[ Pobierz całość w formacie PDF ]

      C. J. Cherryh

   Spadkobierca

      (Inheritor)

      Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz

      Data wydania oryginalnego 1996

      Data wydania polskiego 1999

     

1

     

      Wiatr wiał od morza, z zachodu, docierając aż na balkon i poruszając białym obrusem z żywością, która sprawiała, że parująca śniadaniowa herbata była dość mile widziana. Za otynkowaną na biało balustradą rozciągał się widok na błękitną wodę, bladoniebieskie niebo i słynne urwiska Elijiri, z których, jak przemknęło przez myśl Brenowi Cameronowi, być może rzucały się w dół wi’itikiin.

      Chociaż nie, morze z pewnością stanowiło zbyt wielkie ryzyko dla tych niewielkich, eleganckich szybowników.

      - Jajka - zachęcił pan Geigi i poparł słowa machnięciem palców. Było to delikatne danie, coś w rodzaju sufletu ze skórką, a jajka, jak przysięgał kucharz, nie zawierały toksyn szkodliwych dla ludzkiego gościa.

      Bren ufał swojemu personelowi; Tano i Algini dość wyraźnie uświadomili kucharzowi jego wrażliwość na pewne miejscowe przyprawy; był też pewien, że równie wyraźnie uświadomili atevie konsekwencje jakiegoś kulinarnego wypadku dla reputacji pana Geigiego, który miał osobisty interes w nie otruciu Brena. Pozwolił służącemu nałożyć sobie drugą porcję wspaniałego, dobrze przyprawionego dania. Rzadko zdarzało się, żeby, znalazłszy coś, co mu smakowało, odważał się to jeść w większych ilościach - jedna z wewnątrzdepartamentowych mądrości głosiła, że aby przeżyć atewską kuchnie, trzeba zmieniać jadłospis i nie pozwolić, by przypadkowy ślad niewłaściwej substancji stał się trzema lub czterema śladami podczas tego samego posiłku - ale Tano i Algini sądzili, że to danie jest zupełnie bezpieczne.

      Geigiego wyraźnie cieszyło uznanie Brena dla kuchni, rześkie, czyste powietrze poranka nad morzem i obecność ważnego gościa. Apetyt atevy rozciągnął się na drugą, o wiele większą porcję sufletu. Czarnoskóry, złocistooki, przerastający o głowę i ramiona wysokiego człowieka oraz obdarowany metabolizmem tolerującym alkaloidy, Geigi, jak każdy ateva na kontynencie, uznawał jedzenie za główny cel gościnności, a spożywanie go za oznakę zaufania i zapewnienie o szczerości, co było zrozumiałe w społeczeństwie, w którym zabójcy stanowili ważną Gildię oraz zwykły środek rozsądzania sporów, tak międzypersonalnych, jak i politycznych.

      Tak się składało, że byli nimi Tano i Algini, patrzący Brenowi przez ramię, stojący przy stoliku śniadaniowym na balkonie; była nimi, czego Bren był pewien, para krążąca po stronie Geigiego, przy balustradzie. Tano powiedział, że kobieta nazywa się Gesirimu, a jej starszy partner Casurni - oboje mieli ciemne, modnie skrojone ubrania, doskonale odpowiadające stylem osobistej ochronie pana. Człowiek zakładał, że Tano wie o takich rzeczach. Człowiek zakładał, że wśród tysięcy członków Gildii Zabójców najwyżsi rangą znają się z reputacji i, co ważniejsze, z man-chi - które to słowo oznaczało coś w rodzaju lojalności i nie miało nic wspólnego z wynajmowaniem, urodzeniem czy czymkolwiek, co mogli zrozumieć ludzie.

      Ludzie jednak nie musieli rozumieć namiętności rządzących atewskimi umysłami i duszami - przynajmniej to nigdy nie było konieczne, dopóki wszyscy ludzie na świecie - oprócz jednego - zamieszkiwali wyspę Mospheirę, leżącą w spowitej w mgiełkę błękitnej i pięknej cieśninie naprzeciwko tego balkonu.

      Taki był stan atewsko-ludzkich spraw, kiedy Bren nie tak dawno temu rozpoczął swoją kadencję. Tłumacz, urzędnik terenowy Departamentu Spraw Zagranicznych, a w terminologii atevich paidhi-aiji, jedyny człowiek, któremu Traktat Mospheirski zezwalał postawić stopę na kontynencie.

      On, Bren Cameron, potomek gwiezdnych podróżników przez prawie dwieście lat uwięzionych na ziemi atevich, był jedynym żyjącym człowiekiem, który chodził i żył wśród atevich; mający dwadzieścia siedem lat Bren przyjął za swoje życiowe zadanie oraz święty obowiązek łagodzić różnice między atevimi i ludźmi.

      Aż do ostatniego roku zadanie to było bardzo podobne do tego, co robili jego poprzednicy. Większość czasu spędzał w atewskiej stolicy Shejidan, przenosząc słownictwo atewskich dokumentów na słownictwo dozwolone ludzko-atewskiemu słownikowi dla Uniwersytetu Mospheirskiego, do użytku przy szkoleniu innych paidhiin. Był to długoletni program, i po przejściu go te dwadzieścia procent, które dotarło aż do zdobycia stopnia naukowego w dziedzinie spraw zagranicznych, znikało w trzewiach Biura Spraw Zagranicznych, oprócz osoby mającej oceny drugie w kolejności: paidhiego-następcy, drugiego licencjonowanego absolwenta programu (zwykle nie mającego żadnego znaczącego głosu), który czekał za kulisami, aż urzędnik terenowy zrezygnuje, umrze albo będzie potrzebował dwutygodniowego urlopu. Tak jak czekali wszyscy inni, w kolejności swoich stopni, jako personel wspierający paidhiego w Biurze Spraw Zagranicznych. Taki był program. To było jedno z zadań paidhiego. Wyszkolić jednego następcę i pisać słowniki.

      Innym zadaniem było służyć jako przekaźnik, za którego pośrednictwem mospheirski departament stanu powoli przekazywał ludzką technikę atewskiej gospodarce. Tu paidhi pełnił zdecydowanie ważną rolę. Służył też jako oczy i uszy swojego rządu w terenie. Przekazywał wszelkie zebrane przez siebie dane; przyjmował prośby atewskiego rządu i przekazywał je dalej; zajmował się kwestiami obyczajów, a czasem jakimiś problemami prawnymi czy przeszkodami biurokratycznymi. Opierając się na przekazywanych przez niego informacjach, Uniwersytet Mospheirski i mospheirski departament stanu powoli podejmowały decyzje, które technologie zwolnić - instytucje te czasem całymi latami debatowały nad zwolnieniem jednego słowa, a co tu mówić o, powiedzmy, mikrochi-pach. Celem było utrzymanie jednolitości techniki, należało zachować takie standardy, żeby na przykład przewód produkowany na kontynencie można było zamontować w opiekaczu skonstruowanym na Mospheirze, nie zastanawiając się nad trudnościami.

      Bren nigdy się nie spodziewał, że coś zmieni się w znacznym stopniu za jego życia - ani opiekacz, ani społeczeństwo, ani poziom techniki. Stały, stabilny ekonomicznie postęp: taka miała być atewsko-ludzka przyszłość. Splecione gospodarki, pasujące do siebie jak idealnie dobrane śruby i nakrętki.

      Teraz, od zeszłego roku, na kontynencie przebywał jeszcze jeden człowiek, niejaki Jase Graham, urodzony całe lata świetlne od ziemi atevich i z całą pewnością nie będący produktem uniwersyteckiego programu kandydackiego na urzędnika terenowego.

      I to właśnie ze względu na przybycie Jase’a Grahama Bren siedział na balkonie pana Geigiego i jadł suflet z mocno przyprawionych jaj, polegając na zawodowym osądzie dwóch Zabójców, że w daniu tym nie ma nic celowo lub przypadkiem szkodliwego.

      Cała sytuacja i jego praca zmieniła się radykalnie z dnia na dzień, kiedy pojawił się statek kosmiczny, ten sam statek, który dwieście lat temu zostawił przodków Brena, by sami sobie dawali radę wśród atevich. Atewski rząd (który wyniósł intrygę do poziomu sztuki) natychmiast zaczął podejrzewać ludzki rząd na Mospheirze (który, co Bren doskonale wiedział, nie mógł przyznać lokalizacji nowej toalecie w parku publicznym bez politycznej trzęsionki) o oszukiwanie atevich na całego i ze znacznym sprytem przez niemal dwieście lat.

      Oczywiście, tak nie było; ludzie nie oszukiwali atevich, chociaż przez pewien czas nawet paidhi musiał się zastanawiać, czy jego własny rząd nie jest jednak sprytniejszy, niż pozwalała myśleć jego ocena w kwestii parkowej toalety. Ludzie na Mospheirze nie mieli pojęcia, że statek wróci. Właściwie wierzyli w coś wręcz przeciwnego.

      Jak się okazało, departament stanu na Mospheirze rzeczywiście zareagował równie rozpaczliwie i kretyńsko, jak Bren się obawiał. Starali się skontaktować ze statkiem bezpośrednio i w tajemnicy, by zapewnić sobie wyłączność na sojusz.

      Krótko mówiąc, usiłowali wyłączyć atevich z wszelkich działań.

      Gdyby zapytali, Bren mógłby im powiedzieć, że są głupi i że nie oszukuje się atevich. Jasne, departament stanu początkowo nie mógł sobie zapewnić jego rady; ale kiedy już do nich dotarł, też go nie słuchali. O, nie - ponieważ jego rady nie zgadzały się z tym, jak kazały im reagować na atewskie zagrożenie ich własne obawy i uprzedzenia.

      Atewski rząd oczywiście ich przejrzał. Bystre atewskie oczy spostrzegły nową gwiazdę, która przyczepiła się...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl