[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Antoni Chołoniecki
Duch dziejów Polski
Pamięci Stefana Buszczyńskiego autora „Upadku Europy”
Żeby wskrzesić naród, trzeba wynaleźć jego utracone jestestwo, z bacznym
względem na modyfikacje, któremi je czas zmienił i przekształcił.
Nie improwizujemy Polski, ale z grobu wywołujemy ojczyznę. Nie
sporządzamy bez planu i architektów fantastycznego gmachu, ale
wygrzebujemy z gruzów starożytna budowlę
We wskrzeszeniu ducha owych instytucji, owych praw i obyczajów, które
niegdyś zdobiły republikańska monarchię polskiego narodu, miesi się wielka
myśl politycznej restauracji.
Mochnacki
Ogłoszona niespełna przed rokiem praca niniejsza znalazła wśród polskich
kół czytelniczych żywy oddźwięk – czego wyrazem miedzy innymi, że
stosunkowo znaczny nakład jej został wyczerpany w ciągu kilku miesięcy.
Wywołała jednak z paru stron zarzuty. Korzystając ze sposobności
drugiego rozszerzonego wydania, pragnę na nie pokrótce odpowiedzieć,
tym chętniej, ze przez to uzupełni się niejeden rys, który dopiero w
polemicznej formie może się wydobyć na jaw.
Odezwały się glosy, że w charakterystyce idei przewodnich naszej historii
nie uwzględniono należycie stron ujemnych, że obok świateł zabrakło
„cieni”, co rzecz uczyniło jakoby jednostronna. Zarzut ten przy bliższym
rozpatrzeniu nie da się utrzymać. Czytelnik baczny znajdzie w pracy mojej
niejednokrotnie zaznaczone owe plamy i zgrzyty, których obecność w
dziejach musiała znaleźć odbicie i na kartach książki. Jest tam mowa o
czasach „obłędu i występków politycznych”, o tem, ze warstwy
nieszlacheckie w Polsce przeżyły „okres istotnie ciężkiej i twardej niedoli”,
ze były liczne „wynaturzenia” naszego ustroju państwowego, ze ogólnemu
obrazowi wzrostu i upadku naszej ojczyzny odpowiada „nierówny poziom
duchowej i moralnej wartości pokoleń”. To wszystko istotnie zostało
wypowiedziane skrótami myślowymi, jeśli kto chce – tylko pobieżnie.
Dlaczego?
Miarodajnymi były dla autora dwa względy.
Po pierwsze, ponieważ te wszystkie ciemne strony państwowego życia
polskiego są dostatecznie znane polskiemu ogółowi, nie tylko
wykształconemu. Trzem czwartym częściom naszego narodu od szeregu
pokoleń szkoła moskiewska i pruska wpajała z pilnością nic nie
zostawiająca do życzenia wszystkie saskie i nie saskie nasze upadki,
wszystkie czarne i przyczernione fragmenty obrazu naszej przeszłości. Nie
nazbyt w tyle pozostawała w tej pracy i szkoła galicyjska. Przyrzuciły do
niej swą cząstkę wreszcie liczne podręczniki i liczni historycy, na których
wszyscyśmy się kształcili; wszak to o jednym z najwybitniejszym z nich i to
właśnie o tym, który przez długie lata kierował wychowaniem publicznem
całej polskiej dzielnicy, mówi prof. Konopczyński: „Wyrozumiały dla
wszelkich wrogów polskości, a nielitościwy” dla przeszłości własnego
narodu. Zdawałoby się zatem chyba, że mówiąc do tak przygotowanego
pokolenia wystarczy, nie tracąc słów, zamarkować „nasze cienie” dziejowe
choćby tylko w najlżejszy sposób, aby obraz ich wystąpił od razu z całą
plastyką w umyśle czytelnika.
Ale był drugi wzgląd, istotniejszy.
Rzecz niniejsza nie jest wszak zarysem historii, - jest próbą charakterystyki
duszy dziejowej. Jedno i drugie zakreśla piszącemu odmienne nieco
obowiązku i prawa. Wychodząc z obranego założenia autor nie tylko nie
potrzebował, ale nie mógł zajmować się tym, jakie sumy wypłacił był
Ponińskiemu Stackelberg, a Branickiemu Katarzyna, ani zapuszczać się w
las obskurantyzmu szlacheckiego za Sasów ani zatrzymywać się
szczegółowo przy zbrodniach popełnianych przez możnowładców, którzy
świadomie działali na szkodę ojczyzny. Tak samo, chcąc scharakteryzować
ducha dziejów Anglii, będziemy mówili wszak nie o rządach kurtyzan
królewskich, o przekupstwie rozpowszechnionym od góry do dołu, o tym,
że sprzedawali się nawet królowie, że Karol II (1660-1685) wziął pieniądze
od obcego władcy za przyczynę zmian we własnym kraju, że współdziałali
przy tych haniebnych machinacjach doradcy korony, albo że opozycja w
parlamencie angielskim była stale kupowana przez pierwszego ministra
Roberta Walpole (1721-1742), gdyż to wszystko nie było konieczną
emanacją duszy narodu, było tylko przejawem powszechnego w całej
Europie upadku moralności publicznej od schyłku wieku XVII do II
połowy wieku XVIII, w tym samym czasie co i u nas, - lecz mówić będzie o
kulturze wolności jednostki, o rządach parlamentu, o zasadzie, iż tylko
ustawa uchwalona przez reprezentację społeczeństwa może społeczeństwo
obowiązywać i o dążności do utrwalenia tej zasady, albowiem to właśnie
jest wiekuistym w dziejach Anglii, to jest wykładnikiem, kwintesencją,
treścią i cechą dziejowej duszy angielskiej.
W „Duchu dziejów Polski” jest mowa podobnież o istotnych i naczelnych
cechach naszej przeszłości i tylko o nich. Że Polska, której rozwój poszedł
w kierunku wykształcenia wolności politycznej, otoczona państwami
zaborczymi, zbłądziła ciężko, zaniedbując wytworzyć w nowszych czasach,
choćby kosztem zwężenia swobód wewnętrznych rząd zdolny do obrony
na zewnątrz, to prawda nie tylko oczywista, lecz tak znana, tak
przetopiona już w komunał, że chyba nie wymagała specjalnego
podkreślenia w pracy, która nie jest podręcznikiem historii.
Obszerniejsze rozwodzenie się nad tą prawdą i nad wszystkimi cieniami,
jakie się dokoła niej skupiły, nie była ni koniecznym ni potrzebnym dla
charakterystyki dziejowego ducha Polski. Dodajmy, że po usilnej pracy,
jaką w tym kierunku wykonała już szkołą historiografia ostatnich czasów,
to pokutnicze wlepianie wzroku wstecz nie może być również uznane za
szczególne pilne zadanie wychowawcze. Przeciwnie. Braki i grzech
przeszłości znamy na wylot. Natomiast co od dziesiątek lat było jest u nas
zastraszające, to nieświadomość wielkiej twórczości narodu przez długie
wieki i utrwalające się na tym tle, w umysłach słabszych i mniej
uodpornionych, ale bynajmniej nie tylko w umysłach prostaczków,
poczucie bezgranicznej małości własnej i poddawanie się urokowi potęgi,
która – na pewien okres dziejów – zatryumfowała nad nami. Tam:
wszystko we wzorowym porządku, opromienione powodzeniem w glorii
sprostania ogromnym zadaniom, zdrowe, jędrne, zdolne do przetrwania
choćby do końca świata, gdy Polska – cóż? Rupieciarnia błędów, klęsk,
heroicznych lecz nieudolnych porywów i świadomie lub nie świadomie na
swoją własną szkodę popełnianych zbrodni. Tej niesłychanej mistyfikacji
usiłuje praca niniejsza przeciwdziałać przez zaakcentowanie naszych
wielkich wartości dziejowych, zestawienie ich z ówczesnym stanem rzeczy
gdzie indziej i wskazanie na ich renesansowy rozkwit w epoce, której próg
zaledwie zdołała ludzkość przekroczyć.
Wyrażono jednak obawę, że to wywoła w czytelniku polskim „szkodliwą
dumę”. Przy sposobności omawiania kart niniejszych znakomity badacz
przeszłości podniósł trafnie, ile niewyczerpanej siły daje narodowi
francuskiemu fakt, iż czuje się on „Une grande nation” dzięki wspaniałym
kartom swojej historii. Czy u nas inne rządzą prawa psychologiczne? Nie.
Toteż fałszywe poczuwanie się do owej „Minderwertigkeit”, którą tak
skwapliwie wmawiają w nas sąsiedzi z zachodu, może jedynie osłabiać
naszą siłę odporną i twórczą, podczas gdy świadomość posiadania świetnej
spuścizny dziejowej, świadomość, która obowiązuje do utrzymania się na
odziedziczonej wyżynie, musi się stać pomnożycielką naszej energii.
Naturalnie nawet ten wysoki cel nie uprawniałby do improwizowania
rzeczy niebyłych. Na szczęście – kłamać nie potrzebujemy. Historia, jak
głosi stara maksyma ma być nauczycielką życia. Rzecz szczególna, że u nas
ostatnimi czasy to jej pedagogiczne zadanie zostało po prostu o połowę
obcięte, aczkolwiek nauczycielka jest w pełni sił i mogłaby swoją robotę
odrabiać w zupełności. Jednostronnie akcentuje się wciąż rzecz z resztą
słuszną, że historia uczy unikać błędów. Lecz czy tylko to? Ta
wychowawczyni może nam przecież nam dawać ponadto bardzo cenne
wskazania pozytywne, a właśnie wiele naszych koncepcji posiada te
zdolność w wybitnym stopniu. Wystarczy przypomnieć dla przykładu
starą polską ideę łączenia narodów na podstawie ścisłego lojalnego,
nieobłudnego przestrzegania ich prawa do rozrządzania się sobą i nie
narzucania im niczego wbrew ich woli. Z pomyślnych skutków
praktycznego stosowania tej idei w Rzeczypospolitej mogliśmy byli wiele
nauczyć się w tej części Polski, w której łaskawy los powierzył nam był po
raz drugi – w miniaturze – rozwiązania współżycia narodów, a w której
polityka małodusznych targów o mandaty, o szkoły, o „koncesje”
językowe, dała po czterdziestu latach jako rezultat: rozpaloną do
czerwoności wzajemną nienawiść. W chwili dzisiejszych wielkich
przekształceń i narzuconej nam niestety z zewnątrz konieczności rewizji
naszego stosunku do ludów, z którymi niegdyś żyliśmy pod jednym
dachem państwowym, myśl polska z przed czteru stuleci, która spajała
równych z równymi, może się stać dla naszej polityki praktycznej
nieoszacowanym dziedzictwem, pod warunkiem, że w zmienionych
formach potrafimy ją zastosować niemniej uczciwie, jak czynili to
pradziadowie nasi.
Ślepota było by nie widzieć istotnych błędów i zboczeń naszej przeszłości,
ale takim samem kalectwem jest patrzeć w jej świetne, nie tylko moralnie
wzniosłe, lecz także mądre oblicze – nie umieć z niego wyczytać
żywotnych, płodnych i twórczych myśli jakie tam wyrył Geniusz Narodu.
Kraków w kwietniu 1918
Wstęp
Zdobyta przenikliwością natchnienia poetyckiego prawda, że Polska jest
„wielką rzeczą”, zabrzmiała w uszach naszego pokolenia przed latu
niewielu jak paradoks smutny i szyderczy. Nigdy mniejszą pozornie nie
wydawała się Polska, jak właśnie w chwili wypowiedzenia tych słów. Od
roku 1870, do ostatecznego utrwalenia się stosunków, w których tylko
silnym, rozporządzającym opancerzoną pięścią, przyznano prawo bytu i
głosu, straciła ona wszelkie znaczenie. Dla urzędowej i nieurzędowej
Europy „sprawa polska” przestała istnieć; skurczyła się do lokalnego,
powiatowego zatargu w łonie państw rozbiorowych. Stała się z nami, na
widowni życia międzynarodowego, rzecz najstraszniejsza: przejście do
porządku. Starsi z pośród nas, którzy za lat młodzieńczych z bijącym
sercem nadsłuchiwali co powie o nas w senacie książę Ludwik Napoleon,
lub czy w Izbie Gmin odezwie się za nami lord Russel i jak przyjmie
kanclerz rosyjski zbiorową interwencję za Polską połowy Europy,
doczekali się chwili, w której pojawienie się nazwy Polski na ustach
szanującego się dyplomaty byłoby uznane za objaw niepoczytalności. Ci,
których młodość upływała gdy centralny komitet narodowy pertraktował o
termin wybuchu z Młodą Europą, gdy Warszawa podziemna niecierpliwiła
się zwlekaniem Mazziniego i nadmierna przezornością Hercena, dożyli
dnia, w który międzynarodowy romantyzm wolności ukorzył się przed
rosnącą wszechwładzą państwa a w pamięci ludów Europy zatarło się
nawet samo wyobrażenie o Polsce.
Ostatnie światła pogasły. Zostaliśmy sam na sam z przemocą, która szła ku
nam pijana zemstą za nieprzerwany stuletni bunt, i z przemocą, która
zasiadłszy na katedrach uniwersyteckich, ustaliła według wszelkich reguł
naukowego myślenia tezę, że jako naród mniej wartościowy powinniśmy
rozpłynąć się w kulturze „wyższej”. Czegóż nie uczynniono, aby jeden i
drugi punkt widzenia uzmysłowić nam z cała dobitnością? Było wszystko:
od tortury fizycznej do rafinowanych sposobów wymienienia polskiej
duszy na inną, od zdziczałych odruchów nienawiści do chłodnych aktów
woli, cynicznie stosującym względem Polaków program państwowy
wytępienia. Wyświecona ze wszystkich dziedzin życia, Polska skurczyła
się, jak ślimak w skorupie, w ciasnych granicach ogniska domowego i w
wąskim kole zabiegów o chleb. Wydana na łaskę i niełaskę bezmiernej
pychy zwycięzcy, obezwładniona i bezsilna, ujęta w potworną kuratelę
gwałtu, smagana biczem prześladowań i upokorzeń, ścigana i szczwana
jak osaczone zwierzę, zżyta z tem, że można się nad nią pastwić bezkarnie,
stoczyła się w oczach pozostałej Europy tak nisko, ze przestała budzić
jakiekolwiek zainteresowanie. Nędza polskiego bytu, o ile odgłosy jej
dochodziły na zewnątrz, wywoływała już tylko uczucie przykrej nudy.
Dłoń oprawcy odarła nas nawet z uroku, jaki towarzyszył niegdyś naszej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl