[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JACK L. CHALKER

 

 

 

Lilith: Wąż w trawie

(Przekład Konrad Majchrzak)

PROLOG

TŁO KŁOPOTÓW

1

 

Drobny mężczyzna w syntetycznej tweedowej marynarce nie przypominał bomby. Wyglądał raczej jak większość urzędników, operatorów komputerów i raczkujących polityków w Dowódz­twie Systemów Militarnych. Oczy, jak dwa bzowe paciorki, osadzone szeroko i przedzielone orlim nosem nad małymi ustami i potężnymi szczękami nadawały mu wygląd kogoś, na kogo nie warto powtórnie spojrzeć. Dlatego właśnie był tak niebezpiecz­ny.

Posiadał wszystkie niezbędne przepustki, a kiedy pyzy wej­ściach zdolnych zatrzymać i zniszczyć każdego w przypadku najdrobniejszej nieścisłości sprawdzono jego odciski dłoni i wzór siatkówki oka, przepuszczono go bez najmniejszego wahania czy opóźnienia elektronicznego. Niósł małą walizeczkę, niezwykłą o tyle, że nie była do niego przykuta łańcuchem czy przymocowana do jego ciała w jakiś inny sposób, a jedyne przyciśnięta mocno ramieniem. Nie zwróciła niczyjej uwagi ani nie wywołała alarmu - prawdopodobnie była w jakiś sposób dostrojona do jego ciała.

Od czasu do czasu spotykał podobnych sobie na jasno oświetlonych korytarzach, mijał ich, wymieniając zdawkowe ukłony, częściej zaś ignorując zupełnie ich obecność, jakby to czynił w tłumie czy na rogu jakiejś ulicy. Nie było niczego, co by wyróżniało ich właśnie spośród zwykłych śmiertelników, je­śli nie liczyć ich pracy i miejsca zatrudnienia. Nie dotyczyło to jednak tego drobnego mężczyzny. Był on niewątpliwie po­stacią wyjątkową, skoro był bombą.

Dotarł w końcu do niewielkiego pokoiku, w którym znaj­dowała się końcówka komputera, a przed nią wygodny fotel. Nie było tam żadnych symboli ostrzegawczych, żadnych potęż­nie zbudowanych strażników czy robotów wartowniczych, mi­mo iż ten właśnie pokój stanowił przedsionek do największych tajemnic wojskowych kosmicznego imperium. Nie było takiej potrzeby. Pojedynczy człowiek nie był w stanie uruchomić urządzenia; włączenie go wymagało połączonej i jednoczesnej zgody dwojga ludzi i dwóch robotów, z których każdy otrzy­mywał zakodowany rozkaz z różnego i niezależnego źródła. Jakiekolwiek próby włączenia urządzenia bez równoczesnego działania pozostałych doprowadziłyby do zablokowania kom­putera i terminalu i do przesłania ostrzeżenia i zaalarmowania służb bezpieczeństwa.

Mężczyzna usiadł w fotelu, ustawił go we właściwej pozycji i otworzył walizeczkę. Wyjął jakieś niewielkie urządzenie kry­staliczne, włączył je ruchem kciuka i przyłożył do płyty zasilania terminalu. Ekran monitora zamigotał i rozjaśnił się. Ukazały się na nim wszystkie kody dostępu, a także pytanie do użytkownika dotyczące jego preferencji w komunikacji z komputerem: gło­sowa czy na ekranie. Nie było zupełnie mowy o wydruku. Nie w przypadku tego komputera.

- Tylko na ekranie, proszę - powiedział obojętnie drobny mężczyzna, z wysokim, nosowym głosem, bez najmniejszego śla­du akcentu. Maszyna czekała. - Materiały obronne C - 476­ - 2377AX i J - 392 - 7533 DC, szybkość maksymalna.

Wydawało się, że komputer aż zamrugał; szybkość maksy­malna oznaczała bowiem czterysta wierszy na sekundę, co sta­nowiło zresztą górną granicę możliwości wyświetlania informa­cji na ekranie. Niemniej komputer zaczął pracować. Dostarczył obydwa plany i ukarał je na ekranie w czasie krótszym od jed­nej sekundy.

Drobny mężczyzna był wyraźnie zadowolony. Do tego sto­pnia, iż postanowił zaryzykować i poprosić o coś więcej.

- Główne plany obronne na wypadek stanu wyjątkowego, prędkość maksymalna, kolejność materiałów zachowana, proszę - polecił maszynie obojętnym tonem.

Komputer wykonał polecenie. Ze względu na ilość materiału zabrało to prawie cztery minuty.

Mężczyzna zerknął na zegarek. Miał ogromni ochotę kon­tynuować swe zadanie, lecz każda sekunda w tym pomieszcze­niu zwiększała szansę przypadkowej kontroli. A to mu zupełnie nie odpowiadało.

Włożył swe niewielkie urządzenie do walizeczki, zamknął ją, wstał i wyszedł. W tym miejscu popełnił jeden drobny błąd - błąd, którego nie był zresztą w stanie przewidzieć. Należało bowiem kazać tej przeklętej maszynie wycofać i usunąć z pa­mięci wszystkie te kody. Jeśli się tego nie uczyniło, ten kom­puter nie zachowywał się tak jak inne i pozostawał Włączony z otwartym dostępem do wszelkich tajemnic. A kiedy “zoba­czył", że użytkownik opuścił pokój, nie skasowawszy pamięci, poinformował kontrolerów o tym fakcie i zablokował się w oczekiwaniu na skasowanie pamięci.

Kiedy mężczyzna dotarł do pierwszych drzwi będących za­razem punktem kontrolnym, wszystko wokół niego zaczęło się nagle walić.

 

 

Młoda kobieta przyglądała się przez chwilę czerwonemu światłu alarmowemu błyskającemu na jej konsoli. Sprawdziła szybko, czy nie chodzi o jakąś awarię wewnętrzną urządzenia i wystukała błyskawicznie na klawiaturze nazwę źródła kłopo­tów: Komputer Zawierający Bazę Danych Tylko do Wglądu na Miejscu.

Choć sama była jedną z tych osób, które posiadały poszczególne części kodu umożliwiającego włączenie komputera, nie mogła jednak zadawać mu żadnych pytań dotyczących zma­gazynowanych w nim danych - mogła natomiast uzyskać in­formację dotyczącą spraw zabezpieczenia. Wiedziała także, iż nie brała udziału w umożliwieniu dostępu do komputera tego dnia i dlatego nacisnęła dwa klawisze, przekazując instrukcję: Taśma z ostatniej operacji.

Ujrzała twarz drobnego mężczyzny. Nie tylko twarz Również wzór siatkówki, wzór rozkładu temperatury i wszelkie inne infor­macje, które mogły być odczytane przez zdalne czujniki i zapisane.

- Tożsamość! - rozkazała.

- Threht, Augur Pen - Gyl, OG - 6, Departament Logistyki - odpowiedział komputer.

Nim zdążyła nacisnąć przycisk alarmu, dwoje współpracow­ników uczyniło to tuż przed nią.

 

 

Nie rozległa się żadna syrena alarmowa, nie zabłysły żadne światła i nie ozwały się dzwonki, bo wszystko to mogłoby je­dynie ostrzec szpiega. Zamiast tego, kiedy Threht dotarł do trze­cich i ostatnich już drzwi z urządzeniem zabezpieczającym, spojrzał przez wizjer i przyłożył dłoń do płyty identyfikacyjnej, drzwi pozostały zamknięte.

Zdał sobie natychmiast sprawę z tego, iż służba bezpieczeń­stwa złożona zarówno z ludzi, jak i z robotów zbliża się do niego ze wszystkich stron i doszedł do wniosku, że znaczne bezpieczniej będzie po drugiej stronie tych drzwi. Uniósł lewą dłoń, zastygł na moment, jak gdyby zbierał siły, po czym ude­rzył w pobliżu mechanizmu zamka. Drzwi się ugięły w tym miejscu, a on naparł na nie, pozornie bez większego wysiłku, aż drzwi uchyliły się na tyle, by mógł się prześlizgnąć przez powstałą w ten sposób szparę.

Kiedy znalazł się wewnątrz, drzwi zatrzasnęły się za nim i ciężkie zasuwy wślizgnęły się w swoje miejsca. Była to pewnego rodzaju pułapka, pomiędzy drzwiami zewnętrznymi i wewnę­trznymi, a ponieważ była ona hermetyczna, można było usunąć z niej powietrze i pozbawić intruza przytomności. Jednak nie w tym przypadku; dla kogoś tak dobrego jak ten mężczyzna nie było tu żadnego ryzyka.

Próżnia nie sprawiła mu kłopotów. Kopnął zewnętrzne drzwi raz, potem drugi; przy trzeciej próbie ustąpiły. Naparł na nie z całej siły, uchylił nieco i przytrzymał nieruchomo, przecze­kując gwałtowne wtargnięcie powietrza i wyrównać te ciśnienia. Dopiero wtedy otworzył je szeroko i ruszył naprzód poprzez główny hol wejściowy.

Przewidział trafnie: siły bezpieczeństwa dopiero w tej chwili zbliżały się do holu głównego, a znajdujący się tutaj oszołomiony personel nie pozwalał im na szybki i bezpieczny strzał. Cztery lśniące, czarne roboty wartownicze pędziły wprost na niego. Po­zwolił im się zbliżyć, nie ukazując przy tym żadnego lęku, czy nawet obawy. Kiedy były tuż - tuż, skoczył w kierunku tych dwóch, które znajdowały się w pierwszej linii pchając jednego na drugiego błyskawicznym ruchem, spowodował, iż obydwa padły na podłogę. Była to scena zupełnie niewiarygodna: drob­ny, zwyczajne wyglądający mężczyzna, obalający na podłogę pozornie bez wysiłku, cztery tony ożywionego metalu.

Poruszał się teraz jeszcze szybciej i zmierzał w kierunku przezroczystych okien w zewnętrznej ścianie holu. Szybkość jego przekraczała znacznie szybkość człowieka, a nawet ro­bota, i kiedy dotarł do okien, nie zatrzymał się i nie zwolnił, tylko w pełnym pędzie skoczył wprost w okno. Szyby były bardzo grube, zdolne wytrzymać wybuch konwencjonalnej bomby rzuconej w nie bezpośrednio, ale teraz pękły i rozsy­pały się jak zwyczajne szkło, kiedy przelatywał przez nie; wylądował dwanaście metrów poniżej okien, ani na moment nie tracąc równowagi, i pobiegł w poprzek szerokiego dzie­dzińca.

W tej chwili utracił już element zaskoczenia. Po sposobie, w jaki pokonał pierwsze dziwi, siły bezpieczeństwa zorientowały się, iż mają do czynienia z jakimś inteligentnym robotem i przygotowały się na najgorsze, wysyłając przeciw niemu od­działy uzbrojonych ludzi, robotów - zabójców, a nawet działko laserowe.

Zatrzymał się pośrodku porośniętego trawą pagórka, oce­niając sytuację spokojnie i kompetentnie. Potem obrócił się nagle, by popatrzeć na tę olbrzymią siłę ognia wycelowaną w niego i uśmiechnął się; uśmiech zamienił się po chwili w śmiech, a miech zaczął narastać, aż stał się Czymś niesamo­witym, nieludzkim, maniakalnym, odbijającym się echem od ścian pobliskich budynków.

Wydano rozkaz otwarcia ognia, ale kiedy promienie ude­rzyły w miejsce, w którym przed chwilą. stał, jego już tam nie było. Wznosił się w powietrze bezgłośnie i bez najmniejszego wysiłku, a za to z olbrzymią szybkością.

Usiłowano strzelać do niego z bron automatycznej, ale jego prędkość wznoszenia była zbyt duża. Jeden z oficerów, trzymając laserowy pistolet w ręku, sfrustrowany wpatrywał się w puste niebo.

- Najbardziej mnie złości, że nawet nie podarł sobie spodni - powiedział.

 

 

Dowództwo Orbitalne przejęło natychmiast kontrolę nad akcją, ale pracujący tam ludzie nie byli przygotowani na szyb­kość, jaką zademonstrował mały mężczyzna, nie mogli też wie­dzieć, jak wysoko się wzniesie i dokąd się uda. Na orbicie znaj­dowało się trzydzieści siedem statków handlowych i sześćdzie­siąt cztery statki wojskowe, plus przeszło osiem tysięcy różnego rodzaju satelitów - nie wspominając pięciu stacji kosmicz­nych. Doskonałe urządzenia radarowe mogłyby go wykryć, gdyby zmienił kurs lub pozycję i zdecydował się wylądować gdzieś na planecie, ale tak długo, jak pozostawał w przestrzeni, musieli czekać, aż uczyni coś, co przyciągnie ich uwagę. Po prostu zbyt wiele przedmiotów znajdowało się na orbicie, a on był obiektem za małym, by dało się go śledzić, chyba że dostrzegło się go wpierw, nacelowało i zablokowało na nim urządzenie namiarowe.

Czekali tedy cierpliwie, gotowi rozwalić każdy statek, który nagle przyspieszył, czy chociażby zechciał zmienić pozycję. Ob­serwowali też bacznie każdy z puch; gdyby ktoś próbował wejść na pokład bezpośrednio z przestrzeni, natychmiast by o tym wie­dzieli.

Robot prowadził tę grę na przetrzymane przez prawie trzy pełne dni. W tym czasie jego pierwotna misja zakończyła się cał­kowitym niepowodzeniem - wiedziano już, jakie plany zdobył, i tym samym stały się one nieaktualne - ale to, co ukradł, po­siadało jednak pewną wartość, ukazywało bowiem siłę militarną i jej rozmieszczenie, a kompetentna analiza dokonana przez spe­cjalistów wojskowych ewentualnego przeciwnika byłaby w stanie ujawnić sposób myślenia dominujący wśród wyższych kadr Do­wództwa Wojskowego. Nie można było jednak czekać w nieskoń­czoność - zapasowe plany dotyczące przemieszczenia sił i środ­ków, choć niewątpliwie były jedyne jakąś wariacją planów ory­ginalnych, na pewno zostały natychmiast wprowadzone w życie. W obecnej chwili opcje były ograniczone, ale ich liczba wzrastała w postępie geometrycznym z każdą mijającą, godziną. Robot mu­siał wykonać jakiś ruch, i wykonał.

Niewielki satelita, zapisany w rejestrach jako przestarzała stacja monitorująca pogodę, znalazł się w odległości trzech ty­sięcy metrów od małej korwety. Korweta, będąca rządowym statkiem kurierskim, była normalnie pojazdem bezzałogowym, ale w obecnej sytuacji kierujący akcją nie pozostawili żadnego statku bez opieki.

Robot, ciągle przypominający wyglądem doskonałego urzędnika, wynurzył się z włazu satelity, z włazu, którego tam , w ogóle nie powinno być. Satelita ten nie był jednak tylko tym, co jedynie powierzchownie przypominał. O wiele wcześniej został skopiowany i zastąpiony czymś nieskończenie bardziej uży­tecznym.

Pozornie bez najmniejszego wysiłku robot popędził na spot­kanie korwety i przylgnął do jej burty. Sięgnął do pasa i wy­ciągnął stamtąd małą broń, a zwisający z niej przewód przy­mocował do niewielkiej końcówki ukrytej pod lewym ramieniem. Ostatnie trzy dni spędził na pobieraniu energii za pomocą urządzeń znajdujących się na satelicie i teraz maksymalnie naładowany wy­ładował część tej energii poprzez trzymaną w dłoni broń. Silny promień wyciął w hurcie korwety otwór wielkości pomarańczy. Miejsce było świetnie wybrane: na statku znajdowało się tylko dwóch strażników, jeden człowiek i jeden robot, i obaj przebywali w pomieszczeniu bezpośrednio sąsiadującym z punktem, w któ­rym promień przebił potrójną, skomplikowaną ściankę statku. Nie wiadomo, czy to dekompresja czy uderzenie promienia zabiło nie­szczęsnego strażnika; wiadomo zaś, iż robot unieruchomiony został krótkim spięciem spowodowanym naglą dyspersją energii we­wnątrz pomieszczenia.

Robot nieprzyjacielski wszedł do wnętrza statku poprzez śluzę powietrzną, nie napotykając żadnych przeciwników i nie wywołując żadnego dodatkowego alarmu. Olbrzymie przyspie­szenie pojazdu od punktu zerowego zabiłoby każdą żyjącą isto­tę, gdyby taka jeszcze znajdowali się na pokładzie.

 

2

 

Młody mężczyzna siedział w skupieniu i przesłuchiwał taśmę z nagranym tekstem. Był typowym przedstawicielem rodzaju lu­dzkiego na obecnym etapie rozwoju tego gatunku - etapie do­skonałości fizycznej ludzkiego ciała. Z punktu widzenia czasów wcześniejszych mógł być omal supermanem; umożliwiła to inży­nieria genetyczna. Ponieważ jednak każdy mężczyzna i każda kobieta stanowili obecnie szczyt perfekcji, pośród ludzkich współto­warzyszy uchodził za człowieka o przeciętnym wyglądzie. Miał około trzydziestu lat, kruczoczarne włosy, brązowe oczy o czerwonawym odcieniu, zgodny z prawem wzrost 180 centymetrów i równie zgodną z obowiązującą normą wagę 82 kilogramów. W kilku jednak dziedzinach nie był ani przeciętny, ani zwy­czajny i dlatego właśnie tu się znalazł.

Przesłuchawszy taśmę, popatrzył ponad ramieniem koman­dora Kregi na oddalający się statek.

- Naturalnie, mieliście wszystkie statki pod całkowitą kon­trolą? - Nie było to jednak pytanie, a jedynie stwierdzenie faktu.

Krega, starsza wersja obowiązującej normy fizycznej, na którego twarzy, a szczególnie w oczach, widoczne było doświadczenie czterdziestu dodatkowych lat służby, skinął głową.

- Oczywiście. Jednak zniszczenie tego czegoś, w takim momencie, kiedy dotarło to już daleko i poczyniło tyle szkód, byłoby czystym marnotrawstwem. Zamiast tego, umieściliśmy całą serię czujników i wykrywaczy na wszystkim, co się poru­szało na orbicie i czekaliśmy na niego... na to... jakby tego nie nazwać. Był to w końcu jedynie robot, chociaż zupełnie nie­zwykły. Musieliśmy się dowiedzieć czyj. A przynajmniej dla kogo pracował. Orientujesz się trochę w balistyce podprze­strzennej?

- Nie najgorzej - przyznał młody mężczyzna.

- Cóż, skoro już mieliśmy kąt i prędkość, a cóż to było za przyspieszenie!, wiedzieliśmy, gdzie się musi pojawić. Na szczęście skupione wiązki promieni są szybsze od obiektu ma­terialnego, wobec tego mieliśmy już kogoś na miejscu, kiedy się tam zjawił po kilku minutach czasu subiektywnego. Był na tyle blisko tego miejsca, by zyskać aktualne dane. Nie było to zbyt trudne. Wykonał, co prawda, kilka uników, usiłując nas zgubić, ale bez rezultatu. Dotarliśmy do niego dosłownie kilka chwil po tym, jak rozpoczął przesyłanie informacji, i rozłożyliśmy go na atomy razem ze statkiem, na którym się znajdował. Nie było innego sposobu. Widzieliśmy przecież osobiście, co ten przyjemniaczek był w stanie zrobić.

Młody mężczyzna pokręcił głową.

- A jednak szkoda. Byłoby rzeczą wielce interesującą roze­brać go na czynniki pierwsze. Na pewno była to konstrukcja, o której nic nie wiem.

Komandor przytaknął.

- Nikt z nas jej nie zna. Trzeba przyznać, że to urządzenie byłoby szczytowym osiągnięciem naszej własnej technologii, jeśli nie czymś znacznie więcej. Zmyliło skanery rentgenowskie, ska­nery siatkówki, czujniki reagujące na ciepło i ruch, i parę innych. Oszukało nawet najbliższych znajomych urzędnika, którego uda­wało, co już sugerowałoby transfer pamięci i osobowości. Chociaż jego mała baza orbitalna rozleciała się na kawałki po jego odlocie, zostało dość odłamków, by dało się co nieco z tego złożyć. I po­wiadam ci, to nie jest nasz produkt. Nawet w przybliżeniu. Natu­ralnie, można wydedukować niektóre funkcje i tym podobne sprawy, ale nawet tam, gdzie sama funkcja jest oczywista, zasada działania jest zupełnie różna od tych, które my stosujemy, jak i różne są użyte materiały. Musimy się pogodzić z nieprzyjemnym niewątpliwie fak­tem, iż sam robot, a także jego baza, zostały zbudowane, zaprojek­towane i kierowane przez jakieś obce mocarstwo kosmiczne, o któ­rym nie mamy najmniejszego pojęcia.

Młody człowiek wyraził nieznaczne zainteresowanie.

- Jednak teraz już pewnie coś wiecie?

Komandor pokręcił ze smutkiem głową.

- Niestety, nie. Wiemy troszkę więcej niż przedtem, ale jeszcze za mało. Te łotry są niesamowicie inteligentne. O tym jednak za chwilę. Najpierw przyjrzyjmy się temu, co wiemy, lub co możemy wydedukować na temat naszego przeciwnika. - Obrócił fotel i wcisnął klawisz. Ściana zamrugała i zamieniła się w ekran ukazujący olbrzymi zbiór gwiazd, z których tysiące jarzyły się czerwonawym blaskiem. - Konfederacja - stwier­dził komandor bez oczywistej potrzeby. - Siedem tysięcy sześćset czterdzieści sześć światów, zgodnie z najnowszymi da­nymi, przeszło jedna trzecia galaktyki. Zupełnie niezłe osiąg­nięcie jak na rasę pochodzącą z jednej niewielkiej planety, tam na tym ramieniu. Planety ukształtowane na podobieństwo naszej Ziemi, planety, na których ludzie przystosowali się do warun­ków miejscowych, a nawet planety na których istnieje sześćdzie­siąt różnych inteligentnych form tubylczego życia, wszystko to w jakiś sposób zaadaptowane do naszej kultury i naszego sposobu życia. Żadna z ras ta...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl