[ Pobierz całość w formacie PDF ]
C. J. Cherryh
GARNKI
Straszna była to podróż, to schodzenie wahadłowca na smaganą wichrami powierzchnię. Desan - w
skafandrze ze zbiornikiem tlenu - wyszedł na platformę i niezdarnym krokiem ruszył przed siebie,
opędzając się od spieszących z pomocą małych, pająkowatych robotów obsługi.
- Obywatelu, tędy, tędy, obywatelu, proszę uważać, proszę patrzeć pod nogi, rozdarcie kombinezonu
jest niebezpieczne.
Podrzędna obsługa. Desan ich nie znosił. Szef operacji przydzielił tylko takie roboty do
ośmiokołowego transportera AI, który bardzo niedogodnie postanowił zatrzymać się pięćset kroków
za strefą lądowania wahadłowca - bardzo trudny marsz przez zapyloną równinę w tym skrzypiącym,
sztywnym kombinezonie tlenowym. Desan odwrócił się i tęsknie spojrzał na czekający na lądowisku
wahadłowiec - srebrny, przechylony klin pod niebem koloru metalu, spoczywający na ziemi barwy
ochry i rdzy. Zadrżał, oddał siebie i skromny bagaż irytującej opiece robotów obsługi i kaczym
krokiem ruszył w powolną drogę do czekającego transportera.
- Dzień dobry - powiedział pojazd obojętnie, otwierając drzwi. - W moim pomieszczeniu
pasażerskim nie ma bezpiecznej atmosfery, rozumiesz, lordzie Desan?
- Tak, tak.
Desan wspiął się do środka i usiadł na siedzeniu z przodu, czując lekkie ugięcie zawieszenia
transportera. Roboty, przypominające zaniepokojone owady, krzątały się, ostrożnie ustawiając jego
bagaż w idealnym położeniu, poprawiając go i poprawiając, aż wreszcie zadowoliły swoje robocie
pojęcie o dobrze wykonanym zadaniu. Można dostać szału. Typowa robocia skuteczność. Desan
uderzył we wrażliwe na nacisk siedzenie.
- No, zbierajmy się, dobrze?
AI przemówił do swoich głupszych kuzynów; wystarczył jeden pisk, żeby się rozbiegli na wszystkie
strony.
- Uwaga na drzwi, obywatelu. - Drzwi opuściły się i zamknęły. AI włączył hałaśliwy motor. - Czy
mam przyciemnić okna, obywatelu?
- Nie. Chcę widzieć.
- Bardzo przyjemnie.
Może dla AI.
Stacja usytuowana była na długim podjeździe na równinie, w miałkim pyle, którego kłęby zasłaniały
widok z tyłu - miękki, pylisty teren, od czasu do czasu jakaś zawiana rozpadlina, pokonując ją,
transporter uginał się („Proszę o wybaczenie, obywatelu. Czy jest wygodnie?”).
- Tak, tak, jesteś bardzo dobry.
- Dziękuję, obywatelu.
I wreszcie - wreszcie! - pojawiło się coś niepłaskiego, niewielkie skupisko wzgórz i jedna anormalna
góra - masywny, podłużny złom, który zaczynał się jako mgiełka i stopniowo stawał bardziej realnym,
gładkim, regularnym kształtem wznoszącym się przed łagodnym, brązowym pasmem pagórków,
ledwie zasługujących na to miano.
Góra. Z daleka można ją było wziąć za skałę wulkaniczną lub osadową dość nietypową i
wyzywającą na tych jałowych równinach, gdzie wszystko poddało się entropii: było nijako, płasko.
Ale kiedy AI się zbliżył, góra ujawniła spojenia i szwy, oznaki konstrukcji, i nawet jeśli się wiedziało,
czym naprawdę jest, widok tych spojeń, dzieła rąk Starożytnych, zmroził obytą duszę Desana. Potem,
na tle zwietrzałych wzgórz, ukazała się stacja - kilka szokująco zielonych kopuł w brązowym
martwym świecie. Ale Desan widywał już takie kopuły. Mając tylko AI za świadka, odwrócił się,
przycisnął elastyczną bańkę hełmu do podwójnie uszczelnionego okna i gapił się, gapił na skałę, aż
znikła w kłębach pyłu.
- Proszę, lordzie - odezwał się AI, wiecznie radosny. - Jesteśmy już prawie na miejscu, jeszcze tylko
niewielki wjazd po skłonie. Wykonam go bardzo ostrożnie.
Ugięcie i pochył, kołysanie i zwrot. Kopuły urosły, motor zajęczał.
- Służyłem ci z wielką radością.
- Dziękuję - wymamrotał Desan. W perspektywie miał kolejny marsz, wspinaczkę po plastikowej
kracie do śluzy powietrznej; ani śladu komitetu powitalnego.
Znowu pojawiły się roboty obsługi, otaczając transporter, który zatrzymał się i ustawił z
pneumatycznym westchnieniem.
- Dziękuję, lordzie Desan, proszę uważać na hełm, proszę uważać na złącza systemu ochronnego,
proszę uważać na teren. Pył jest śliski.
- Dziękuję. - Od AI nie było ucieczki.
- To ja dziękuję.
Drzwi się uniosły; Desan wygrzebał się z siedzenia i stanął w pyle, ostrożnie osłaniając zbiornik
tlenu przed zderzeniem z framugą i dysząc z wysiłku pod jego niespodziewanym ciężarem w tym
ciążeniu. Roboty rzuciły się po jego bagaż, a on zaczął brnąć przed siebie, po plastikowej kracie
ścieżki ku jadowicie zielonym kopułom. Plastik. Plastik, którego tutaj nigdy nie można by wytworzyć,
a który uzyskano ze zbędnej biomasy statków. Wszystkie martwe, przerażająco puste; nawet sygnał,
który ściągnął go nad to wyschnięte jezioro, był dziełem maszyny, jak reklama oczekującego go
transportera.
Drzwi śluzy powietrznej stanęły otworem i ukazał się żywy personel w skafandrach. Troje.
Wreszcie, co za ulga, podeszli prawdziwi ludzie z krwi i kości, by powitać go ze stosowną
uprzejmością. Ale ta kamienna góra, te lśniące zielone budowle i zautomatyzowany sprzęt badawczy,
który uwiarygodnił wszystkie raporty, sprawiały, że Desan nadal czuł martwotę miejsca. Brnął z
wysiłkiem, dotykał wyciągniętych ku niemu dłoni w rękawicach, przyjmował powitania, których się
spodziewał, i szedł plastikowym chodnikiem do otwartej śluzy, ale jego krew nie chciała się ogrzać, a
wzrok nie mógł odzyskać ostrości, jakby był to jakiś zły sen, w którym znane miejsca są ohydnie
zniekształcone.
Sto lat podróży, odkąd ostatnio widział ten sen, a i wtedy tylko z orbity, otrzymując raporty z
trzeciej ręki. Sto lat pracy na tej planecie poprzedzało tę małą wycieczkę z portu do centrum
badawczego, usytuowanego pod tym groźnym niebem, na tym terenie koło góry, która kiedyś była
zaporą na nieistniejącym już jeziorze.
Oczywiście na Księżycu coś znaleziono. Parę artefaktów. Materiał z symbolami. Prymitywne,
niewiarygodnie prymitywne. Pierwsza zapowiedź odkryć w tym spieczonym, brązowym świecie.
Stanął wraz z komitetem powitalnym w powietrznej śluzie głównej kopuły, zniósł cały cykl i
westchnął z ulgą, gdy światełka wskaźnika zmieniły kolor z białego na pomarańczowy i wewnętrzne
drzwi wpuściły ich do wnętrza. Ruszył, zdjął hełm i zaczerpnął głęboki haust powietrza,
niespodziewanie nieprzyjemnie pachnącego. Hol centralnej kopuły przypominał urząd - plastikowe
ściany, widoczne przewody. Parę roślin walczyło o życie w donicy stojącej na środku posadzki. Przed
nimi czarna kolumna i dość popularny emblemat - tablica z dwiema nagimi postaciami Obcych,
wykres układu gwiazd przedstawionych z najdrobniejszymi szczegółami. Gdzieś indziej może nie
zwracałaby niczyjej uwagi, wydawałaby się zwyczajna. Tutaj jednak była na swoim miejscu i nigdy
nie można by uznać za zwyczajną tej wiadomości od Starożytnych.
- Lord Desan - odezwał się głos kobiety.
Odwrócił się niezdarnie z powodu skafandra. Była to sama doktor Gothon, starsza kobieta w
błękitnym stroju naukowca. Ten wyjątkowy zaszczyt oszołomił go i zatarł wcześniejsze wrażenie
niegościnności. Wyciągnęła rękę. Oszołomiony zareagował podobnie, przypomniał sobie jednak o
rękawicy i pospiesznie zaczął ją zdzierać. Jej gest był wdzięczny, a on czuł się jak głupiec, kompletnie
nie na swoim miejscu, kiedy jego dłoni dotknęła - nie, kiedy mocno ją ścisnęła, stwardniała ręka
legendarnej myślicielki. Wiek ją wydelikatnił i jednocześnie utwardził. Wiek i wigor. Język odmówił
mu posłuszeństwa. Przypomniał sobie, jaki był jego cel, i ogarnęło go onieśmielenie.
- Proszę im pozwolić zdjąć pański skafander. Zechce pan odpocząć po podróży? Drzemka, może
filiżanka herbaty? Roboty zaniosą bagaż do pańskiego pokoju. Warunki nie są luksusowe, ale myślę,
że będzie panu wygodnie.
Kolejne uprzejmości. W takich okolicznościach można się zapomnieć, można pozwolić tej
łagodności i grzeczności na wytrącenie broni z ręki - przez żenującą niechęć do oporu.
- Chcę zobaczyć to, po co przybyłem, pani doktor. - Rozpiął skafander i oddał go w oczekujące
dłonie. Wygładził kombinezon. Czy to była zbytnia opryskliwość, niewybaczalna wyniosłość? - Nie
sądzę, żebym mógł odpocząć. Wypocząłem na wahadłowcu. Tutaj chciałbym się rozejrzeć, jeśli pani
personel byłby uprzejmy mi pomóc...
- Oczywiście, oczywiście. Tego się spodziewałam. Proszę wejść, oprowadzę pana. Wyjaśnię tyle, ile
potrafię. Być może zdołam pana po drodze przekonać.
Od samego początku był pod wrażeniem; spodziewał się jakiegoś wysokiego urzędnika, powiedzmy
kierownika projektu, ale nie Gothon. Ruszył za nią, za tą przygarbioną postacią, przechodzącą wśród
studentów i pracowników, jakby ich błogosławiła. „Widziałem panią doktor”, będą mówić młodzi
szeptem na statku. Gothon tymczasem z roztargnieniem szła korytarzem, z rzadka przytomniejąc.
„Widziałem panią doktor”.
Takim tonem, jakby ujrzeli Boga.
Rzadko ją budzili, dla większości światów najzupełniej wystarczali mniej dostojni naukowcy; on był
piątym lordem nawigatorem, czwartym urodzonym podczas podróży, pięćdziesiąt dwa czuwające lata
życia i zaledwie dwa tysiące lat podróży w porównaniu z... eonami śniącego życia Gothon.
Szpik cierpł mu w kościach, tak delikatny wdzięk miała ta zgarbiona kobieta o skórze poznaczonej
plamami, jak detektyw cierpliwie rozwiązująca największe tajemnice wszechświata. Poczuł litość. On
cierpiał w tym miejscu, ale nie tak jak ona, w tym wewnętrznym spokoju, gdzie snuła myśli, których
surowo zakazano przerywać załogom statków.
Studenci popędzili, by otworzyć im drzwi, rozstąpili się pod ściany i przepuścili ich do schodzących
coraz głębiej korytarzy wewnątrz labiryntu kopuł. Ręce przelotnie muskały rękawy Desana, witano
obecnego lorda nawigatora. Odpowiadał z największą uprzejmością, na jaką mógł się zdobyć w tej
sytuacji. Jego serce zmagało się z grawitacją, do której nie było przyzwyczajone, nozdrza wyłapywały
nie tylko wyziewy plastiku, recyklingu i wielu stłoczonych ciał, lecz i gryzący, żelazisty zapach, jakby
elektryczności lub pyłu. Wyobraził sobie, że do atmosfery kopuły następuje wyciek; niepokojąca
myśl. Uświadomił sobie, jak niebezpiecznie jest tu mieszkać, i pożałował, że nie może już odlecieć.
Gothon wytrwała tutaj podczas jego poprzednich podróży - siedem lat więcej jej kurczącego się
życia. Budzono ją cztery razy, to był piąty; była nieustannie aktywna od pięciu lat, jak dotąd najdłużej.
W końcu znalazła dane godne poświęcenia im życia i niezwłocznie się nimi zajęła. Uwierzyła.
Uwierzyła na tyle, że gotowa była umrzeć w trakcie badań.
Dreszcz przebiegł go od stóp do głów. Wszedł za Gothon przez śluzę do następnej kopuły;
wnętrzności ścisnęło mu z przerażenia, bo po jednej stronie zobaczył półki, a na nich rzędy żółtych
czaszek. Niekończące się szeregi wpatrzonych w niego czarnych oczodołów i wyszczerzonych zębów.
Niektóre miały długie, inne krótkie nosy. Te małe, prawie beznose, miały kły, nadające im mądry,
inteligentny wygląd - niczym mali ludzie, dzieci z rozwiniętymi rysami. Tak pewnie reagowali
wszyscy, widząc je na holo lub oglądając okazy sprowadzone do laboratoriów na orbicie. Ale
pojemność ich mózgoczaszek była zbyt mała. Prawdziwe czaszki istot myślących zajmowały dalsze
półki, rząd za rzędem bezokich, wydatnie sklepionych czaszek szczerzących tępe zęby jakby w
nieustannym przerażeniu - budząc najstraszniejsze przerażenie w tych, którzy je tu odkryli.
Gothon stanęła, wybrała jedną z najmniejszych czaszek istot myślących, poddaną silnej
rekonstrukcji: Desan miał dość doświadczenia, by odróżnić prawdziwą kość od złączonej z nią
plastkości. Czaszka była delikatniejsza od innych, miała też mniejsze szczęki. Dwa przednie zęby były
uzupełnione. Podobnie te z boku.
- To było dziecko - powiedziała Gothon. - Nazywamy ją Panienką. Pierwsza, jaką znaleźliśmy, na
wzgórzach, w korycie rzeki. Stopy Panienki znikły, ale poza tym była nietknięta. Leżała samiuteńka,
tylko z małym zwierzęciem, które tuliła w ramionach. Zachowaliśmy je razem, nieważne, jak to
skatalogujemy. - Zdjęła z półki powyżej anomalną, w dużym stopniu zrekonstruowaną czaszkę,
delikatną i wyposażoną w kły. - Nawet archeologowie mają uczucia.
- Ach... tak... - Bezradny, obezwładniony Desan mimo woli wyciągnął palec i dotknął kości.
- Spijcie dalej. - Gothon czule odłożyła obie czaszki, otrzepała dłonie i znowu ruszyła.
Desan przeszedł za nią przez zwyczajne drzwi do gwarnego pomieszczenia, pełnego warsztatów ze
zbieraniną artefaktów. Zdumieni pracownicy przerwali zajęcia.
- Nie, nie, pracujcie - powiedziała Gothon cicho. - Tylko przechodzimy, nie zwracajcie uwagi.
Proszę, widzi pan, lordzie? - Ostrożnie sięgnęła obok ramienia badacza i podniosła z warsztatu
wysłużoną żebrowaną butelkę, od długiego przebywania w ziemi pokrytą opalizującą patyną. -
Znajdujemy ich bardzo wiele. Masowa produkcja. Przemysł. Nie tylko na tym kontynencie.
Identyczną znajdziemy na stanowiskach na całym świecie, w najwyżej położonych warstwach. Ten
sam model. Blisko daty nieszczęścia. Dzięki takim drobiazgom śledzimy globalne przymierza i
handel. - Odłożyła butelkę i wzięła zupełnie inne naczynie, mocno zrekonstruowane. - Zawsze kończy
się na garnkach. Dzięki garnkom i butelkom śledzimy ich przez wieki. Wiele warstw. Mają długą i
złożoną przeszłość.
Desan dotknął zniszczonej brązowej powierzchni naczynia, odkrył jeden lśniący odprysk błękitnej
glazury pod szarą skorupą długiego pochówku.
- Jak długo... ile czasu trzeba, żeby przedmiot nabrał takiego wyglądu?
- Zależy od ziemi - od wilgoci, kwasowości. Tę znaleziono w pobliżu. - Czule odłożyła naczynie na
półkę, ruszyła dalej, krucha, zgarbiona postać pomiędzy rzędami przeszłości. - Ale bardzo, bardzo
długo, by doszło do takich zniszczeń. Niemal wszystkie przedmioty są unicestwione. Metal rdzewieje,
plastik gnije, ubranie rozpada się bardzo szybko, papier i drewno mogą długo wytrzymać w klimacie
pustyni, ale i one w końcu niszczeją. Wilgoć rozmywa detale rzeźb. Tylko metale szlachetne pozostają
nietknięte. Ziemia niszczy nawet kamień, nawet metal. Nawet najlepsze naczynia znajdujemy w
kawałkach, jak układanki. Lecz choć tak kruche, trwają dłużej niż pomniki, trwają tak długo, jak
ziemia, która je kryje - sucha, mokra, nawet dno morza - tam, gdzie nie ma żywych organizmów, które
by je niepokoiły. Ta butelka i garnek są równie godne szacunku, jak ta wielka zapora. Ich twórcy
pewnie o tym nie myśleli, prawda?
- Ale... - Desanowi zakręciło się w głowie na wspomnienie wielkiej równiny, pyłu i głęboko
ukrytych tajemnic.
- Ale?
- Z pewnością można przegapić ważne szczegóły. Kiedy trzeba przeszukać cały świat... Można coś
znaleźć i źle zinterpretować.
- O, tak, to się może wydarzyć. Ale znalezienie przedmiotów tam, gdzie się ich spodziewamy, jest
ważną wskazówką, potwierdzeniem... trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Najpierw znajdujemy
miejsca budzące największą nadzieję - jakieś rozpadliny lub wypiętrzenia na tych fotografiach, o które
tak męczymy stacje orbitalne. Ale najważniejsze jest przeczucie, o wiele ważniejsze od
mechanicznych sond.
Pod wpływem nieodgadnionych myśli jej ciemne oczy znikły w siatce zmarszczek; Desan stał
onieśmielony niewyobrażalną mentalnością Gothon. Jak w tym wieku funkcjonuje mózg? Czy
słabnie? Czy wielka uczona popadła w mistycyzm? Taki raport rozwiązałby jeden problem. Ale ta
pożałowania godna powinność...
- To uczucie dla żywych istot. To sięgnięcie w ziemię ze słowami - gdyby to były dawne czasy,
gdybym miała budować, gdyby przyszło mi na myśl handlować - gdzie bym poszła? Gdzie żyliby moi
sąsiedzi?
Desan odkaszlnął cicho, usiłując sprowadzić sprawy na ziemię.
- Ale sondy-roboty oczywiście stanowią pomoc.
- Sondy to przedmioty bez serca. Robot może mieć wielkie umiejętności, ale badacz kieruje nim
jedynie w pewnych okolicznościach, gdyż robot jest ślepy na możliwości i prawdziwy charakter kraju.
Ale pan urodził się w przestrzeni. Być może nie ma to dla pana sensu.
- Wierzę pani na słowo - powiedział szczerze.
Czuł na plecach ciężar całego nieba. Tego ołowianego, okropnego nieba, trędowatej, chorej zasłony
między nimi a gwiazdą i tym pojedynczym księżycem. Gothon pamiętała świat ojczysty. Pamiętała
ojczysty świat. Nawet tam była już znaną specjalistką. Twierdziła, że potrafi znajdować przedmioty,
ponieważ widzi to, czego nie dostrzegają oczy robotów, myśli tak, jak te zakurzone czaszki, kiedy
jeszcze żyły...
...jak dawno temu?
- Szukamy pagórków - ciągnęła Gothon, drepcząc pomiędzy rzędami, mijając pochylone głowy i
spuszczone oczy pracowników i studentów zajętych mozolną pracą. Wokół nich uwijały się maleńkie,
elektroniczne igiełki, cierpliwie ścierające skorupę, by wydobyć na światło dzienne starożytne
powierzchnie. - Budowali masywne budynki. Wielkie drapacze chmur. Niektóre musiały przetrwać
nietknięte, hm, pewnie tysiące lat, ale potem utraciły stabilność, runęły, a upadając, obróciły się w
gruzy. Wiał wiatr, rzeki zmieniały koryto, opływając ruiny, i oczywiście pojawiała się warstwa osadu
niesionego przez wiatr i wodę. Od tego momentu ich ciężar zniekształca je i komplikuje nam zadanie.
- Machnęła ręką i ukazał się krajobraz, serpentyna muru na zapadniętym terenie. - Proszę spojrzeć na
ten mur. Nie zbudowali go w ten sposób, nie był tak zawiły. Zdeformowały go grawitacja i ruchy
ziemi. Był przysypany ziemią. Dzięki temu wiatr i deszcz nie zniszczyły go już przed wiekami. A
zniszczą teraz, jeśli znowu nie zasypie go ziemia.
- A ten wielki stos kamieni... - Desan machnął ręką w stronę, gdzie jak mu się zdawało, znajdowała
się wielka zapora; zdał sobie sprawę, że stracił poczucie kierunku. - Ile ma lat?
- Jest stary jak jezioro, które stworzył.
- Ale współczesny upadkowi?
- Tak. Wie pan, ten masyw będzie stał jeszcze wtedy, gdy zgaśnie ta gwiazda. Parę wielkich zapór,
piramidy, które znajdujemy na całej tej planecie... można się jedynie domyślać ich wieku. Przetrwają
wszystko z wyjątkiem gór.
- Bez życia.
- Ależ tu jest życie.
- Zamierające.
- Nie, nie. Ono nie zamiera. - Doktor machnęła ręką i na drugim ekranie holo pojawiła się kałuża,
zielona od zielska o pierzastych mackach. - Księżyc nadal chroni ten świat przed entropią. Jest tu
woda, nie tak wiele, jak niegdyś - ten chwast, ten mały chwast daje temu światu jedyną nadzieję. Ta
odrobina życia, to, co fruwa i pełza - porosty i żyjątka z równin.
- Ale to nie jest to, co znali oni.
- Nie. Zycie osiągnęło tu nowy etap. Życie zaczyna się od nowa.
- Z pewnością nie jest to zbyt efektowny początek, prawda?
- Nie bardzo. Jest to pytanie interesujące doktor Bothogi - czy życie, które zaczyna się tu na nowo,
zdąży się rozwinąć i czy krzywa konsumpcji nie spowoduje jego zagłady. Ale życie o tym nie wie.
Bardzo się obawiamy zanieczyszczenia, ale jest chyba niestety nieuniknione. A kto wie, może jednak
da też coś dobrego. - Doktor Gothon machnięciem ręki zapaliła jeszcze jedno holo. Po suchym mchu
energicznie biegało sześcionogie stworzenie, gorączkowo machające czułkami i najwyraźniej nie
osiągające tym niczego.
- Dziedzice świata. - Rozpacz zmroziła Desana do szpiku kości.
- Ależ każde pokolenie tych małych stworzonek to niezwykłe osiągnięcie. Oczywiście śmierć tych,
które giną, to straszliwa tragedia, ale one nie zdają sobie z tego sprawy. Świadomość musi zaczekać,
hm, jakiś miliard lat, a potem może się pojawi, jeśli ta gwiazda nie zgaśnie; proces kształtowania już
się rozpoczął. - Kolejne holo, wizerunek pustyni, sypkiego piasku, a obok chwast wijący się w kałuży.
- Życie tworzy życie. Ten chwast jest zajęty życiem. Buduje łańcuch zależności, dzięki któremu - gdy
się rozmnoży - stanie się pożywieniem dla innych stworzeń. Tak działa życie. Jest zajęte - oczywiście
nieświadomie, ale nieustępliwie - torowaniem sobie drogi ucieczki z tej planety.
Desan rzucił jej z ukosa zażenowane spojrzenie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl