[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Joanna Chmielewska

 

 

Lądowanie w Garwolinie

 

 

 

1995

Wstęp

którego z pewnością nikt nie przeczyta na początku, ale może chociaż na końcu.

 

Jest to mój drugi utwór historyczny. Pierwszym było Dzikie białko, pisane niejako post factum. To samo dotyczy Lądowania w Garwolinie, opiewającego czasy z wczesnych lat sześćdziesiątych, i nie mogę go aktualizować, bo straciłoby charakter. Obecnie wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.

Gotowy maszynopis znalazłam we własnych starych papierach. Co prawda, prezentował sobą scenariusz, a nie powieść, przeróbka zaś w tę stronę, scenariusza na książkę, a nie odwrotnie, prezentuje sobą trudności straszliwe, co widać nawet u Mac-Leana, ale zrobiłam, ile mogłam. Dzieło science fiction tkwiło we mnie przez całe lata, dłużej nawet niż małe z dnem, i postanowiłam dać ujście spęczniałej namiętności bodaj namiastką.

Przy okazji chciałam delikatnie przypomnieć, jakie to były czasy, bo co najmniej połowa społeczeństwa zdążyła już zapomnieć i okrzykami „komuno, wróć!” daje wyraz tęsknocie do przeszłości. Generalny idiotyzm umknął z ludzkiej pamięci, a pozostało tylko czarowne wspomnienie zasady „czy się stoi, czy się leży...”

Trupów nie ma! Nie kryminał! Mówię od razu, żeby nikogo nie rozczarować. W ogóle nie wiem, co to jest, może groteska. Średnio realistyczna...

Obiecuję uroczyście, że prawdziwy kryminał spróbuję napisać jako następny.

Autorka

Krzysio Wojciechowski, sekretarz redakcji tygodnika Szósty Wieczór, oderwał wzrok od rozłożonego przed nim na biurku czasopisma naukowego i utkwił zadumane spojrzenie w siedzącym naprzeciwko niego koledze, satyryku.

- Mars to była moja ostatnia nadzieja - powiedział melancholijnie. - Jeżeli tam nie ma ludzi, to już nigdzie nie ma.

- Jak to? - rzekł na to z niejakim zaskoczeniem Januszek Płoński, fotoreporter, wysoki, szczupły i bardzo przystojny, odwracając się od okna, przez które w milczeniu obserwował ruch uliczny. - Mam wrażenie, że na ziemi ludzie są...

- Mało ci ludzi? - zdziwił się równocześnie satyryk z wyraźnym niesmakiem.

- Nie ma w naszym układzie słonecznym - wtrącił się pouczająco doradca do spraw technicznych. - W innych mogą być.

Doradca do spraw technicznych, Tadzio Kotlin, ukończył przed laty politechnikę, dawno już jednak zrezygnował z wykonywania wyuczonego zawodu, znęcony urokami dziennikarstwa. Twórczej pracy pisarskiej oddawał się wprawdzie samodzielnie z rzadka i niechętnie, jego wykształcenie jednakże predestynowało go do piastowania w redakcji dość osobliwego stanowiska. Służył światłą radą we wszystkich dziedzinach i korygował błędy i niedopatrzenia kolegów, grawitujących ku wykształceniu raczej humanistycznemu. W lokalu redakcji przebywał w godzinach bardzo różnych, ponad inne pomieszczenia przedkładając pokój sekretarza, wokół którego piętrzyły się, gromadziły i wikłały wszelkie możliwe redakcyjne problemy. Siedział teraz na krześle pod ścianą, z nogami wyciągniętymi na środek pokoju i po raz czwarty odczytywał korespondencję skrytykowanego niedawno zakładu produkcyjnego, usiłując zrozumieć bodaj część zawartych w niej wyjaśnień. Z prawdziwą przyjemnością oderwał się od tego zajęcia.

- Inne układy słoneczne nie są jeszcze dokładnie zbadane - oznajmił stanowczo.

Sekretarz redakcji skrzywił się z powątpiewaniem, odsunął czasopismo naukowe i sięgnął po szklankę z herbatą. Przyjrzał się jej nieufnie, wrzucił do środka kostkę cukru i plasterek cytryny i zaczął ją mieszać.

- Podobno ludzi nigdzie nie ma - rzekł, zniechęcony. - Wszystkie badania wykazują, że z tym żywym białkiem w kosmosie nie jest dobrze...

- Mylisz fikcję z rzeczywistością - przerwał satyryk. Odsunął krzesło, wstał i z leżącej na biurku aktówki wyciągnął torebkę z drugim śniadaniem. Z torebki wyjął jajko.

- O tym, że w kosmosie nie ma białka, pisał Lem w opowieściach o kadecie Pirxie - ciągnął dalej. - Naukowo to jeszcze nie zostało stwierdzone. Gdzie moja herbata?

- Tutaj - powiedział fotoreporter i odsunął się od parapetu, ukazując do połowy opróżnioną szklankę z herbatą.

- Świnia - powiedział satyryk z rezygnacją. Zabrał szklankę z parapetu, postawił na biurku, obejrzał jajko i przelotnie zastanowił się, jak bliska jest chwila, w której na widok jajek na twardo zacznie dostawać konwulsji. Jego żona, kobieta o stanowczym charakterze, stosowała dietę odchudzającą, żywiąc męża tym samym co i siebie. Drugie śniadanie zostało dla niego przygotowane przez nią. Spojrzał w okno, ale uporczywa, wiosenna mżawka zniechęcała do wyjścia, zdecydował się zatem jeszcze tym razem to zjeść. Niemrawo popukał jajkiem w niewielki stosik teczek na biurku. Nie dało to żadnego rezultatu.

Sekretarz redakcji nadal mieszał herbatę, patrząc w dal niewidzącym spojrzeniem.

- Parę innych osób też pisze to samo - mruknął posępnie.

Satyryk popukał jajkiem w teczki mocniej, wciąż bez skutku. Rozejrzał się w poszukiwaniu twardszego przedmiotu, uczynił krok, potknął się o wyciągnięte nogi doradcy do spraw technicznych i z rozmachem wyrżnął jajkiem w maszynę do pisania na biurku sekretarza. Surowa zawartość jajka równomiernie spłynęła na klawiaturę i czcionki.

- O, cholera... - powiedział, zaskoczony.

- Zwariowałeś, czy co? - zirytował się sekretarz redakcji, gwałtownie odsuwając krzesło od biurka. - Nie możesz tego rozbijać o swoją maszynę?

- Myślałem, że jest na twardo - powiedział bezradnie satyryk. - On mi nogę podstawił. Weź te kopyta ze środka, co?

- Chciałeś przecież żywego białka - zauważył spod okna fotoreporter.

- Ale nie tu, tylko w kosmosie! - sprostował z gniewem sekretarz redakcji. - Poza tym ono nie jest żywe, tylko surowe! Wytrzyj to, do cholery! Ja się brzydzę!

- Zachowuje się jak żywe... Co ty myślisz, że ja się nie brzydzę? To przez Tadeusza, niech on wytrze!

- Ja też się brzydzę! - zaprotestował doradca do spraw technicznych. - Po diabła w ogóle przynosisz surowe jajka?!

- To nie ja, to moja żona... Rusz się, daj coś!

- Papierem toaletowym...

Wśród wyraźnych objawów wstrętu wszyscy trzej przystąpili do wycierania maszyny. Czynność była dość skomplikowana. Fotoreporter przyglądał się temu z zainteresowaniem.

- Wracając do żywego białka... - powiedział

doradca do spraw technicznych. - Cholera, rozmazało mi się na rękawie... To w innych układach słonecznych nie wiadomo dokładnie, co się dzieje, i istnieje możliwość, że gdzieś tam plącze się taka sama planeta jak nasza. I na niej podobne istoty...

- Też tłuką surowe jajka o maszyny do pisania? - spytał zgryźliwie sekretarz redakcji.

- Na pewno - odparł stanowczo satyryk. - Niech cię pocieszy, że, być może, gdzieś w kosmosie siedzi taki sam facet jak ty i rozmazuje sobie takie gluty po klawiaturze...

- Możliwe, że te istoty stłukły sobie na maszynie nawet dwa jajka - podsunął uczynnię fotoreporter.

- Kopę! - warknął sekretarz. - Dwie kopy!

- Sto kóp - zgodził się doradca do spraw technicznych, ścierając białko z mankietu papierem toaletowym i chustką do nosa. - W ogóle byłoby dziwne, gdyby tak nie było...

- Gdyby nie tłukli tych jajek...?

- Nie, gdyby nie było takiej samej planety. W końcu nie możemy być przecież pępkiem wszechświata!

- A pewnie - przyświadczył satyryk. - To już byłoby zbyt głupie...

Wyjął z torebki drugie jajko, przyjrzał mu się i niepewnie rozejrzał się dookoła. Fotoreporter pośpiesznie przysunął ku sobie aparat fotograficzny.

- Lepiej idź to tłuc od razu nad sedesem - poradził gniewnie i ostrzegawczo sekretarz redakcji.

- Co go napadło z tymi jajkami? - zdenerwował się doradca do spraw technicznych. - Hodowlę drobiu masz, czy jak?

- Mówiłem wam, że to moja żona - odparł zniecierpliwiony satyryk i ostrożnie popukał jajkiem w ścianę. - To jest na twardo.

- Ty, Krzysiek, a właściwie po co ci to życie w kosmosie? - zaciekawił się fotoreporter.

Sekretarz redakcji westchnął i przestał obserwować w napięciu poczynania satyryka, który wreszcie usiadł po drugiej stronie biurka i przystąpił do spożywania posiłku. Przysunął swoje krzesło i westchnął drugi raz.

- Byłoby coś ciekawego - wyjaśnił, ożywiając się smętnie. - Mogliby robić większe postępy... Szybciej rozwijać cywilizację, nie wykańczać się wzajemnie w takim stopniu jak my... Miałby człowiek nadzieję, że przylecą do nas z wizytą i w ogóle coś będzie...

- Nie jestem pewien, czy by mi się to podobało - mruknął fotoreporter z powątpiewaniem. - Właśnie ostatnio miałem gości.

- Mnie by się podobało - zamamrotał niewyraźnie satyryk. - Gości moja żona nie mogłaby karmić wyłącznie jajkami na twardo.

- Jeśli nawet są, to cholernie daleko od nas - powiedział z goryczą sekretarz redakcji i na nowo popadł w posępną zadumę.

Od najwcześniejszych lat, od chwili niemal kiedy nauczył się czytać, perspektywa podróży kosmicznych jaśniała przed nim jak zorza. Zależnie od zmieniającego się wieku, stanu ducha i nabywanego stopniowo wykształcenia wyobrażał sobie już to siebie, lądującego kosmicznym pojazdem na nieznanej planecie, już to istoty z nieznanej planety, lądujące mu przed nosem na Ziemi. Algebry i geometrii uczył się w szkole wyłącznie w tym celu, żeby osiągnąć porozumienie z owymi stworzeniami, których poziom inteligencji wahał się w jego poglądach od absolutnego prymitywu do niedosiężnych szczytów, ale Pitagorasa w każdym wypadku musieli pojmować. Z wiekiem zaniechał myśli o osobistym uczestnictwie w ryzykownych wojażach i poprzestał na nadziejach, iż wymarzone istoty zdecydują się wreszcie przebyć dzielącą je od niego przestrzeń.

Wszystkie zdobycze wiedzy i kolejno następujące po sobie odkrycia naukowe systematycznie i bezlitośnie jego nadzieję niszczyły, tłamsiły i wdeptywały w błoto. Z rozgoryczeniem doszedł do wniosku, że właściwie nie ma już na co liczyć, zdusił w sobie uczucie radosnego oczekiwania i pozostał już tylko przy masochistycznym zainteresowaniu tematem, który przez całe życie przynosił mu wyłącznie rozczarowania.

Teraz już nawet niejasne wzmianki o latających spodkach i talerzach traktował sceptycznie. Osobiście zastawy stołowej w przestworzach nie widział i nie spotkał ani jednej osoby, która oglądałaby ją na własne oczy. Tajemnicze rysunki Majów i Azteków, matematyczne sekrety Stonehenge i piramid, supozycje na temat wyższej cywilizacji, która istniała, opuściła glob ziemski i poleciała gdzie indziej, a nawet Trójkąt Bermudzki, napełniały go wyłącznie zgryźliwym niedowierzaniem. Nie życzył sobie już więcej rozczarowań. Zakorzenione w najtajniejszych komórkach organizmu pragnienie nie opuszczało go jednak bez reszty i odzywało się niekiedy cichym smętkiem. Coś z tego kosmosu... Cokolwiek... Dożyć chwili, kiedy objawi się jakoś nie istniejące i zrealizuje niemożliwe...

Przecknął się teraz z ponurej zadumy i usłyszał, że doradca do spraw technicznych kontynuuje jego myśl, przy czym dźwięczy w tym jakby ślad bolesnej tęsknoty.

- Wy macie pojęcie? Całkowita zmiana oblicza gospodarczego i politycznego! Opanowane problemy produkcji! Ustabilizowany ustrój...!

- Który? - spytał cichutko, ale z szalonym zainteresowaniem fotoreporter.

- Właściwy - odparł z naciskiem doradca do spraw technicznych. - Olbrzymi postęp techniczny! Skok...!

- A jakie straty! - przerwał mu satyryk z natchnionym zachwytem.

- Jakie straty...?

- Jak to jakie, to wszystko, co by szlag trafił na skutek paniki...

- Jakiej znowu paniki?! - wtrącił się sekretarz redakcji z głęboką naganą. - Teraz już mowy nie ma o panice! Ludzie byliby zainteresowani, nic więcej!

Satyryk nie chciał się wyzbyć tak od razu czarownej wizji zrujnowanego świata. Nastawiony już psychicznie na destrukcję, w czym duży udział miał rodzaj spożywanego śniadania, oczyma duszy ujrzał w pierwszej kolejności zdemolowane kurniki, zdziczałe kury, monstrualną jajecznicę ze wszystkich jajek kuli ziemskiej, których już by się nie udało ugotować na twardo, ani nawet na miękko, następnie spodobał mu się wizerunek obróconego w perzynę Pałacu Kultury i zasypanego potężną kupą gruzu placu Defilad, zaraz potem wyobraził sobie, jak pęka i rozlatuje się na kawałki biała budowla na rondzie Nowego Światu i wybiegają z niej śmiertelnie spłoszone jednostki w nie najlepszym stanie, możliwie ciężko poszkodowane, kulawe i bezsilne... Do tego ostatniego widoku nie zamierzał się przyznawać, ale w oczach zapłonął mu blask.

- Jacy ludzie? - spytał niecierpliwie. - Ja nie mam na myśli świata naukowego, tylko przeciętnych facetów byle gdzie. Zwyczajny naród!

- Tych, co lecieli z kłonicami pobić motocyklistę w hełmie? - upewnił się fotoreporter.

Mimo powagi tematu, wszyscy zachichotali, przypomniawszy sobie niedawną wzmiankę w prasie, wzbogaconą opowieściami kolegów dziennikarzy. Zarządzenie o używaniu hełmów motocyklowych weszło w życie, hełmy pojawiły się nawet gdzieniegdzie w sprzedaży i jeden nadgorliwiec, przyodziany zgodnie z przepisami, zatrzymał się na szosie w jakiejś wsi. Ludność wiejska zareagowała energicznie i w tempie godnym podziwu. Ze strasznym krzykiem: „Marsjanin...!!!” popędziła ku niemu ze wszystkim, co kto miał pod ręką, przy czym największym powodzeniem cieszyły się kłonice, orczyki i kołki z płotu, w celu usunięcia z pięknego oblicza Ziemi obcego stworu, paskudzącego egzystencję szczęśliwego narodu. Motocyklista zdołał uciec. Przez jakiś czas zarządzenie państwowe było w tej okolicy niewykonalne, ustawiono bowiem na szosie orężne posterunki, które miały zapobiegać najazdowi istot z pozaziemskich przestrzeni.

- O ile wiem, to przeciętny człowiek rzadko nosi przy sobie kłonicę - zauważył nieco zgryźliwie sekretarz redakcji. - Masz na myśli, że nie głucha wieś i nie metropolia? Coś pośredniego?

- No właśnie. I tam panika i popłoch, co...? Sekretarz redakcji pokręcił głową i zeskrobał z klawisza „§” nieco zaschniętego już białka

- Przeciwnie, zaciekawienie. Tak uważam Wyobraźcie to sobie. Ląduje takie coś ni przypiął, ni wypiął, wysiadają tacy trochę podobni do ludzi, a trochę nie...

- Podobno jeszcze nie było wypadku, żeby kto wysiadał - przerwał w zadumie fotoreporter.

- A znasz wypadki, żeby wylądowało? - zainteresował się gwałtownie satyryk.

Fotoreporter skrzywił się wyraźnie, żeby nie narazić się na posądzenie o głupkowatą łatwowierność.

- Podobno u jakiegoś faceta siedziało w ogródku i zostawiło taki krąg zniszczonej trawy. Rzecz jasna w nocy i rzecz jasna ledwo majaczyło.

- U nas?

- Nie, w Stanach. U nas nie ma ogródków odpowiednich rozmiarów. Złapał aparat i trzasnął, widziałem nawet to zdjęcie. Taka mgiełka przy księżycu, właśnie dokładnie ni przypiął, ni wypiął, nadymić się mogło i wyglądałoby tak samo.

- Ja mam na myśli konkretną rzecz - powiedział z naciskiem sekretarz redakcji. - I nie przy księżycu, tylko w pełnym słońcu, w biały dzień. Żadne mgiełki i dymy. Nadlatuje obcy przedmiot, talerz nie talerz, ganc pomada, ląduje, widać go wyraźnie, ślepa komenda zobaczy, wysiadają z niego tacy trochę podobni do ludzi...

- Dlaczego zakładasz, że jednak trochę podobni do ludzi? - przerwał doradca do spraw technicznych z narastającym zainteresowaniem.

- Jeżeli zakładamy istnienie w innym układzie słonecznym podobnej planety jak nasza, to musimy założyć podobne warunki egzystencji - zwrócił mu uwagę satyryk. - Czyli powinien się tam wykształcić stwór człekopodobny. W żadną myślącą plazmę nie wierzę, myśleć ta plazma może sobie do upojenia i niby co z tym zrobi? Co jej z tego myślenia przyjdzie?

- Wytworzy w sobie komórki. Podzieli się na kawałki. Wypryśnie takimi plackami i te placki coś tam wykombinują. Nie wiem co jeszcze, nie jestem plazmą.

- I sztukę myślenia masz opanowaną w mniejszym zakresie?

- Z plazmą konkurować nie zamierzam. I w ogóle takie gęste mazidło musi mieć inne potrzeby, nie wiem, jak się ze sobą i z tymi plackami porozumiewa, może wydaje z siebie dźwięki. Takie „plum!” Albo „mlask!”

Wizja mlaskających bezkształtnych kawałków, które by w dodatku mówiły „plum”, nie spodobała się nikomu, nawet na twarzy doradcy do spraw technicznych, autora pomysłu, pojawił się wyraz lekkiego obrzydzenia. Nie, plazma to nie był przedmiot marzeń.

- Człowiek zaczął chodzić na nogach, żeby mieć wolne ręce - przypomniał fotoreporter. - One zapewne do czegoś były potrzebne. Musiałaby ta plazma wykształcić jakieś chwytaki, może macki...

- W takim razie już dawno temu wylądowali i wysiedli - zauważył satyryk. - Plączą się po rozmaitych oceanach, głównie południowych. Lżymy ich mianem ośmiornic. Rezultaty ich pracy myślowej są raczej niezauważalne.

- Bo widocznie ta plazma jest po prostu głupia...

Sekretarz redakcji nie chciał plazmy. Trwał przy swoim i ogarnęło go zniecierpliwienie.

- Dacie mi wreszcie powiedzieć czy nie? Odczepcie się od plazmy, niech ją szlag trafi! Czynię jakieś założenie i do słowa dojść nie mogę!

- No dobrze, gadaj - przyzwolił satyryk. - We mnie ta plazma też budzi niesmak.

Sekretarz redakcji popatrzył na kolegów i nabrał tchu, jakby miał pociągnąć długi trel w arii operowej.

- Nadlatuje takie coś, ląduje, wysiadają podobni do ludzi i co...?

Na tym jego przemówienie się skończyło. Urwał z wielkim znakiem zapytania, wypisanym na obliczu, i wzrokiem utkwionym we współpracownikach, ze szczególnym uwzględnieniem satyryka. Współpracownicy patrzyli na niego wzajemnie, zaskoczeni skromnością wypowiedzi, oczekiwali bowiem długiego ględzenia. Zarazem zaintrygował ich nagle tak skrótowo podsunięty obraz, któremu życiowa namiętność sekretarza redakcji dała jakąś tajemniczą siłę. We wszystkich duszach eksplodowała potężna i nieopanowana chęć ujrzenia czegoś takiego, nadlatuje całkiem obce, wysiadają podobni do ludzi i co...?

Nikt nie umiał sobie tego porządnie wyobrazić.

Sekretarz redakcji odczekał długą chwilę, nie zmieniając w zasadzie wyrazu twarzy i tylko jakby zaciskając szczęki.

- I CO...?! - powtórzył nieustępliwie.

- A cholera wie, co... - mruknął niepewnie satyryk, zobligowany do zabrania głosu mocą wlepionego weń spojrzenia.

- Takie rzeczy powinien wiedzieć Ośrodek Badania Opinii Publicznej - oznajmił stanowczo fotoreporter.

- Może i powinien, ale niech ja kaktusami porosnę, jeśli wie - rzekł nieco gniewnie doradca do spraw technicznych. - Poza wszystkim, oni badają na gębę. Co by pan zrobił, gdyby coś tam. Taki jeden z drugim gówno wie, co by zrobił, a nawet jeśli przypadkiem wie, prawdy z siebie za skarby świata nie wydusi.

Sekretarz redakcji jeszcze przez całe trzydzieści sekund przyglądał się kolegom, po czym sięgnął po słuchawkę telefonu...

W ciągu zaledwie paru minut nastrój w tym jednym redakcyjnym pomieszczeniu uległ radykalnej zmianie. Dotychczasowa niemrawość brała się stąd, że do wyjścia kolejnego numeru pisma pozostawało jeszcze pełne cztery dni, a felieton awaryjny leżał pod ręką. Opiewał uroki zaopatrzenia społeczeństwa w artykuły przemysłowe niedoskonałej jakości, nie przestawał być aktualny i można go było upchnąć zawsze i wszędzie. Satyryk zamierzał dołożyć parę drobnostek, ale na razie nic mu nie przychodziło do głowy, fotoreporter zaś czekał na propozycje.

Na dobrą sprawę nie było żadnego rozsądnego powodu, dla którego ktokolwiek z nich miałby dziś przyjść do pracy, może ewentualnie mógł wpaść na chwilę sekretarz redakcji w celu sprawdzenia telefonów i korespondencji. Dyscyplina pracy była jednakże nieubłagana i kategorycznie żądała podpisu na liście obecności. Dalszy ciąg jej nie obchodził, nie temu służyła, żeby praca miała sens, po złożeniu podpisu każdy mógł sobie pójść, dokąd zechciał, ale akurat padał deszcz i wszyscy postanowili przeczekać go pod dachem instytucji.

Czasopismo Szósty Wieczór zajmowało się w zasadzie przedostatnim dniem tygodnia. Szósty wieczór to był wieczór sobotni, pozostawiony społeczeństwu na życie rozrywkowe. Szósty Wieczór relacjonował wydarzenia z soboty poprzedniej i podawał propozycje na tę najbliższą, omawiając je szczegółowo, mimochodem napomykał także o niedzieli i wspominał przypadłości pozostałych dni. Żelaznym tematem była pełna martwota ulicy Kruczej i błyskotliwe wysiłki cinkciarzy w barach hotelowych. Niewątpliwie atrakcję dla czytelników stanowiłyby niektóre ekscesy potomstwa elity rządzącej, ale tę kwestię poruszyłby wyłącznie jakiś półgłówek, względnie samobójca. Reszta wymagała wielkich starań pomiędzy czwartkiem a piątkiem i dawała święty spokój od soboty do środy. Gdyby ktoś chciał pracować, nie napotykał przeszkód, nikt jednakże nie płonął przesadnym zapałem.

I teraz oto w niemrawej i tępej atmosferze beznadziejności pojawiły się jakby jakieś iskry. Luźna i mglista myśl jęła nabierać wyraźniejszych kształtów. Żadnej roboty właściwie nie było i realizacja nieziszczalnego pragnienia opętała znienacka wszystkie umysły. Coś by się stało. Coś by się mogło dziać. Nastąpiłaby wysoce nietypowa niezwykłość i przestałoby być tak śmiertelnie nudno...

- Magister Zdzisław Rączek - powiedział sekretarz redakcji, odłożywszy słuchawkę z rumieńcem na twarzy. - Odnoszę wrażenie, jakie tam wrażenie, wyraźnie widzę, że oni też chcieliby to wiedzieć. Facet się zapalił do tematu. Reakcja społeczeństwa na obcy element. Naszego społeczeństwa...

- Dlaczego właśnie naszego? - przerwał podejrzliwie satyryk.

- Kretyńskie pytanie. Amerykanie, na przykład, mogliby całkiem inaczej. Albo Murzyni w Kongo. I tak mi się widzi, wiecie, że przy ich współudziale dałoby się coś zorganizować...

- Rozpisać ankietę...? - spytał z wahaniem doradca do spraw technicznych.

- Chyba że na przebitce - zaprotestował satyryk. - Zastąpi papier toaletowy. Sam to przed chwilą powiedziałeś, w ankiecie większość zełga, każdy napisze, jak by chciał zareagować, a nie jak rzeczywiście zareaguje, nikt się nie przyzna, że zwyczajnie ucieknie. Te rzeczy trzeba sprawdzać doświadczalnie!

- Po pierwsze nikt nie ucieknie... - zaczął sekretarz.

- A po drugie co? - przerwał fotoreporter. - Namówisz ich...

- Kogo?

- Tych z kosmosu. Namówisz ich, żeby wylądowali na Okęciu i podsłuchasz, co ludzie mówią?

- Dlaczego na Okęciu? Miejsce zupełnie niestosowne!

- Mnie się wydaje, że jeśli coś ląduje, to raczej na Okęciu, niż gdzie indziej...

- Jeszcze na Bemowie... - podsunął doradca do spraw technicznych.

Sekretarz redakcji już płonął ogniem.

- Toteż właśnie dlatego dla nas niestosowne! Oni powinni wybrać jakieś spokojne, nieduże miasteczko... No, wysilcie wyobraźnię! Pojazd kosmiczny ląduje w Grójcu, w Mławie, w Skierniewicach...

- W Garwolinie...

- Dużo tych pojazdów kosmicznych - przerwał nieco zgryźliwie fotoreporter. - Wszystkie naraz lądują? Cholerny ruch w powietrzu...

- Idiota - skarcił go z niesmakiem sekretarz redakcji.

- On ma rację, ten jakiś magister - wtrącił się satyryk. - Załóżmy, któryś z tych talerzy siada w ogródku, co facet robi? Łapie aparat fotograficzny. Oni są przyzwyczajeni do tego latającego serwisu, a nasi co?

- Zdaje się, że niektórzy też łapią aparaty... - rzekł z wahaniem doradca do spraw technicznych.

- Nie wszyscy mają. I okazje przytrafiają się rzadziej...

- No więc właśnie, nasi co? - podjął niecierpliwie sekretarz redakcji. - Co się będzie działo, co z tego wyniknie, to jest ta druga strona medalu i ja ją chcę obejrzeć...

- A pierwsza, to która? - przerwał znów fotoreporter.

- Pierwsza, to ci z kosmosu. Jak oni na nas...

- Zwłaszcza plazma...

- Odpalantujecie się wreszcie od tej plazmy czy nie?! Zakładam człekopodobnych. Mogę sobie wyobrazić, że zachowują się podobnie, jak my u nich...

- Byliśmy u nich? - zainteresował się gwałtownie fotoreporter.

- Tak, nie pamiętasz? - przypomniał życzliwie satyryk. - W zeszły piątek. Miałeś przerwę w życiorysie?

- Dwie przerwy...

- Jasnej cholery z wami dostanę! - wrzasnął sekretarz redakcji. - Dwóch słów z wami poważnie zamienić nie można! Milczeć, psiakrew...!!! Jak my u nich, nawiązanie kontaktów na przyjacielskiej bazie, goście, niech was szlag trafi, kurza wasza melodia, elegancko próbujemy uzyskać porozumienie, oni z nami też...

- A jeśli jest to społeczeństwo agresywne...?

- Pocałuj mnie w społeczeństwo agresywne! Imperialiści może jeszcze do tego, co? Murzynów męczą...!!!

- Co do Murzynów, głowy bym nie dał - zaczął ostrożnie fotoreporter. - Ale, jako planeta, równik chyba powinni mieć...

Sekretarz redakcji prawie dostał szału, atmosfera w redakcyjnym pokoju zaś zdecydowanie nabrała rumieńców.

- Debile jesteście wszyscy!!! Lecą do nas i nawiązują, i do diabła z Murzynami!!! Widać, że to obce i z przestrzeni kosmicznej!!! Do niczego niepodobne!!! Partii nie podlega!!! I co nasi, pytam się, co na to nasze społeczeństwo?!!! Oni mogą się dziwić, niech ich piorun strzeli, mogą się zachwycać.

- Osobiście wątpię... - nie wytrzymał satyryk.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl