[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Teodor  Jesche - Chiński

 

 

MAJAKI

 

 

Niedokończona kartka z chwili bieżącej

 

 

 

 

 

 

I.

 

Dwór ostrobudzki przygotowywał się na przyjęcie gości niezwykłych.

Od czasu, kiedy przysiadł na kępce suchego piasku, wśród błot łęczyckich, nie

oglądały jego ściany modrzewiowe ani razu śmiertelników niepospolitych. Skromny,

cichy, wykołysał i pochował w przeciągu lat dwustu kilka pokoleń pracowitych

ziemian, przechodzących bez rozgłosu przez życie.

Żaden z Ostrobudzkich nie sięgał po zaszczyty, nie poświęcał, czy dla ambicyi,

czy dla wiedzy, spokoju wsi, zadowolony, gdy mógł przekazać synowi w całości

dziedzictwo, wzięte po ojcu. Żaden z nich nie pragnął sławy, dygnitarstw,

wielkich fortun i głębokiej nauki. Rodzili się, nabywali średnie wykształcenie

swojego czasu, żenili się, orali, siali i wracali w porze właściwej do matki-

ziemi, którą obficie potem swoim zrosili. Każdy z nich brał za żonę pannę z

najbliższego sąsiedztwa, zdrowe pisklę z uczciwego gniazda, wyborny materyał na

dobrą matkę i gospodynię.

Dopiero ostatniemu dziedzicowi Ostrobudek, ś. p. panu Wojciechowi, przytrafiło

się, że wybór jego serca padł na pannę, która nie posiadała upodobań jego babek

i prababek.

 

 

 

Panna Olimpia Chyrowska, córka wzbogaconego na pieniactwie ludzkiem prawnika,

wniosła do dworu ostrobudzkiego inne zwyczaje i obyczaje. Wychowana w Warszawie

w latach około , przybyła na wieś z główką, wytapetowaną różnemi nowinkami.

Stare, dziurawe, wytarte bohomazy, rozwieszone na ścianach salki stołowej, a

przedstawiające matki rodu Ostrobudzkich, dziwowały się wielce, gdy najmłodsza

ich spadkobierczyni popisywała się po raz pierwszy przy kolacyi przed gośćmi

mądrością, nabytą w stolicy. Słowa, jak: bezpośrednia obserwacya, eksperyment,

samorodztwo, ewolucya, pochodzenie gatunków i t. p., trzepotały się nad głowami

sąsiadów, niby nieznane ptactwo zamorskie. Szlachta otwierała oczy, uszy,

olśniona mądrością młodej pani.

A po nad temi uczonemi terminami górował jeden zwrot, powtarzający się ciągle.

„Prawa kobiety" nie schodziły z ust pani Olimpii.

Matki rodu Ostrobudzkich, słuchając dyskursu o "prawach kobiety," uśmiechały się

złośliwie. Znawczynie serc męskich, wytrawne praktykantki, wiedziały z

osobistego doświadczenia, że każda rozumna kobieta poprowadzi za nos

najbutniejszego „pana i władcę," byle mu woli swojej zbyt natrętnie nie

narzucała. Żadna z nich nie wiedziała nic o „Poddaństwie kobiet" Johna Stuarta

Milla, nic o ruchu emancypacyjnym białogłów, o feministkach i antyfeministkach,

a mimo to rządziły w domu samowładnie, zestawiając małżonkom tylko pozory

zwierzchnictwa. Miękka pieszczota, serdeczny pocałunek, pokorna niby prośba, a w

razie ostatecznym łzy, kwaśny humor lub spazmy, popierały skuteczniej ich prawa,

aniżeliby to zdołała sprawić najuczeńsza dysertacya.

 

 

 

Głównie łzy... Najtwardszy Ostrobudzki roztapiał się w nich, jak wosk: ulegał,

przepraszał, uciekał w końcu w pole, jak najdalej od tych straszliwych pogromców

siły męskich.

Wiedziały koszlawe bohomazy, dlaczego im się na śmiech zbierało...

Gdy bowiem minęły miesiące miodowe, które nawet goryczy smak cierpki odbierają,

obrzydził sobie pan Wojciech wkrótce ciągłe utyskiwania na „gwałt," zadawany

jakoby płci słabej przez silną, na „niewolnictwo kobiet."

On pracował od świtu do nocy, pospołu z robotnikiem i bydlęciem. Latem, podczas

żniw, było jeszcze szaro, kiedy dosiadał kasztanka, a gdy z niego schodził

zmęczony, brudny, opalony, gasło już słońce za stodołami.

Zimą pilnował młocki, łaził za ludźmi, łatał budynki, jeździł do miasta za

interesami, tłukł się po dziurawych mostkach i po wybojach dróg, ujadał się z

kupcami, broniąc każdego grosza, aby starczyło na potrzeby domu i opędzenie

gospodarstwa.

Za trud całego dnia spotykały go wieczorem wymówki: że nie bierze dość udziału w

ruchu umysłowym kraju.

Zabawiałby się on chętnie lekturą, lubił nawet romanse, ale kiedy? I niedziele

miał zajęte wypłatą ludzi. Gdy urwał obowiązkom powszednim trochę czasu, wówczas

pogrążał się z przyjemnością w dzienniku, ciekawy nowin ze świata. Z jesienią,

podczas dłuższych wieczorów, czytywał żonie głośno świeże powieści i

poważniejsze artykuły, pomieszczane w tygodnikach.

 

 

 

Było to pani Olimpii zamało. Ona żądała od męża, aby przepędzał miesiące zimowe

w Warszawie, bywał na odczytach i zebraniach literackich, aby się kształcił,

rozwijał, jak się wyrażała. A kiedy jej pan Wojciech przekładał, że nie można

opuszczać wioski, jeżeli się chce mieć nad głową aż do śmierci dach własny,

wtedy zaczynały się skargi na niewolnictwo kobiety.

— Niewolnictwo? Któż to właściwie jest tym niewolnikiem? — zawołał raz pan

Wojciech zniecierpliwiony. — Czy ja, którego praca uwiązała na łańcuchu, jak psa

podwórzowego, który usypiam dość często na koniu ze znużenia, czy ty, co nie

potrzebujesz bucika zamoczyć, bo zrobi za ciebie wszystko służba i moja

zabiegliwość. Nawet dziecka nie karmisz, chociaż prawisz tyle o wpływie

dziedziczności!

Od tego wybuchu zmieniło się położenie we dworze ostrobudzkim. Pan Wojciech,

oddawszy na użytek żony dochody z ogrodu, drobiu, nabiału i nierogacizny, nie

mieszał się więcej do jej gustów. Nie mówił nic, gdy sprowadzała całe góry

książek i czasopism, nie opierał się odświeżeniu i przystrojeniu domu i

urządzeniu parku. Dawał na wszystko, dopóki były pieniądze w kasie, ale nie

znosił już żadnych skarg i lamentów.

Pani Olimpia, nudząc się śmiertelnie na wsi, nie mając nikogo obok siebie, z

kimby się "mogła podzielić myślami," bywała dużo w okolicy. Znalazł się też

rychło jakiś pocieszyciel "zapoznanej, nieszczęśliwej ofiary brutalnego

hreczkosieja," który chciał wyzyskać "moment psychologiczny," ale zanim się

lowelas prowincyonalny zdobył na odwagę, już się o jego zamiarach pan Wojciech

dowiedział i tak się z nim gdzieś w kącie uczciwie rozprawił, że gaszek stracił

ochotę amorów na czas długi.

 

 

 

Pan Wojciech nie wymawiał żonie lekkomyślności. Śledził tylko odtąd jej kroki

uważnie, jeżdżąc z nią wszędzie.

„Niewolnica" roniła łzy ciche, samotne, ku złośliwej uciesze matek rodu

Ostrobudzkich, które posługiwały się niegdyś płaczem w celach innych,

praktyczniej szych.

I byłaby się wrzekoma zrazu poddanka stała w istocie powolnem narzędziem w ręku

męża, nie lubiącego, aby z niego drwiono, gdyby jej śmierć nie była wyzwoliła.

Pan Wojciech, przeziębiwszy się przy pilnowaniu młocki, umarł, zostawiając na

opiece starszego brata żonę, siedmnastoletnią córkę i majątek, nie obciążony

żadnym długiem. Jak wziął po ojcu wieś czystą, tak przekazał ją własnemu dziecku

bez grosza zobowiązań.

Ledwie zamilkły dzwony, żegnające nieboszczyka na drogę ostatnią, kiedy sobie

pani Olimpia przypomniała, iż „się jej jeszcze dużo od życia należy." Więc

zabrawszy córkę i wszystkie pieniądze, które zastała w kasie, wyruszyła w objazd

po Europie.

W pierwszym roku odbierał pan Stanisław Ostrobudzki, brat nieboszczyka, listy od

bratowej, to z Wenecyi, to z Rzymu, to z Paryża. W drugim doniosła mu, że

zamieszka przez lat trzy w Zurychu, gdzie ona sama będzie uczęszczała na

filozofię, Zosia zaś na przyrodę.

Dziś, ukończywszy studya, wracały panie do zagrody rodzinnej, ozdobione

dyplomami bakałarzów. Stary dwór miał ujrzeć po raz pierwszy od czasu, jak

przysiadł wśród błot łęczyckich, głowy uczone — i to niewieście.

 

 

 

Pogodny wieczór czerwcowy obwijał powoli przejrzystemi mrokami drzewa i chaty.

Otwierały się kielichy bzów i jaśminów, oddychały trawy i zboża, rozsiewając

wokoło woń świeżości, zdrowia.

Dwór ostrobudzki, długi, niski, pokryty czerwonym dachem, rozszerzony z przodu

oszkloną werendą, biały, czysty, tonął cały w wieńcu zieleni. Z tyłu rozciągał

się za nim park angielski, z frontu otaczały go z obu stron klomby gęstych

krzewów, rozsadzonych w półkole.

Na kamiennych stopniach ganku stał pan Stanisław Ostrobudzki, mężczyzna dobrego

wzrostu, trzymający się prosto mimo siwego wąsa, który odbijał na tle czerstwej,

żarami słońca wiosennego opalonej twarzy. Ubrany w czapkę z daszkiem, w krótką

kurtkę z granatowego sukna i w długie lakierowane buty, patrzył z pod

krzaczastych brwi uważnie w stronę bramy wjazdowej, po za którą bieliła się

szosa, prowadząca do Łęczycy.

— Powinny już być — mruknął. — O którejż to staje pociąg w Kutnie, panie

Woralski?

— Mówili, że o trzeciej, panie dziedzicu — odparł niski, krępy staruszek,

trzymający w ręku duży pęk kluczów.

— Powinny już być — powtórzył Ostrobudzki półgłosem.

Po chwili dodał:

— Chyba jaki wypadek...

— A cóżby tam panie mogło spotkać? Szosa, jak stół, dzień jasny, a Tomek powozi.

Zabawiły się pewno trochę w mieście.

— Czy pan nie zapomniał posłać furmanki pod rzeczy?

— A jakże! Poczwórna kareta poszła po panie, a Jasiek z siwkami drugiej fornalki

pod walizki.

 

 

 

Zamilkli i spojrzeli obaj równocześnie na bity gościniec, na którym zamajaczył w

dali jakiś powóz.

— To nie do nas — odezwał się Woralski. — Skręca na prawo.

Pan Ostrobudzki podniósł rękę do wąsa i targnął go niecierpliwie.

— Baby muszą zawsze marudzić — wyrzekł. Staruszek, trzymający się dotąd o kilka

kroków od

schodów, zbliżył się teraz i odezwał się po krótkiem wahaniu:

— Z przeproszeniem pana dziedzica, ale w mieście mówił mi pisarz z magistratu,

że nasze panie chodziły za granicą pono do jakichś szkół uczonych. Chyba to

plotki, panie dziedzicu?

— A chodziły, chodziły! — odparł Ostrobudzki.

— I pani dziedziczka także?

— I pani dziedziczka.

Woralski kiwał głową, jakby mu ta wiadomość w mózgu zaciężyła.

— I uczyły się? — zapytał znów po chwili.

— A uczyły.

— A czego też, proszę pana dziedzica?

— Samych mądrych rzeczy, mój Woralski. Pani dziedziczka chciała się koniecznie

dowiedzieć, czy człowiek nie może być mądrzejszym od Pana Boga.

— O mój Jezu! — zawołał Woralski. — Jak też to pan dziedzic lubi żartować z

głupiego człowieka!

— Wcale nie żartuję, mój Woralski — mówił Ostrobudzki, któremu pytania ekonoma

nie sprawiały widocznie przyjemności, bo odpowiadał na nie opryskliwie. — Teraz

ludzie tacy pyszni, że chcieliby się obyć bez Pana Boga. A panna Zofia, to

łapała w tych za-

 

 

 

morskich szkołach żaby, odzierała je ze skóry i rozpinała na deseczkach.

Ekonom zaśmiał się zcicha.

— E, e, co też to pan dziedzic...

Chciał powiedzieć: "wygaduje" — ale się pomiarkował.

— Taka ładna panienka-by żaby łapała — mruknął tylko, poruszając głową z

niedowierzaniem.

Wtem zadudnił na szosie głuchy łoskot powozu, unoszonego równo przez dobre

konie. Uszy wieśniaków, przywykłe do rozpoznawania różnych turkotów,

nasłuchiwały przez chwilę.

— Jadą! — zawołał pan Ostrobudzki. — To nasze konie.

— A nasze! — zawołał Woralski i zaczął na sobie poprawiać ubranie.

W miarę, jak się kareta zbliżała, rósł niepokój ekonoma. To wąsa skubnął, to

czapkę z lewej strony czaszki na prawą przesunął, to szarpnął za guzik kapoty.

Spostrzegł ruchy nerwowe staruszka pan Ostrobudzki.

— Boisz się stary?— odezwał się głosem łagodniejszym, niż dotąd.

— Bo to, proszę pana dziedzica...

Ekonom kręcił szyją, jak gdyby mu miękki kołnierzyk niekrochmalonej koszuli

zawadzał.

— Nie bój się — mówił dziedzic — Gdybyś się okazał zagłupim dla tych mądrych

pań, to przyjdziesz do mnie na Wolę. Zawsze się tam znajdzie kawałek chleba i

ciepły kąt dla starego sługi.

Woralski chciał ująć rękę pana, ale ten usunął ją szybko.

 

 

 

— No, no — mruknął. — Przecież my nie dzisiejsi... Powóz był już we wsi. Za

chwilę wpadł w szeroko otworzoną bramę zajazdu, okrążył zręcznie klomby krzewów

i zatrzymał się przed werendą.

Pan Ostrobudzki przyskoczył do drzwiczek karety z żywością młodzieńca, odemknął

je szybko i zawoławszy: "Zochna!" — ujął w objęcia postać niewieścią, która

postawiła pierwsza koniec lakierowanego bucika na stopniu.

— Zochna! — powtórzył głosem, w którym drżały miękkie tony szczerego uczucia i

przygarnął do szerokiej piersi głowę synowicy.

Ona zarzuciła mu ręce na szyję, nie broniąc się jego uściskom.

Za panną Zofią Ostrobudzką wysiadła z powozu wysoka, szczupła dama, ubrana w

jedwabny popielaty płaszcz podróżny.

— Witam pana brata — odezwała się, wyciągając do Ostrobudzkiego rękę.

— Witam panią bratową — odparł starzec i pochylił się, ażeby dotknąć ustami

duńskiej rękawiczki pani Olimpii.

Podawszy ramię bratowej, wprowadził ją po schodkach do obszernego przedpokoju,

gdzie lokaj odebrał wierzchnie ubranie od przybyłych.

— Panie pewno głodne z drogi? — mówił Ostrobudzki, pomagając służącemu. —

Przepraszam, że przypominam tak odrazu potrzeby pospolite, ale wiem z

doświadczenia osobistego, iż żołądek nie bywa uprzejmy. Herbata czeka na panie.

Gdy przeszli na lewo do obszernej sali, której środek zajmował duży stół dębowy,

pochwycił stryj jedną ręką ramię synowicy, a drugą ujął ją za brodę.

 

 

 

— Niech ci się przy świetle przypatrzę — wyrzekł. — Urosłaś, zmężniałaś,

wyładniałaś. Wykapana z ciebie Ostrobudzka, żywy portret ojca!

Panna Ostrobudzka przypominała rzeczywiście wąsatych szlachciców, rozwieszonych

na ścianach pokoju. Wysoka, wysmukła, wcięta w pasie, z pełnym biustem, miała

okrągłą głowę sarmacką, pokrytą bujnym włosem, barwy dojrzałego zboża. Z tej

twarzy świeżej, białej, ożywionej parą siwych oczu, tryskały młodość i zdrowie.

— I ty jesteś bakałarzem, ty? — zawołał stryj, obejrzawszy synowicę ze

wszystkich stron. — Dziewczyno, czy to prawda?

— Prawda, stryjku, prawda! — odparła panna, zaśmiawszy się wesoło. — Pokażę

stryjkowi jutro dyplom.

— I te żaby, coś je na deseczkach męczyła?

— I te żaby, stryju.

— Ależ Zosiu, preparaty naukowe! — odezwał się od stołu głos ostry, suchy.

Pan Ostrobudzki odwrócił się szybko, spojrzał i pochylił głowę, aby ukryć

uśmiech, który widok bratowej na usta jego wywołał.

Siedziała sztywna, w szarej sukni podróżnej, z czapeczką marynarską na

rozrzuconych, po męsku ostrzyżonych włosach, ze złotemi binoklami na długim,

spiczastym nosie. Kurz drogi, zmieszawszy się z pudrem, nałożonym grubo na chudą

twarz, wytworzył jakiś brudny cień, nie podnoszący wcale kolorytu przywiędłej

cery.

— Czupiradło — mówiły zdziwione i rozbawione równocześnie oczy Ostrobudzkiego.

— Przepraszam, preparaty! — wyrzekł poważnie, chić mu się usta śmiały. — Proszę

wybaczyć wieśniako-

 

 

 

wi, że nie umie się poprawnie wyrażać. Więc preparaty? A bratowa, czy robiła

także preparaty?

Pani Olimpia poprawiła binokle palcami długiej, wyschłej ręki.

— Pisałam przecież panu, że chodziłam na wykłady filozofii — odpowiedziała. —

Filozofowie nie zajmują się preparatami. Ich materyałem są idee, uogólnienia.

— Aha! idee, uogólnienia! Przepraszam, przepraszam... Ale teraz dajmy pokój

preparatom i uogólnieniom, a zabierzmy się do kłapaków, które wczoraj sam na

błotach upolowałem, aby mojej Zośce lepiej smakowały.

Wyrzekłszy to, zajął pan Ostrobudzki miejsce obok synowicy i nałożył sobie na

talerz połowę dzikiej kaczki.

— Państwo na wsi lubicie zawsze dobre kąski— odezwała się po chwili pani

Olimpia, zesznurowawszy wąskie, blade usta do uśmiechu szyderskiego.

— Ma się rozumieć, że lubimy — mówił Ostrobudzki, zajadając z apetytem. —

Zmiatamy wszystko z półmisków, co Pan Bóg dał i żądamy od każdego, aby nie

fuszerował, bo po karku. Ale, jak widzę, to nie odebrały i pani bratowej owe

uogólnienia znajomości lepszych części kaczki i nie zepsuły wcale apetyciku?

Pani Olimpia rzuciła szwagrowi z po za szkieł spojrzenie niechętne, na które on

odpowiedział uśmiechem lekceważącym.

To spojrzenie i ten uśmiech rzuciły światło jaskrawe na stosunek, jaki łączył

bratowę ze szwagrem: nie lubili się.

Przez jakiś czas trwało przykre milczenie. Dopiero, gdy lokaj, zebrawszy

talerze, podał herbatę, świe-

 

 

 

cę i papierosy, odwrócił się Ostrobudzki do synowicy i wyrzekł:

— Mam nadzieję, że urządzimy ci niedługo weselisko. Chciałbym cię widzieć przed

śmiercią w dobrem ręku.

Pani Olimpia poprawiła się na krześle i wypuściwszy z ust gęsty kłąb dymu,

odpowiedziała za córkę, podkreślając każde słowo spojrzeniami kłującemi:

— Przedewszystkiem pozostaje Zosia dotąd w ręku najlepszem, bo matki, a potem,

nie należy ona wcale do owych kobiet pospolitych, które uważają małżeństwo za

konieczność. Nie na to piła z krynicy wiedzy, aby miała się urządzić w życiu,

jak pierwsza lepsza gąska z waszych tak zwanych białych dworków.

— A jednak życie rodzinne jest celem kobiety— wtrącił Ostrobudzki.

— Formułkę tę wymyślili mężczyźni, bo im była potrzebna — mówiła pani Olimpia

dalej. — Z chwilą jednak, gdy kobieta zrozumiała, że i ona ma prawo być

człowiekiem, tak samo, jak mężczyzna, gdy przestała być rzeczą, niewolnicą, z tą

chwilą upadły wszystkie doktryny, wymyślone przez was, domniemani panowie i

władcy ziemi.

— Więc cóż bratowa dobrodziejka radzi postawić na miejscu małżeństwa? — zapytał

Ostrobudzki.

— Nic nie stawiam. Żądam tylko dla kobiety zupełnej swobody. Niech robi, co jej

potrzebom i upodobaniom odpowiada.

— Choćby nawet?...

Ostrobudzki nie dokończył myśli, spojrzawszy na synowicę.

— Choćby nawet — dosnuła za niego pani Olimpia — tak zwany stosunek grzeszny tym

upodobaniom odpo-

 

 

 

wiadał. Grzeszny? Zabawne! Grzeszny tylko dla nas, bo wam wolno wszystko! Niech

się pan nie krępuje obecnością Zosi — dodała, spostrzegłszy niepokój szwagra. —

Córka moja uczyła się dużo, nauka zaś nie zna fałszywych rumieńców i banalnej

wstydliwości. Słyszała ona inne rzeczy w aulach uniwersyteckich i widzi pan, że

zdrowiu jej bynajmniej nie zaszkodziły.

— Cóż ty na to, Zochno? — zapytał Ostrobudzki, patrząc uważnie w twarz synowicy.

— Podzielam zupełnie zdanie mamy — odpowiedziała panna bez namysłu.

— I nie zarumieniłaś się na wykładach ani razu?

— Z początku robiła na mnie swoboda słowa przykre wrażenie, nie przeczę, ale

wkrótce przywykłam do niej. Kto chce dużo wiedzieć, nie może się niczemu dziwić.

Minęły już czasy, kiedy największą zaleta panny był tak zwany puch dziewiczości.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl