[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Charles Grandison Finney

 


Charles Grandison Finney

(29.08.1792 – 16.08.1875)


Przebudzenie w religii

 

 

 

Nawrócenie Finney'a

 

Było to w sobotę, pewnego jesiennego wieczoru roku 1821, gdy Karol Finney postanowił uporządkować swoje sumienie i życie przed Bogiem. Gdy trwał pogrążony w modlitwie i w czytaniu Biblii, naraz ogarnął go nigdy poprzednio nieznany strach przed ludźmi. Zdjęła go obawa przed tym, żeby ktoś nie zauważył jego duchowego stanu. Ze strachu, żeby go ktoś nie usłyszał, nie odważył się nawet na głos pomodlić. Jak tylko usłyszał czyjeś kroki, chował prędko Biblię między książki. Z duchownym, na którego zebrania ostatnio regularnie uczęszczał, nie odważył się nawet spotkać.

 

W tym upokarzającym go stanie przeżył Finney trzy dni. Wydawało mu się, że jego serce zupełnie skamieniało tak, że nie potrafił się więcej nawet modlić. We wtorek wieczorem opanowała jego serce przerażająca myśl, że zbliża się śmierć. Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby zmarł w takim stanie ducha, to zostanie na wieki zgubiony.

 

Kiedy następnego dnia, stale miotany wewnętrznym niepokojem, zaczął się ubierać, by pójść do biura jak co dzień, odezwał się w jego sercu glos: "Na co czekasz? Czyś nie przyrzekł oddać serca Bogu? Czemu się sam ze sobą zmagasz? Czyż chciałbyś zostać usprawiedliwiony swoimi poczynaniami?" W tym momencie zajaśniało mu światło. Zrozumiał, że to, czego tak gwałtownie szuka, jest już od dawna przygotowane i darowane mu. On zaś powinien to jedynie przyjąć jako dar od Boga, i poddać się Jego prowadzeniu. Zrozumiał, że chodzi tutaj o zbawienie dokonane przez Pana Jezusa dla pokutującego człowieka.

 

Gdy ta prawda Boża dotarła do jego serca, Finney staną jak wryty, a po pewnej chwili zajaśniało w jego umyśle proste pytanie: "Czy chcesz przyjąć to zbawienie teraz? Dziś?" Finney odpowiedział: "Tak, ja chcę je przyjąć dzisiaj, w przeciwnym razie umrę!"

 

Zamiast do kancelarii, skierował swe kroki do lasu, gdzie lubił chodzić na przechadzkę. Przedarł się przez gęstwinę aż do miejsca, w którym się spodziewał, że mu nikt nie przeszkodzi. Tam padł na kolana. Lecz ledwie wyrzekł pierwsze słowa modlitwy, zerwał się na równe nogi i ze strachem zaczął się rozglądać, czy go kto nie widzi. Lecz zaraz znów ukląkł i powiedział: "Tutaj się oddam Bogu, lub się stąd nie ruszę!" Ale jakkolwiek usiłował modlić się, stwierdził, że serce jego nie może się modlić. Albo nie znajdował słów, albo wymawiał słowa bez znaczenia, a przy każdym najmniejszym szeleście zrywał się z kolan, myśląc, że ktoś go widzi. Ta rzecz powtarzała się kilkakrotnie. Nareszcie wyrzekł z rozpaczą: "Nie mogę się modlić. Me serce jest martwe dla Boga, nie będę się modlił!" Już sobie zaczął robić wyrzuty, iż złożył Bogu obietnicę, że odda Mu serce przed opuszczeniem lasu.

 

Nareszcie będąc już mocno zmęczony, chciał powstać i wrócić do domu. W tym momencie odniósł wrażenie, że się ktoś zbliża. Otworzył oczy, lecz było to znów tylko przywidzenie pychy jego serca, którą zaraz wewnętrznie ocenił jako obrzydliwa przewrotność. W końcu zawołał silnym głosem: "Cóż to, taki mizerny grzesznik jak ja, nie godzien podnieść swych oczu w górę ku wielkiemu, świętemu Bogu, miałby się wstydzić przed innym grzesznym człowiekiem, żeby mnie nie zobaczył klęczącego i wołającego o zmiłowanie się nade mną? Nie! Chociażby mnie wszyscy ludzie i wszyscy diabli z piekieł otoczyli, nie ruszę się stąd!"

 

Nareszcie zostało jego pyszne serce przed Bogiem skruszone. Jak jasny promień oświeciło jego serce to słowo: "Jeżeli przychodząc, będziecie się do Mnie modlić, wysłucham was. A szukając Mnie, znajdziecie - jeżeli całym sercem szukać będziecie". Tutaj dopiero całym sercem uwierzył i zawołał będąc przekonany o Bożej wierności: "Panie! Chwytam się Twego słowa. Ty wiesz, że Cię z całego serca szukam, a Ty obiecałeś, że mnie wysłuchasz. Wszak to obiecałeś!" Słowa te powtarzał raz po raz.

 

Jedna obietnica za drugą, przy tym jedna kosztowniejsza od drugiej, napełniały jego serce. Przyjmował je jako oczywiste prawdy Boga, który nie kłamie. "Wydawało mi się" - opowiadał później - "że te obietnice wnikają raczej do serca, aniżeli do rozumu. Uchwyciłem się ich i spocząłem na nich z siłą tonącego człowieka".

 

Na wszystkie jego prośby odpowiadał mu Pan słowami, które jak rosa niebieska odświeżały jego duszę. Tak spędził tam dłuższy czas. Modlił się ze wzrastająca gorliwością, aż w końcu powstał i począł iść w kierunku drogi, powtarzając w głos: "Gdy się wreszcie nawróciłem, będę głosił Słowo Boże." Tak idąc przybliżył się do miasta. Lecz jakież teraz uczucie pokoju zawładnęło jego sercem! Wydawało mu się w tej chwili jakby i cała przyroda nabożnie się przysłuchiwała. Nawet słonko tak wspaniale mu nigdy jeszcze nie świeciło. "Lecz co to ma znaczyć - pytał sam siebie. - Cała świadomość grzechu oraz cała obawa o mą duszę naraz zniknęła! Jeszcze nigdy w życiu nie odczuwałem takiego stanu beztroski, jeśli chodzi o moje zbawienie. Może sobie za dużo pozwoliłem, będąc na kolanach, że przypominałem Bogu Jego obietnice? Czy nie krył się w tym brak bojaźni, lub po prostu bezczelność wobec Boga?" Lecz mimo tych nurtujących go myśli, zupełny spokój opanował jego serce; chociaż usiłował wywołać w swych myślach uczucie winy, nie potrafił tego dokonać. Jego myśli zostały skierowane w kierunku gorącego uwielbienia swego Boga. To źródło dziwnej radości zdawało się nie mieć końca. Było jakby niewyczerpalne.

 

Nastało południe i pora obiadowa. Finney jednak dzisiaj nie pomyślał o jedzeniu, lecz udał się wprost do kancelarii. Nie zastał tam nikogo. Zdjął więc wiolonczelę, żeby sobie, tak jak to często poprzednio praktykował, zagrać i pośpiewać kościelne pieśni. Głos mu jednak nie dopisał, a gdy tylko począł śpiewać słowa pieśni, łzy nie przestawały płynąć z jego oczu. Nic go nie potrafiło wyprowadzić z tego tak błogiego nastroju, nawet gdy jego szef, pan W. przyszedł i razem z nim poczęli przenosić książki i umeblowanie kancelarii do innego lokalu. A gdy wreszcie wszystko znalazło się na swoim miejscu, a pan W. poszedł do domu, życząc Finney'owi dobrej nocy, zapalił sobie ogień na kominku i zamknął drzwi, pragnąc być sam. Umysł jego wypełniły myśli, z których jedna napełniła całkowicie jego serce: "Pragnę oddać Panu całą mą duszę!"

 

W tym stanie duchowym przeszedł do innego pokoju biurowego, w którym nie było światła ani ognia na kominku. Zdawało się mu jednak, że pokój ten jest wspaniale oświetlony. Gdy wszedł tam zamknąwszy drzwi za sobą i począł się modlić, obraz Pana Jezusa stał jasno przed jego duchowym wzrokiem. Pan jakby spoglądał nań twarzą w twarz. Patrzył nań bez słowa, lecz takim wzrokiem, że Finney padł Mu do nóg. Tak przed Nim klęcząc płakał jak dziecię, a przerywanymi słowy wylewał przed Nim swe serce. Wydawało mu się, że zrasza w tej chwili nogi Pana Jezusa, chociaż nie miał świadomości, że się Go bezpośrednio dotyka.

 

O dniu tym Finney opowiadał później co następuje: "W tym położeniu musiałem się długo znajdować, bo kiedy spojrzałem na zegarek, była już późna pora. W pewnym momencie oparłem się o piec i w tej chwili dożyłem nowej fali łask. Zlało się to na mnie z góry w niesłychany i dziwny sposób. Nigdy poprzednio nie słyszałem o chrzcie Duchem Świętym, którym Pan napełnia swych świadków specjalną mocą z góry, a mniej jeszcze mogłem oczekiwać czegoś z tych rzeczy dla siebie. Obecnie jednak odczuwałem silny prąd Ducha napełniający moje jestestwo całkowicie, duszę i ciało. Byłem na wskroś przenikany jakby falami elektrycznymi, przepływającymi przez całą mą istotę, fala za falą. Czułem tchnienie Boże.

 

Było już późno wieczór, kiedy wstąpił do mnie członek miejscowego chóru, którym zazwyczaj dyrygowałem. Znalazł mnie płaczącego i zaczął pytać: "Panie Finney... cóż się z panem dzieje?" Nie mogłem mu zaraz odpowiedzieć. "Czy panu coś dolega?" Zebrałem siły i odpowiedziałem: "Nie, lecz jestem tak szczęśliwy, że nie mogę więcej żyć!"

 

Zdziwiony gość zaraz odszedł, lecz wrócił za chwilę z jednym ze starszych zboru, który był dobrym chrześcijaninem. Wszedł także w tym momencie pewien młody nienawrócony przyjaciel Finney'a, którego dawniej miejscowy duchowny ostrzegał przed zawieraniem przyjaźni z niewierzącym Finney'em. Z chwilą kiedy ów przyjaciel wszedł do środka, zaczął mu Finney opowiadać o stanie swych przeżyć. Młody człowiek słuchał uważnie, aż naraz upadł na kolana i poprosił: "Módlcie się panowie za mnie!"

 

Finney i dwaj pozostali przyjaciele uklękli i modlili się zań, po czym ci dwaj powrócili do swych domów. Finney także położył się spać, lecz ledwie zasnął, został znowu przebudzony tym samym prądem miłości Bożej, który został nań wylany przez Ducha Świętego. Kiedy po ponownym zaśnięciu znów się to powtórzyło, za trzecim razem dopiero mógł usnąć na dobre.

 

"Kiedy się następnego dnia obudziłem, wzeszło już słońce, a jego promienie wnikały do mego pokoju. Nie mogę opisać tego wrażenia" - odpowiada Finney - "jakie to światło zrobiło na mnie. Znowu dożyłem napełnienia Duchem Świętym o podobnym nasileniu, jak w dniu wczorajszym. Klęknąłem na łóżku i płakałem z radości, wylewając swe serce przed Panem. Wydawało mi się w tej chwili, jakbym słyszał łagodne, pełne miłości napomnienie: "Czy chcesz wątpić?" "Nie!" - zawołałem pełnym głosem. - "Tego nie chcę, nie mogę!"

 

"W tym momencie moje serce owiewała taka pełnia wewnętrznego pokoju i radości, że nigdy w późniejszym życiu nie miałem żadnej wątpliwości co do treści mego przeżycia, że to sam Duch Boży napełnił moje serce i duszę".

 

"W ten sposób poznałem usprawiedliwienie przez wiarę, jako oczywisty fakt. Mogłem także w pełni zrozumieć słowa Pisma: "Będąc tedy usprawiedliwieni z wiary, pokój mamy z Bogiem". "Zrozumiałem dobitnie, że w onym momencie, w lesie, w którym uwierzyłem, zostało ze mnie zdjęte poczucie potępienia, dlatego też wszelkie moje usiłowania, żeby wywołać w swej duszy poczucie winy było daremne. Grzechy moje bezpowrotnie zniknęły. Zamiast zatruwać się myślą, że znów mogę popaść w grzech, moje serce było wypełnione uczuciem miłości".

 

Skutki nawrócenia Finney'a

 

Kiedy w następnym dniu po nawróceniu Finney przyszedł do kancelarii, wkrótce po nim przyszedł także jego szef. Finney przemówił doń kilka słów na temat jego zbawienia. Ten, nie odpowiadając, popatrzył nań i ze spuszczoną głową wyszedł z pokoju. Słowa młodzieńca tak go wzruszyły, że się nawrócił.

 

Za chwilę wstąpił tam jeden starszy zboru, który się z kimś procesował, a w którego imieniu Finney, jako adwokat miał występować na procesie następnego dnia. Finney na wstępie oznajmił mu, że odtąd nie będzie już występował w żadnym innym imieniu, jak tylko Pana Jezusa Chrystusa. Kiedy mu następnie opowiedział o swych wczorajszych przeżyciach, ten spuścił także głowę i wyszedł.

 

Kiedy go Finney spotkał w dniu następnym, jak szedł zamyślony ulicą, dowiedział się ku swojej radości, że ten swój proces odwołał. Wkrótce się także okazało, że krok ten miał dla niego błogosławione skutki.

 

Następnie udał się Finney do szewca, który piastował ważna funkcję w zborze. Znalazł go rozmawiającego z pewnym młodym człowiekiem na temat wiary. Finney położył koniec jego sprzeciwom w taki sposób, że ten wyszedł do pobliskiego lasku, skąd wrócił z jaśniejącym obliczem, jako nawrócony człowiek.

 

Wiadomość o nawróceniu się młodego prawnika obiegła lotem błyskawicy i wywołała ogromne zdumienie. Wielu nie chciało dać wiary tej wieści. Wieczorem tego dnia, który został wypełniony tylu wydarzeniami, zgromadziło się do sali modlitwy wielu ludzi, chociaż nikt na ten dzień zgromadzenia nie zwoływał. Sala była przepełniona. Nikt z obecnych, nawet miejscowy kaznodzieja, nie odważył się cokolwiek powiedzieć. Wtenczas powstał Finney. Opowiedział zebranym historię swego nawrócenia. Kiedy skończył, jeden stary prawnik pośpiesznie podszedł do wyjścia z sali, mówiąc: "Że mówi z przekonaniem, to nie ma wątpliwości, ale że zwariował, to jasne!"

 

Inny niewierzący mężczyzna opuścił zebranie w takim zdenerwowaniu, że zostawił nawet kapelusz. Finney'owe świadectwo wywołało takie poruszenie, że zebrania musiały się odbywać każdego wieczoru. Działo się to przez dłuższy czas, a nawróconych przybywało.

 

Po swym nawróceniu Finney wspominał często swych rodziców, którzy byli nienawróceni i żyli tylko doczesnymi problemami. Wybrał się więc pewnego razu do nich. Ojciec, który mu wyszedł naprzeciw, powitał go słowami: "Jak ci się powodzi, Karolu?" "Dobrze - na duchu i na ciele. Ale ty, drogi ojcze, jesteś już w podeszłym wieku. Twoje dzieci już dorosły i opuściły dom, a ja jeszcze nie słyszałem w ojcowskim domu modlitwy". Ojciec opuścił głowę i zaczął płakać. "Wiem o tym, Karolu, wejdź więc i pomódl się ty sam". Weszli wiec i poczęli się modlić. Ojciec i matka byli bardzo poruszeni i w krótkim czasie nawrócili się oboje.

 

Po kilkudniowym pobycie z nimi wracał Finney z lekkim sercem do swego miejsca zamieszkania w Adams, ponieważ zostawił oboje rodziców jako głęboko wierzących ludzi. Po swym powrocie Finney stwierdził, że życie duchowe we zborze znacznie zletniało. Zaczął więc zwracać wielką uwagę na modlitwę, wprowadzając zwyczaj codziennych porannych modlitw, żeby wszyscy nowonawróceni mogli być na nich obecni. Wstawał o świcie, przechodził przez miasteczko budząc wszystkich, którzy by mogli zaspać i spóźnić się na nabożeństwo.

 

Te godziny stały się później dla ich uczestników wielce błogosławione Sam Finney żył w ciągłej społeczności z Bogiem i był wielce gorliwy w ciągłym duchowym boju o inne dusze, dlatego też osiągnął na tej drodze wielkie wyniki.

 

Finney - kaznodzieją i przełożonym zboru

 

Na wiosnę 1822 roku Finney zgłosił do konsystorza swoja kandydaturę na duchownego, gdyż pragnie poświęcić się służbie opowiadania Ewangelii. W związku z tym niektórzy z duchownych nakłaniali go do wstąpienia na studia teologiczne na uniwersytecie w Princenton. Finney nie przyjął tej rady, gdyż do studiowania na fakultecie teologicznym miał pewne zasadnicze zastrzeżenia. Wobec jego zdecydowanego stanowiska w tej sprawie, postanowiono, że może on potrzebne wykształcenie teologiczne zdobywać pod kierunkiem p. Gale, pastora swego zboru. Po dwóch latach poddany został egzaminowi w konsystorzu, a chociaż nie ukrywał swoich poglądów i pewnych różnic w pojmowaniu Słowa, został jednomyślnie uznany za kompetentnego do prowadzenia reformowanych zborów i służenia im Ewangelią. Początkowo powierzono mu mały zborek w Ewans Mill. Wygłaszał tam kazania przepisowo - trzy razy w tygodniu i dwa razy w niedzielę. Wiedział, że posiada pełne zaufanie u członków zboru, i spotkał się z pojedynczymi nawróceniami. Lecz większego przebudzenia nie dało się zauważyć. Niezadowolony z tego stanu rzeczy, podkreślał kilkakrotnie w zakończeniu swych kazań, zarówno w niedziele, jak i w dnie powszednie, że przybył on tu, aby pomóc duszom do przyjęcia zbawienia; że wie również, że kazania jego podobają się, ale przybył tu przede wszystkim nie po to, aby się podobać, ale pomóc duszom do skruchy; i dlatego nie jest najważniejsze dla niego upodobanie słuchaczy do jego kazań, gdy pomimo wszystko odrzucają jego Pana.

 

To świadczyłoby, iż jest coś nieprawidłowego, albo w nim samym, albo w słuchaczach... I przytaczając następnie słowa sługi Abrahama: "Przetoż teraz, jeśli chcecie potraktować Pana mego uprzejmie i prawdziwie, powiedzcie mi, a jeśli nie - powiedzcie mi, abym się obrócił lub w prawo lub w lewo", zwrócił się do słuchaczy w takich słowach: "Przyznajecie, że to co głoszę, jest Ewangelią. Wyznajecie, że wierzycie w to. Myślicie przyjąć to, czy też macie zamiar to odrzucić?... Jeśli macie zamiar przyjąć - powiedzcie mi; jeśli macie zamiar odrzucić - powiedzcie mi, abym wiedział, czy mam obrócić się na prawo, czy na lewo... Muszę znać wasze zdanie w tej sprawie, a mianowicie ci, którzy pragną stać się chrześcijanami i zawrzeć pokój z Bogiem zaraz, aby powstali; i przeciwnie, ci którzy decydują się nie być chrześcijanami i chcą to okazać Chrystusowi, a też i mnie, niech siedzą nadal...".

 

W odpowiedzi słuchacze patrzyli jeden na drugiego. Nie wstał nikt. "Tak więc zdecydowaliście... Odrzuciliście Chrystusa i Jego Ewangelię; świadczycie jeden wobec drugiego, a Bóg jest świadkiem wobec wszystkich was. Jest to jasne. Być może będziecie pamiętać przez całe życie, żeście w ten sposób jawnie przeciwstawili się Zbawicielowi i powiedzieli: "Nie chcemy, aby ten człowiek, Jezus Chrystus panował nad nami".

 

Przygnieceni tymi słowami wszyscy członkowie poczęli z gniewem opuszczać swe miejsca, a nie słysząc Finney'a który zamilknął, zatrzymali się u drzwi. Wówczas powiedział on jeszcze: "Żal mi was! I dlatego - będzie-li to Pan chciał, będzie to wolą Bożą - będę przemawiał do was jeszcze raz jutro wieczorem".

 

Sala się wkrótce opróżniła. Finney pozostał w niej samotny z jednym starszym zboru, który do niego przystąpił i z uśmiechem podał mu rękę, mówiąc: "Bracie Finney, brat dziś ich zdobył. To nie da braciom spokoju. Brat zrobił to, co było konieczne i dlatego będziemy jeszcze oglądać rezultaty!"

 

Obydwaj bracia spędzili dzień następny w poście i modlitwie. Do południa każdy z osobna, a po południu razem. W ciągu tego dnia rozdrażnieni niektórzy członkowie zboru myśleli nawet o dotkliwym ukaraniu Finney'a oraz o wymówieniu mu pracy. Zarzucali mu, że doprowadził ich do publicznego aktu odrzucenia Chrystusa i Jego Ewangelii.

 

Wieczorem obaj mężowie modlitwy pośpieszyli do sali, wypełnionej do ostatniego miejsca. Obydwaj mężowie czuli, że Pan jest z nimi, że tego wieczoru moc Boża objawi się w zgromadzeniu.

 

Finney, bez żadnego wstępu i śpiewu, rozpoczął zgromadzenie tymi słowami Izajasza proroka: "Powiedzcie sprawiedliwemu, że mu dobrze będzie; bo owoców uczynków swoich pożywać będzie Ale biada niepobożnemu! źle mu będzie; albowiem zaplata rąk jego dana mu będzie" (Izaj. 3, 10.11).

 

Finney odczuwał w tej chwili nad sobą moc Bożą. Jak mocny prąd działały jego słowa, druzgocąc wszelkie przeszkody. Ze spuszczonymi głowami siedzieli słuchacze, będąc przekonani o swej winie. Mówił przeszło godzinę, po czym ogłosił przyszłe zebranie i prędko skończył.

 

Tego wieczoru zaprosiło Finney'a kilku duchowo poruszonych członków zboru, żeby ich odwiedził, a przy dalszych odwiedzinach następnego dnia, mógł zobaczyć, jak potężne działanie miało poprzedniego dnia czytane Słowo Znajdował on zborowników do gruntu wstrząśniętych i pragnących zbawienia. Zaczęło się przebudzenie.

 

Niektóre wypadki są zadziwiające. Pewien mężczyzna był tak wściekły z powodu nawrócenia się jego żony, że przyszedł na zebranie z nabitym pistoletem, zdecydowany, że Finney'a zastrzeli. Podczas kazania spadł z krzesła i zaczął krzyczeć: "Pójdę do piekła". Musiano go wynieść. Następnego dnia przyszedł na zabranie jako nowo narodzony. Od tego momentu stał się jednym z najgorliwszych obrońców Ewangelii w Ewans-Mill.

 

Pewien grubiański oberżysta, który złorzeczył ewangeliście i stroił sobie z niego żarty, a czynił to jedynie dlatego, że przez przebudzenie zaczęło jego klientów gwałtownie ubywać, wyznał publicznie swój grzech, a w jego domu zaczęły się odbywać od tego dnia wieczorne nabożeństwa.

 

Jednym z najskuteczniejszych środków, jakich Finney używał, żeby skłonić dusze do zdecydowanego oddania się Panu, były osobiste rozmowy. Dzięki temu miał możność wyjaśnienia wierzącym ludziom wielu problemów, które ich nękały. Panował podówczas zwyczaj, że wzywano wierzących, żeby prosili o nowe serca. Wychodziło się przy tym z założenia, że pragną oni być wierzącymi, ale że trzeba przy tym wiele usiłowań, żeby skłonić Boga do nawrócenia ich. Finney zaś starał się im wyjaśnić, iż to właśnie Bóg pragnie ich skłonić do natychmiastowej decyzji. Bóg jest zawsze gotowy pomóc im, lecz oni nie chcą. I dlatego starał się on nakłonić ich do natychmiastowej decyzji uwierzenia i nawrócenia się do Pana Jezusa, poddania się Mu i uchwycenia się Go.

 

Chciał, żeby zrozumieli, że wszelka zwłoka oznacza groźne zaniedbanie swych powinności. Tłumaczył im, że prosząc o nowe serce, całą odpowiedzialność za swój los składają jakby na Boga, a przecież jeśli sami nie oddadzą swego serca Panu, to wszelkie ich dalsze usiłowania są próżne.

 

Po sześciu miesiącach powstały na skutek działalności Finney'a w Ewans-Mill dwa zbory, których członkowie byli przeważnie nowo nawróconymi ludźmi. Finney odczuł jednak, że go Pan powołuje do innych zadań i dlatego nie może pozostać pastorem tylko w jednej miejscowości. Dlatego po pewnym czasie Finney wyjechał do Antwerpii, małego miasteczka na północ od Ewans-Mill.

 

Działalność Finney'a jako ewangelisty i kaznodziei przebudzeniowego

W Antwerpii sytuacja wyglądała niewesoło. Kościół był już od dłuższego czasu zamknięty Tylko trzy lub cztery osoby odważyły się oficjalnie uważać się za wierzących. Pijaństwo, prostytucja i inna bezbożność były na porządku dziennym do tego stopnia, że kiedy Finney przechodził ulicą i słyszał same złorzeczenia i przekleństwa, wydało mu się, że znajduje się w przedsionku piekła. Człowiek, w którego ręku znajdowały się klucze zamkniętego kościoła, odmówił otwarcia sali zgromadzeń. Finney osiągnął jedynie tyle, że mu została wypożyczona szkolna sala na niedzielne nabożeństwa.

 

Sobotę spędził na duchowym bojowaniu i na gorących modlitwach, aż otrzymał od Pana odpowiedź: "Nie bój się, ale mów, i nie milcz; bom Ja jest z tobą i nikt nie targnie się na ciebie, aby ci miał co złego uczynić, albowiem Ja wiele ludu mam w tym mieście" (Dz. Ap. 18,10).

 

Kiedy jednak usłyszał wybuchy szyderstw i pośmiewiska, jakie wywołało ogłoszenie o mającym się odbyć nabożeństwie, szedł trzykrotnie do pobliskiego lasu, a pełnym głosem wołał do Boga o pomoc, i dopiero za trzecim razem otrzymał upragnione posilenie z góry. Zniknęło w jednej chwili uczucie rozpaczy, a serce zostało napełnione pokojem i radością. Gdy wszedł na salę, zobaczył, że jest przepełniona. "Trzymałem moją małą Biblię w ręce" - opowiada Finney - i przeczytałem obecnym tekst: "Albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto Weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny".

 

"Jeszcze dziś pamiętam jak byłem wewnętrznie pobudzony, aby jasno przedstawić, czym odpłaca człowiek Bogu za taką wielką Jego miłość. Mówiłem serdecznie i ze łzami, a włożyłem w te słowa całą swoją duszę. Rozpoznałem przy tym niektórych mężczyzn, których wczoraj słyszałem okropnie przeklinających się wzajemnie i bluźniących Imię Boże, wskazałem wprost na nich, i upominałem ich, jak mogli imieniu Bożemu do tego stopnia złorzeczyć. Powiedziałem im, że wydało mi się, jakbym na ulicy słyszał bluźniercze wycie psów piekielnych i czułem się, jakbym zatrzymał się na progu piekła. Wszyscy wiedzieli, że to co mówię, jest prawdą. Wyczuwałem, że serca ich kruszeją pod mocą prawdy. Nie wyglądali na obrażonych, na odwrót, całe zgromadzenie zaczęło wraz ze mną płakać".

 

Po skończonym nabożeństwie, kościelny, ten sam, który jeszcze rano odmówił otwarcia kościelnej sali zgromadzeń, teraz ze wzruszeniem ogłosił, że na popołudniowe nabożeństwo otworzy ją. O tym drugim w tym mieście nabożeństwie Finney powiedział: "...Wszyscy mieszkańcy tej miejscowości byli obecni, a Pan dał mi szczególną moc".

 

Kazanie Finney'a było po prostu duchowa walką ze słuchaczami. "Karciłem ich, jak na to zasługiwali, lecz działo się to z prawdziwym współczuciem i litością, które słuchacze mogli odczytać w moich oczach".

 

Większość słuchaczy została doprowadzona do poznania swych grzechów, i nastał tam tak wielki głód Słowa Bożego, jakiego Finney przedtem nie widział. Każde zebranie było przepełnione zaniepokojonymi duszami, mimo że kazał w niedzielę dwukrotnie, a ponadto prowadził jeszcze kołka modlitwy oraz wieczorne zebrania w sąsiedniej miejscowości.

 

Cała okolica została poruszona. Jeden staruszek zaprosił Finney'a do głoszenia Ewangelii w jego wiosce, leżącej w pobliżu. Finney z radością zaproszenie to przyjął. Gdy tam przybył, sala szkolna przepełniona była do tego stopnia, że Finney mógł przedostać się jedynie do drzwi i był zmuszony tam pozostać. Opowiada on następująco o tym zgromadzeniu: "Na początku przeczytałem im treść pieśni kościelnej, lecz nie wzywałem do śpiewu, gdyż nie wyglądało na to, aby słyszano tu kiedykolwiek jakąś muzykę kościelną. Ale wszyscy śpiewać chcieli. I śpiewali, ale na swój sposób. Mój słuch ukształtowany został przez naukę muzyki religijnej i dlatego ten ich straszliwy dysharmonijny wrzask doprowadził mnie do takiej rozpaczy, że w pierwszej chwili chciałem stamtąd uciec, ale w końcu zasłoniłem rękami uszy, mocno je przyciskając. Nic jednak nie mogło mnie odgrodzić od tej kakafonii. Stałem póki to trwało, a gdy przestali uklęknąłem w tym stanie depresji i począłem modlić się. Pan otworzył okna niebios, duch modlitwy został wylany i modliłem się całym sercem.

 

Nie zastanawiałem się zbyt uważnie nad tekstem przedtem, gdyż chciałem najpierw przyjrzeć się zgromadzeniu; i teraz gdy tylko skończyłem modlić się, powstałem z kolan i wypowiedziałem te słowa Pisma: "Wstańcie, uchodźcie z tego miejsca, gdyż Pan zniszczy to miasto". Powiedziałem im, że nie mogę przypomnieć sobie, w którym miejscu ten tekst jest zapisany, powiedziałem im najbardziej dokładnie, gdzie będą mogli go znaleźć, a następnie przystąpiłem do wyłożenia jego treści".

 

Tutaj zaczął opowiadać Finney historię Lota i jego stryja Abrahama, wyraźnie przy tym charakteryzują ich i mówiąc jakim był i kim był każdy z nich. Opowiedział o osiedleniu się Lota w Sodomie, o postępowaniu sodomskich obywateli, mówił o Bożym sądzie nad tym bezbożnym miastem, o które Abraham nadaremnie prosił, gdyż nie było tam więcej sprawiedliwych, oprócz jednego jedynego Lota.

 

"W trakcie opowiadania tej historii zauważyłem, że moi słuchacze gniewnie jeden na drugiego się oglądają, niektórzy nawet zakasywali rękawy, jakby chcieli się na mnie rzucić. Zauważyłem pełne gniewu ich spojrzenia, lecz nie umiałem sobie wytłumaczyć, czym mogłem ich tak bardzo urazić. Im więcej zagłębiałem się w ta historię, wydało mi się, że ten gniew rósł coraz bardziej. Kiedy już kończyłem, wspomniałem jeszcze, że musieli też żyć bez bojaźni Bożej, jeśli nie mieli w swojej wiosce nabożeństw. Z wielkim naciskiem wskazywałem na ten ich niedostatek nie dłużej chyba jak przez kwadrans, gdy nagle straszna powaga, zdawało się, ich ogarnia i ujrzałem, że zgromadzeni jeden po drugim klękali i prosili o miłosierdzie. Gdybym miał w każdej ręce miecz, nie mógłbym ich prędzej rzucić na kolana. Prawie wszyscy obecni padli na ziemie i kto tylko był zdolny otworzyć ust...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gackt-camui.opx.pl