[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Henri Charriere"Papillon"Państwowy Instytut WydawniczyWarszawa 1994Ludowi Wenezueli, skromnym rybakom znad zatoki Paria, intelektualistom, wojskowym i tym wszystkim, którzy dali mi szansę rozpoczęcia życia na nowo;żonie Ricie, mojej najlepszej przyjaciółce.Słowo wstępneKsišżka ta prawdopodobnie nie powstałaby nigdy, gdyby w lipcu 1967 roku w Caracas, w rok potrzęsieniu ziemi, które zrujnowało miasto, pewien młody duchem szećdziesięcioletni mężczyzna nie dowiedziałsię z gazet o istnieniu, a zarazem o mierci Albertyny Sarrazin. Była ona jak niepozorny, pełen blasku czarnydiament. Tryskała humorem i zadziwiała odwagš. wiatowš sławę zyskała po opublikowaniu w czasie niecodłuższym niż rok trzech ksišżek. Dwie z nich dotyczyły jej pobytu w więzieniach oraz przygód, jakie przeżyłapodczas ucieczek.Mężczyznš tym był Henri Charriére. Przybył tu z daleka ze zsyłki, a dokładniej mówišc z Cayenne, dokšd powędrował w roku 1933. Aniołem nie był, to prawda, ale skazano go na karę dożywotniego więzieniaza zabójstwo, którego nie popełnił. Znany niegdy w rodowisku przestępczym pod pseudonimem Papillon,Henri Charriére - który przyszedł na wiat w roku 1906 we francuskiej rodzinie nauczycielskiej w departamencie Ardéche - został Wenezuelczykiem dlatego, że mieszkańcy tego kraju nie zaglšdali do policyjnej kartoteki, zaufali jego spojrzeniu i temu, co mówił, będšc zgodni co do tego, że trzynacie lat pobytu w więzieniach, lat bezustannych ucieczek i walki o wyrwanie się z piekła dożywotniej zsyłki jest już tylko zamkniętymrozdziałem.Otóż w lipcu 1967 roku Charriére wstępuje do francuskiej księgarni w Caracas i kupuje "L'Astragale"(wyd. pol. "Skok", PIW, 1968). Na banderoli opasujšcej ksišżkę widzi napis: nakład 123 000 egz., coskłania go do refleksji: "Jeli tej małej, z którš los obszedł się tak surowo, udało się sprzedać tyle egzemplarzy tej swojej opowieci, to ja sprzedam trzy razy więcej ksišżek, w których opiszę trzydzieci lat swoichbezustannych przygód." Rozumowanie logiczne, ale i niesłychanie ryzykowne, gdyż po sukcesie Albertyny nabiurkach wydawców wylšdowały dziesištki rękopisów nie nadajšcych się do druku, bowiem przygoda, nieszczęcie czy doznane krzywdy nie dajš wcale gwarancji, że przelane na papier stanš się interesujšcš lekturš.Trzeba jeszcze posiadać ów rzadki dar, który sprawia, że czytelnik widzi i odczuwa to samo co bohater, staje się uczestnikiem zdarzeń oglšdanych i przeżywanych przez narratora, jakby tam z nim był.Henri Charriére miał pod tym względem dużo szczęcia. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby sięgnšćpo pióro: Jest to człowiek czynu, niesłychanie żywotny; czuła, szlachetna dusza. Cechuje go burzliwy temperament, bystre spojrzenie, ciepły, z lekka chropawy głos zdradzajšcy ródziemnomorskie pochodzenie;można go słuchać całymi godzinami, ponieważ obdarzony jest wyjštkowym talentem gawędziarza. I oto jestemy wiadkami cudu: ów człowiek nie majšcy żadnych kontaktów ze wiatem literackim ani jakichkolwiekambicji w tym względzie ("Przesyłam panu moje przygody, proszę dać to do zredagowania jakiemu profesjonalicie" oto słowa, jakich użył, zwracajšc się do mnie) pisze tak, jak mówi: widzi się to, czuje, przeżywa,i jeżeli przypadkiem - doczytawszy do końca stronę - czytelnik postanawia odłożyć lekturę, podczas gdy autor opowiada włanie, że idzie do kibla (a miejsce to spełnia w zamorskim więzieniu rozliczne i ważne funkcje), bezwiednie czyta jednak dalej, gdyż opis jest tak sugestywny, iż w końcu nie tylko Papillon idzie sobieulżyć, lecz także ten, który czyta ksišżkę.W trzy dni po przeczytaniu "L'Astragale" Charriére za jednym zamachem zapisze dwa pierwsze zeszyty -sš to zeszyty formatu szkolnego, w których grzbiet tworzy metalowa spirala łšczšca poszczególne kartki.Przerywa na pewien czas pisanie, by zasięgnšć opinii osób postronnych o najbardziej zdumiewajšcej zewszystkich przygód, jakie do tej pory przeżył. Po czym, na samym poczštku 1968 roku, znów chwyta zapióro. Dwa miesišce póniej ma już zapisanych trzynacie zeszytów.I - podobnie jak Albertyna - przesyła mi rękopis pocztš, a trzy tygodnie póniej jest już w Paryżu. Albertynę wylansowałem wraz z JeanJacques Pauvertem: swojš ksišżkę Charriére powierzył tylko mnie.W opowieci tej - będšcej rejestracjš wieżych jeszcze wspomnień przepisanej na maszynie przezkilkazmieniajšcych się często entuzjastek, z których nie wszystkie władały biegle językiem francuskim, nie zmieniłem praktycznie rzecz bioršc niczego. Właciwie poprawiłem tylko znaki przestankowe, skorygowałem kilkaniezbyt czytelnych hispanizmów, przydałem w paru miejscach jasnoci tekstowi, usprawniajšc szyk wyrazówzachwiany zapewne na skutek posługiwania się na co dzień trzema czy czterema językami, których autornauczył się ze słuchu.Za autentyzm opisu ręczę, przynajmniej w odniesieniu do przedstawionych przez piszšcego treci.GdyCharriére dwukrotnie przyjeżdżał do Paryża, przegadalimy ze sobš całe dnie, a nawet i parę nocy. Jest rzeczš oczywistš, że po trzydziestu latach niektóre szczegóły mogły ulec w pamięci zatarciu czy przeinaczeniu.Nie to wszak jest ważne. Odnonie do spraw o znaczeniu zasadniczym wystarczy zajrzeć do dzieła pt. "Cayenne" pióra profesora Devéze'a (Julliard, coll. Archives, 1965), by natychmiast zdać sobie sprawę z faktu,że Charriére nic nie przesadził zarówno w opisie zwyczajów, jak i nieludzkich warunków panujšcych w więzieniu. Wprost przeciwnie.Zgodnie z przyjętš zasadš zmienilimy nazwiska współwięniów, strażników i naczelników jednostekpenitencjarnych, ponieważ celem, jaki przywiecał autorowi tej ksišżki, nie było atakowanie konkretnych osób,ale przedstawienie pewnego rodowiska i poszczególnych typów ludzkich. Podobnie rzecz się ma z datami:niektóre sš dokładne, inne jedynie z grubsza okrelajš czas. Jest to w zasadzie bez znaczenia. Charriére bowiem nie miał zamiaru pisać ksišżki historycznej, a tylko opowiedzieć o tym, co sam przeżył, czego twardodowiadczył na własnej skórze. I tak powstała niesłychanie barwna epopeja człowieka, który nie akceptujetego, co zdecydowanie wykracza poza zrozumiałš samoobronę społeczeństwa przed żyjšcymi na jego łonieprzestępcami i stanowi akt przemocy i represji niegodny cywilizowanego narodu.Pragnę podziękować Jean-François Revelowi za to, że - pozostajšc pod wrażeniem tego tekstu, któregobył jednym z pierwszych czytelników zechciał uwiadomić nam, w czym tkwi jego wartoć, oraz wyjanićzwišzki, jakie łšczš go z literaturš dawnš i współczesnš.Jean-Pierre CastelnauZeszyt pierwszyDroga do wiecznoci ("Wiecznoć" w gwarze więziennej znaczy dożywocie. [Przyp. tłum.])ProcesPoliczek okazał się tak silny, że pozbierać się po nim zdołałem dopiero po trzynastu latach. Było to zupełnie co innego, niż dostać po prostu w twarz, i żeby mi go wymierzyć, rzucili się na mnie całš gromadš.26 padziernika 1931. Już o ósmej rano wyprowadzono mnie z celi, którš zajmuję w Conciergerie jużodroku. Jestem wieżo ogolony, dobrze ubrany; garnitur od dobrego krawca sprawia, że wyglšdam elegancko.Ostatni akcent memu strojowi nadaje biała koszula i bladoniebieska muszka.Mam dwadziecia pięć lat, a wyglšdam na dwadziecia. Nieco oniemieleni faktem, że sprawiam wrażenie dżentelmena, żandarmi odnoszš się do mnie grzecznie. Zdejmujš mi nawet kajdanki. Siedzimy w szóstkę- pięciu żandarmów i ja - na dwóch ławkach w sali o nagich cianach. Na dworze pochmurno. Na wprostnas drzwi, które majš niewštpliwie połšczenie z salš sšdowš, gdyż znajdujemy się w Paryżu, w PałacuSprawiedliwoci departamentu Sekwany.Za kilka chwil oskarżony zostanę o zabójstwo. Podchodzi mój adwokat, mecenas Raymond Hubert,bysię ze mnš przywitać: "Nie ma przeciwko panu żadnego poważnego dowodu obcišżajšcego, jestem dobrejmyli, zostaniemy ułaskawieni." Umiecham się, słyszšc to jego "my". Można by powiedzieć, że on też, żepan mecenas Hubert także staje przed ławš przysięgłych w charakterze oskarżonego i że jeli zapadnie wyrok skazujšcy, on również będzie go musiał odsiedzieć.Wony otwiera drzwi i zaprasza do rodka. Pod eskortš czterech żandarmów - dowódca idzie obok- wchodzę do ogromnej sali drzwiami, których oba wielkie skrzydła otwarte sš na ocież. Szykujšc się dowymierzenia mi tego policzka, dano tej sali krwistoczerwony wystrój, na który się składajš: dywan, wiszšcew wielkich oknach firanki, a nawet togi sędziów, którzy za chwilę będš mnie sšdzili.- Proszę wstać, sšd idzie!W drzwiach po prawej stronie pojawia się szeciu mężczyzn, idš gęsiego. Przewodniczšcy i pięciu sędzióww okršgłych biretach na głowie. Przewodniczšcy składu sędziowskiego zatrzymuje się przy krzele znajdujšcym się porodku, po jego lewej i prawej stronie miejsca zajmujš asesorzy.W sali, gdzie wszyscy - ja też - stojš, panuje absolutna cisza. Sędziowie siadajš, po nich za dopieroreszta sali.Pucołowaty przewodniczšcy o różowych policzkach z surowš minš patrzy mi prosto w oczy, wzrokjegonie wyraża żadnego uczucia. Nazywa się Bevin. Póniej prowadził on będzie posiedzenie bezstronnie i postawš swojš da wszystkim do zrozumienia, że on, zawodowy sędzia, niezbyt jest przekonany o prawdomównoci policjantów i wiadków. Nie, on nie ponosi żadnej odpowiedzialnoci za ten policzek, on mi gotylko wymierzy.Prokurator nazywa się Pradel. Istny postrach wszystkich adwokatów z palestry. Powodem jegosmutnejchwały jest fakt że był on pierwszym dostawcš kandydatów na gilotynę i więniów do zakładów penitencjarnych Francji i jej terytoriów zamorskich.Pradel występuje w roli oskarżyciela publicznego. Jest oficjalny, pozba... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl