojętne spojrzenie
i kontynuowała wędrówkę. Jej niewidzące oczy przesuwały się po ścianach,
prześlizgiwały po oknie i od czasu do czasu zamykały się jakby w przypływie
bólu.
- Ale dlaczego - mówiła pani Oliver w przestrzeń - dlaczego ten idiota nie mówi
natychmiast, że widział kakadu? Dlaczego nie miałby tego zrobić? Nie mógł tego
uniknąć! Jeśli jednak nie wspomina o tym, cały pomysł jest zmarnowany. Musi być
sposób... musi być.
Jęknęła, chwyciła się za krótkie, siwe włosy i szarpnęła je z całej siły. Potem
spojrzała na mnie nagle oprzytomniałymi oczami i powiedziawszy: "Halo, Mark.
Dostaję szału", kontynuowała swoje skargi.
- No i jest jeszcze Monica. Im bardziej się staram, żeby była miła, tym bardziej
staje się irytująca... Taka głupia dziewczyna... Przy tym jaka zadowolona z
siebie! Monica... Monica? Imię jest chyba nieodpowiednie. Nancy? Czy byłoby
lepsze? Joan? Każda nazywa się Joan. Tak samo Annę. Susan? Miałam już Susan.
Lucia? Lucia? Lucia? Chyba potrafię ją sobie wyobrazić. Ruda. Sweterek polo...
Czarne rajstopy? W każdym razie czarne pończochy.
Ten chwilowy przebłysk dobrego samopoczucia został przyćmiony wspomnieniem
problemu kakadu i pani Oliver podjęła na nowo swoją beznadziejną wędrówkę po
pokoju, przekładając nieświadomie różne przedmioty z miejsca na miejsce.
Troskliwie umieściła swój futerał na okulary w lakierowanej kasetce,
zawierającej już chiński wachlarz, po czym westchnęła głęboko, zwracając się do
mnie.
- Cieszę się, że cię widzę.
- To bardzo miło z twojej strony.
- Mógł się trafić ktoś inny. Jakaś głupia baba, która chce, żebym otworzyła
kiermasz, albo facet w sprawie polisy ubezpieczeniowej Milly, która absolutnie
odmawia zawarcia umowy, albo hydraulik (ale to byłoby zbyt wiele szczęścia,
prawda?). Mógłby to być też ktoś proszący o wywiad, zadający mnóstwo
kłopotliwych pytań, za każdym razem tych samych. Co pobudza panią do pisania?
Ile książek już pani napisała? Ile pani zarobiła? Itd., itd. Nigdy nie potrafię
odpowiedzieć na żadne z nich i wychodzę na idiotkę. Ale nic tak nie doprowadza
mnie do szaleństwa jak ta historia z kakadu.
- Coś nie gra? - spytałem ze współczuciem. - Może lepiej sobie pójdę?
- Nie, nie idź. W każdym razie stanowisz rozrywkę. Przyjąłem ten wątpliwy
komplement.
- Chcesz papierosa? - zapytała pani Oliver ze zdawkową gościnnością. - Są tu
gdzieś. Zobacz w pokrywie maszyny do pisania. .
- Dziękuję, mam własne. Poczęstuj się. Och, prawda, nie palisz.
5
- Ani nie piję. A chciałabym. Jak ci amerykańscy detektywi mający całe litry
żytniówki pod ręką, w bieliźniarce. To rozwiązuje chyba ich problemy. Naprawdę
nie wiem, jak można uniknąć kary za morderstwo w normalnym życiu. Wydaje mi się,
że od momentu popełnienia morderstwa cała sprawa jest zupełnie oczywista.
- Bzdura. Popełniłaś całą masę morderstw.
- Co najmniej pięćdziesiąt pięć - oświadczyła pani Oliver. - Część dotycząca
morderstwa jest łatwa i prosta. Dopiero wyjaśnienie sprawia trudności. To
znaczy: dlaczego miałby to być ktoś inny niż morderca? Widać go na kilometr.
- Nie w wykończonym produkcie.
- Tak, ale ile mnie to kosztuje - powiedziała pani Oliver ponuro. - Mów, co
chcesz, ale to nie jest naturalne, aby pięć czy sześć osób było na miejscu,
kiedy B zostaje zamordowany, i żeby wszyscy mieli motyw do zamordowania go,
chyba że B jest piekielnie nieprzyjemny, a w takim wypadku nikogo nie obchodzi,
czy został zamordowany, czy nie, i nikt nie troszczy się o to, kto jest sprawcą.
- Rozumiem twój problem - odparłem. - Ale jeśli udało ci się uporać z tym
pięćdziesiąt pięć razy, będziesz w stanie zrobić to jeszcze raz.
- To właśnie mówię sobie stale, ale za każdym razem nie potrafię w to uwierzyć i
przeżywam męczarnie.
Znowu chwyciła się za włosy i szarpnęła je gwałtownie.
- Nie rób tego! - krzyknąłem. - Wyrwiesz z korzeniami.
- Nonsens - odparła. - Włos jest wytrzymały. Chociaż kiedy miałam w wieku
czternastu lat odrę z bardzo wysoką gorączką, włosy zupełnie mi wypadły z
przodu. Strasznie krępujące. I trwało to całe sześć miesięcy, zanim mi
przyzwoicie odrosły. Okropna rzecz dla dziewczynki, dziewczęta tak uważają.
Pomyślałam o tym wczoraj, kiedy odwiedziłam Mary Delafontaine w domu opieki.
Włosy jej wyszły tak samo jak moje wtedy. Powiedziała, że musi sprawić sobie
sztuczną grzywkę, kiedy się lepiej poczuje. Chyba nie zawsze odrastają po
sześćdziesiątce.
- Widziałem któregoś wieczoru, jak jedna dziewczyna wydarła drugiej włosy z
cebulkami - powiedziałem, zdając sobie sprawę z pewnej nuty dumy w głosie, jako
ktoś znający życie.
- A gdzież to ty chadzasz? - spytała pani Oliver.
- To było w barze kawowym w Chelsea.
- Och, w Chelsea. Tam zdarza się wszystko. Bitniki, sputniki, narwańcy, całe to
pokolenie. Nie piszę o nich dużo, ponieważ obawiam się użycia niewłaściwych
terminów. Myślę, że bezpieczniej jest trzymać się tego, co się zna.
- Na przykład?
- Ludzie na wycieczce morskiej, w domach akademickich, to, co się dzieje w
szpitalach, radach kościelnych, na kiermaszach, festiwalach muzycznych i w
komitetach. Sprzątaczki, młodzi ludzie i dziewczęta wędrujący po świecie dla
nauki, ekspedienci... - Przerwała zadyszana. - To zrozumiałe, że sobie z tym
radzisz.
- Niemniej mógłbyś mnie zabrać kiedyś do baru kawowego w Chelsea, żebym
poszerzyła swoje doświadczenia - powiedziała pani Oliver tęsknie.
- Kiedy tylko zechcesz. Dziś wieczór?
- Dzisiaj nie. Jestem zbyt zajęta pisaniem, a raczej denerwowaniem się, że nie
mogę pisać. To najbardziej irytuje w pracy, choć wszystko jest nieznośne oprócz
tej jednej chwili, gdy uważasz, że masz cudowny pomysł, i nie możesz się
doczekać, by zacząć. Powiedz, Mark, czy sądzisz, że można zabić kogoś poprzez
zdalne sterowanie?
- Co rozumiesz przez zdalne sterowanie? Nacisnąć guzik i wysłać śmiercionośne
promienie?
- Nie, nie, nic z science fiction - przerwała z wahaniem. - Mam na myśli
prawdziwą czarną magię.
- Woskowe figurki nakłuwane szpilkami?
- Och, figurki z wosku są zupełnie niemodne - oświadczyła pani Oliver
pogardliwie. - Zdarzają się jednak dziwne rzeczy, w Afryce czy Indiach
Zachodnich. Ludzie opowiadają o nich. Jak to krajowcy po prostu kulą się i
umierają. Wudu czy ju-ju... W każdym razie wiesz, o czym myślę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podobne
- Strona startowa
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 06 - Oblubienica, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia Guwernantek 04 - Szalone marzenia, Akademia guwernantek(1)
- Christina Dodd - Akademia guwernantek 05 - W twych ramionach, Akademia guwernantek(1)
- Christiane F - My, E-booki i książki, Książki
- Christopher Hyde - Plan Maxwella, książki, książki
- Christopher S. DeRosa - Political Intrination in the U.S. Army from World War II to the Vietnam War (2006), Książki USA
- Christie Agatha - Przyjdz i zgin, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
- Christmas on Crack - Carlton Mellick III (Editor), ebook, ebook.1400, Temp 1
- Christine Feehan- Mroczna Seria 04 - Mroczna magia, dla mlodziezy
- Christie Agatha - Kot wsrod golebi, e-books, e-książki, ksiązki, , .-y
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- granada.xlx.pl